Społeczeństwo
Cleo Ćwiek (fot. Maciej Nowak)
Cleo Ćwiek (fot. Maciej Nowak)

W wieku piętnastu lat zostałaś modelką. Spełnienie dziecięcych marzeń?*

Totalny przypadek. Zanim zaczęłam pracować jako modelka, zupełnie nie miałam świadomości swojego wyglądu, tego, że jestem ładna albo wysoka. Dopiero później zauważyłam, że fizycznie wpisuję się w to, czego chce świat mody. Ale osobowościowo totalnie nie. Raczej byłam typem nerda. Moje ciało i głowa są absurdalnie niedopasowane. To się nigdy nie powinno wydarzyć.

Ale się wydarzyło. Jak? 

Pojechałam kupić buty do Arkadii. Weszłam do sklepu i tam zaczepił mnie facet, pytając, czy pracuję jako modelka. Powiedział, że jest fotografem i poszukuje dziewczyn do agencji. Poprosił mnie o numer telefonu. Nie chciałam go dać, bo od razu przypomniał mi się film, w którym w podobnych okolicznościach dziewczyny wywożono do domów publicznych. Powiedziałam, że muszę o tym porozmawiać z rodzicami. Dał mi na siebie namiary. W domu z rodzicami zgooglowaliśmy go i okazało się, że rzeczywiście istnieje taka agencja. Poszłam do niej razem z tatą. Od razu mnie zmierzyli, zrobili zdjęcia, a potem wysłali na pierwsze testy, żeby sprawdzić, czy jestem fotogeniczna. 

I się zaczęło. 

Początki były bardzo trudne. Świat mody ma konkretne zasady i oczekiwania, do których ja nigdy z natury nie przystawałam, a których też nikt mi nigdy nie wytłumaczył. Wiele jest w nim elementu towarzyskiego, networkingu, umiejętności sprzedania się. Ja nie dość, że byłam bardzo nieśmiała, to potrzebowałam do wszystkiego instrukcji, ale nie wpadłam na pomysł, żeby o nią kogoś poprosić. Kiedy zaczęłam przychodzić na sesje zdjęciowe, to po prostu stałam w takiej pozycji na baczność i czekałam, aż ktoś mi powie, co mam robić. Nie wiedziałam nawet, na czym polega pozowanie.  

Jak wyglądał twój pierwszy kontrakt? 

Nie wiem, jak jest teraz, ale kiedyś na pierwszy kontrakt wysyłało się dziewczyny albo do Aten, albo do Istambułu. To były miejsca, w których szybko dało się zbudować porftolio ze zdjęciami z magazynów typu „Vogue", „Harpers Bazar", „L’Officiel". Ja pojechałam do Aten na półtora miesiąca. Miałam wtedy piętnaście lat. Pierwszy raz wyjeżdżałam na tak długo. Nie wiedziałam nawet, jak się spakować. Poleciałam z dwiema walizkami. Dzisiaj pewnie i w podręczną bym się spakowała. Hotel, w którym zostałam zakwaterowana, został wynajęty jedynie dla modelek i modeli z mojej agencji. Standard pozostawiał wiele do życzenia. Mieszkałam w pokoju z dwiema innymi dziewczynami, jedna dopiero zaczęła pracować i nie mówiła słowa po angielsku, a druga – Denisa z Czech – miała dość bogate doświadczenie w branży, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało – i stała się taką moją przewodniczką. Sporo się od niej nauczyłam.  

Codziennie wieczorem faksem przychodziły listy castingów. Każdy dostał mapę papierową i z nią jeździł po mieście. Mapa była po angielsku, a wszystkie ulice podpisane greką.  

Cleo Ćwiek i Agata Trzebuchowska (fot. Maciej Nowak)

Na czym polegały castingi? 

Wtedy wszędzie nosiło się ze sobą wydrukowane portfolio ze swoimi zdjęciami. Pokazujesz je casting directorom, czasami przymierzysz jakieś ciuchy, chwilę pogadasz i tyle. Idziesz na kolejny. Zazwyczaj robisz parę castingów w ciągu dnia. Jak uda ci się dostać pracę, dostajesz plan na kolejny dzień.  

I zarabiasz kupę kasy? 

Co ty! Zwłaszcza gdy podchodzisz do wszystkiego z taką naiwnością jak ja. Wiedziałam, że magazyny nie płacą, a pokazy płacą grosze, ale… 

Jak to nie płacą? 

Sesje dla magazynów traktuje się jako „portfolio". Oczywiście, że dziewczyna, która ma kilka sesji do „Vogue’a", będzie chętniej zatrudniona przez komercyjną firmę niż taka, która ma same testy. Można powiedzieć, że jest to pewien rodzaj inwestycji. Podobnie działają prestiżowe pokazy największych domów mody. Dostajesz za nie symboliczne wynagrodzenie – w przypadku szeregowej modelki