
Z pierwszą wizytą u psychiatry jest jak z rozmrażaniem lodówki, oddaniem krzeseł do tapicera albo przypomnieniem komuś o tym, że jego ulubiony reżyser jest sprawcą przemocy seksualnej: nigdy nie ma na to dobrego momentu. Pewnego dnia człowiek po prostu siedzi sobie ze sprężyną wbitą w tyłek przy cieknącej zamrażarce, w telewizji leci Frantic i w końcu dociera do niego, że tak dalej być nie może.*
Na pierwszą wizytę u psychiatry nie ma dobrego momentu, zwłaszcza jeśli polecona wam psychiatrka przyjmuje tylko raz w tygodniu, a najbliższy wolny termin ma akurat w wasze trzydzieste trzecie urodziny.
Wiek chrystusowy i cierpienie wydają się idealnym połączeniem, ale osobiście znam lepsze okoliczności na robienie corocznego bilansu zysków i strat niż poczekalnia u psychiatry: rejs luksusowym jachtem, gala rozdania Oscarów, Zanzibar. W sumie jakikolwiek bar.
W dodatku w każde urodziny dzwoni do mnie babcia, żeby złożyć mi życzenia wierszem. Nie wiem, skąd je bierze, poza tym, że nie z internetu – babcia przeżyła wojnę, stalinizm, stan wojenny oraz transformację i ostatnie, czego jej potrzeba, to świadomość, że jest takie miejsce, gdzie ludzie wymieniają się pornograficznymi obrazkami z udziałem Jana Pawła II oraz zdjęciami zup. W każdym razie nie chciałam, żeby babcia zadzwoniła do mnie w drodze na wizytę, bo nie umiem nie odebrać telefonu i nie umiem też kłamać. Nie byłam gotowa, by tłumaczyć kobiecie, która przeżyła wojnę, stalinizm, transformację i czterdzieści lat uczenia w szkole, dlaczego jestem w drodze do psychiatry.
Trzydzieste trzecie urodziny spędziłam, pijąc Aperol, tańcząc i całując się z kim popadnie. Depresję zdiagnozowano u mnie dwa tygodnie później, w Dzień Kobiet.
Jak na ten kraj – wyjątkowo adekwatnie.
(…)
Czego nie mówić psychiatrze
Późny kapitalizm jest źródłem wielu wspaniałych wynalazków: od kryptowalut po bieżnie odchudzające dla psów. Jednym z najciekawszych pozostaje koncepcja Zwiększania Świadomości: wiara, że istnieje korelacja między wywiadami w telewizji śniadaniowej, bieganiem maratonów, zapuszczaniem wąsów i kupowaniem przypinek a liczbą ludzi umierających na raka, cukrzycę czy depresję. Wiecie, co jest najśmieszniejsze? Pewnie taka korelacja istnieje.
Kościół Zwiększania Świadomości ma swoich apostołów. Wyposażeni w statystyki i malujące się na twarzach zatroskanie z oddaniem niosą światu złą nowinę. Jak każda religia, i ta rządzi się swoimi prawami. Publiczne opowiadanie o depresji regulują trzy zasady.
Po pierwsze: depresja może dotknąć każdego, ale lepiej, by był z klasy średniej. Depresja biednych budzi w nas niepokój, depresja bogatych jest zbyt irytująca. Nie mówiąc już o bezdomnych czy uchodźcach, którzy i bez tego powodują wystarczająco dużo zamieszania.
Po drugie: depresja to cierpienie, a cierpieniem się emanuje. Gdyby stawiać diagnozę na podstawie zdjęć zamieszczanych w sieci, osoby z depresją najłatwiej byłoby rozpoznać po niechęci do krzeseł i foteli. Jedyną wygodną pozycją wydaje się dla nich siad na podłodze z czołem opartym o ugięte kolana. Z bliżej nieznanego powodu nienawidzą skarpet.
Po trzecie: depresja to żaden wstyd, tylko choroba, jak zapalenie wyrostka albo złamana noga. To akurat niezła zasada. Mam tylko nadzieję, że nie działa w druga stronę i ludzie nie rozmawiają z chirurgami tak jak z psychiatrą. Albo przynajmniej ja nie będę z nimi tak rozmawiać i jeśli kiedyś karetka przywiezie mnie, skręcającą się z bólu, na SOR, nie zacznę od przeproszenia lekarza, że zawracam mu głowę i zapewnienia, że właściwie to już czuję się lepiej. (Między kolejnymi spazmami dorzucam parę żarcików i oceniam, że ostry wyrostek to dziecinada, bo ludzie prawdziwie chorzy tracą kończyny. Po postawieniu diagnozy dwukrotnie upewniam się, czy lekarz wie, co mówi. Na końcu pytam, czy w czasie operacji będę się mogła napić piwka i czy nie spadnie mi libido).
Na szczęście psychiatrzy są naprawdę nieźli w akceptowaniu ludzkich dziwactw. I mówiąc „dziwactwa", nie mam na myśli tego, że kiedyś na kacu obejrzeliście ciągiem dwa sezony Kuchennych rewolucji albo że prawie rzuciliście dziewczynę, bo stwierdziła, że nie lubi kolendry – mówię o rzeczach, o których cywilom się nie śniło. Więc naprawdę możecie powiedzieć psychiatrom wszystko. Chyba że akurat pytają, jakie narkotyki zdarza się wam zażywać, to może nie odpowiadajcie: kto to tam wie, co jest w tych kreskach. Nie mają takiej rubryki w formularzu.
Archeologia
Mówią, że pierwszy raz zapamiętuje się na zawsze, ale to bzdura. Dajcie swojemu mózgowi odpowiednio dużo czasu, a sczyści się do zera. Choć, o ile nie mieliście ciężkiego urazu, proces ten przebiega subtelnie: zaczyna się od brzegów, fałdek, szufladek, do których najrzadziej zaglądacie. Któregoś dnia orientujecie się, że nie pamiętacie numeru do dziadka, który zmarł dwa lata wcześniej. Albo nagle przypominacie sobie, że przecież w pierwszej klasie mieliście chomika, kruche, absurdalne zwierzę lat dziewięćdziesiątych, równie potrzebne ludzkości co chrupki kukurydziane o smaku toffi albo żelowe gluty, którymi rzucało się w ścianę tuż nad lamperią, gdzie najlepiej się przyklejały.
Z czasem pamięć przeciera się coraz bardziej. W luki wpadają nazwisko pierwszego chłopaka i adresy wynajmowanych mieszkań. Wakacyjne wyjazdy zlewają się ze sobą, zimy rozpoznajesz tylko po zmieniających się płaszczach. Najgorzej, gdy mózg próbuje zamaskować te przetarcia, wypełnić je cudzymi historiami, urywkami filmów, reklamowymi sloganami, przeżutą popkulturową papką. Spotkałam w życiu niezliczonych amerykańskich szpiegów zniszczonych przez życie i alkohol, dwóch papieży i kobietę przekonaną, że jej męża uwiodła Alexis Carrington. Na dworcu w Katowicach jeden facet opowiedział mi, szlochając, całą fabułę Łowcy jeleni.
Swojej głowie nie można ufać, nawet gdy nie jest się pacjentem psychiatrycznym. Tym trudniej, gdy człowiek zaczyna ranek od zestawu tabletek mających sprawić, że wstanie z łóżka nie będzie porównywalne ze wspięciem się na ośmiotysięcznik bez tlenu. Ten pierwszy raz zawsze więc będzie umowny, wybrany z dziesiątek potencjalnych pierwszych razów. Wiem to, ale i tak nie mogę przestać zaglądać do własnej głowy.
Mieszam w zmętniałych zwojach, próbując wyłowić moment, od którego to wszystko się zaczęło. Bo przecież byłam kiedyś wesołym dzieckiem. Nawet nie wesołym, „pogodnym", określenie rodem z brytyjskich powieści z morałem, gdzie dziewczęta uczą się na pensjach i za karę chodzą spać bez kolacji, a w niedzielę na deser podaje się leguminę. Taką opinię wystawiła mi wychowawczyni z kolonii: „Emilka jest dzieckiem pogodnym, grzecznym, łatwo nawiązuje kontakty z rówieśnikami". Moi rodzice trzymali kartkę z tym zdaniem między bilansem czwartoklasistki a pamiątką z komunii – pełen zestaw, proszę państwa, nasza córka jest dzieckiem zadbanym fizycznie, emocjonalnie i duchowo, ma świadectwa z czerwonym paskiem i wypożyczyła najwięcej książek z biblioteki w roku szkolnym 1998/1999.
Więc kiedy był ten pierwszy raz? Może wtedy w lipcu, gdy moje koleżanki rozjechały się po Polsce, a ja snułam się po porośniętych nawłocią boiskach, odciskałam podeszwy trampek w rozgrzanym asfalcie i wyobrażałam sobie, że nadchodzi katastrofa, zostaję całkiem sama i muszę kraść warzywa z pobliskiego targowiska.
Wróciłam do domu z podrapanymi w krzakach kolanami, udając, że nic się nie stało, ale poczucie dojmującej samotności nie opuszczało mnie przez kolejnych kilka dni. Ukrywałam je tak, jak ukrywałam bolący ząb, póki szkolna dentystka siłą nie zaciągnęła mnie na przegląd. A potem wróciły koleżanki i wszystko rozmyło się w opowieściach o kolonijnych miłościach, porównywaniu opalenizny i udawaniu, że się odchudzamy, tylko po to, by następnego dnia w ciągu godziny wciągnąć trzy lody na patyku, a potem prawie się porzygać przy wejściu do klatki.
(…)
Po czym poznać, że już czas
Jeśli zastanawiacie się, czy nie powinniście iść do psychiatry, to prawdopodobnie powinniście. Wiem, że to brzmi jak coś wypisanego kursywą na plakacie ze Stevem Jobsem, ale nic nie poradzę, to najsensowniejsza odpowiedź. Poza tym nie po to człowiek płaci pół życia składki na NFZ, żeby potem z tego nie korzystać.
Żartuję, psychiatra na NFZ z terminem w tym samym roku jest równie powszechny jak gadające konie. Więc mam nadzieję, że macie pieniądze. Albo chociaż wasi rodzice mają.
W każdym razie jeśli jesteście typem rozważnych konsumentów i obawiacie się, że wywalicie trzy stówy, żeby usłyszeć, że wszystko z wami w porządku (spoiler alert: nie usłyszycie) albo przynajmniej jeszcze nie jest z wami tak źle (jasne), świat spieszy wam z pomocą. Internet jest pełen testów pozwalających sprawdzić, czy macie depresję. Problem w tym, że ewidentnie nie zostały one zaprojektowane dla ludzi z depresją.
Nawet w szczycie formy psychicznej sytuacje wyboru wywołują u mnie paraliż. Jako nastolatka nienawidziłam psychotestów, bo nie umiałam zdecydować, czy byłabym raczej wiśnią, czy maliną, i czy Nick Carter jest przystojniejszy od Justina Timberlake’a. Regularnie ogarnia mnie rozpacz, gdy myślę o wszystkich daniach, których nie zjadłam, bo zamówiłam coś innego. Idąc ulicą, potrafię niespodziewanie skręcić, zderzając się z mijającą mnie osobą, bo nagle stwierdzam, że druga strona chodnika bardziej mi odpowiada.
Możecie sobie wyobrazić, co dzieje się w gorszych momentach. Pytanie, czy w ostatnim czasie czułam smutek, zniechęcenie, niepokój i apatię „często", czy „przeważnie", sprawia, że mój pozbawiony serotoniny mózg zaczyna skręcać się z bólu. Na własny użytek spisałam więc alternatywną listę.
Po czym poznać, że czas iść do psychiatry (lista, która faktycznie by mi się przydała)
- Spędzasz cztery godziny, czytając mejle ze spamu.
- Płaczesz przez pół dnia, uspokajasz się na chwilę i zaczynasz płakać, że zmarnowałaś pół dnia.
- Powtórzyłaś „jestem tylko zmęczona" po raz trzeci. Nie ma jeszcze trzynastej.
- Idziesz odebrać lunch na wynos z knajpy pod domem. W drodze powrotnej płaczesz dwadzieścia minut mechanicznie i bez większego zaangażowania, zastanawiając się, czy pad thai zdąży kompletnie wystygnąć.
- Wiesz, że gdy schowasz się pod kocem albo wejdziesz do wanny, świat nadal będzie pamiętał o twoim istnieniu, ale i tak to sprawdzasz.
- Zmieniasz kolejność porannych czynności tak, żeby zmieścić szybki płacz między śniadaniem a pomalowaniem rzęs.
- Żywisz się płatkami czekoladowymi, zupą miso i zimnym pad thaiem. Wszystko smakuje tak samo.
- Nie jesteś w stanie oglądać smutnych filmów. Ani wesołych.
- Przypominasz sobie coś głupiego, co powiedziałaś trzy lata temu. Nie możesz przestać o tym myśleć.
- Najbardziej lubisz spać i leżeć w wannie. Najmniej – nie spać i robić rzeczy.
*Fragmenty książki "Jak płakać w miejscach publicznych" Emilii Dlużewskiej, wyd. Znak Literanova, premiera 22.02.2023
Emilia Dłużewska. Dziennikarka kulturalna najpierw w warszawskiej, a później w ogólnopolskiej "Wyborczej". Publikuje też w "Wolnej Sobocie" i magazynie "Książki". Pisze o popkulturze, sztukach wizualnych, książkach, feminizmie, języku i przemianach obyczajowych. Korespondentka z frontu kulturowych wojen - sprawdza, czy Netflix naprawdę jest lewacki, dlaczego Polacy nie potrafią rozmawiać o porno i co ma odśnieżanie ulic do równości płci. Wie, kto się boi sztuki współczesnej, a kogo wkurza Małgorzata Musierowicz. Pochodzi z Trójmiasta, skończyła psychologię i kulturoznawstwo w Poznaniu. Mieszkała też w Pradze, Yogyakarcie, Szanghaju i Melbourne. W "Wyborczej" od 2014 r.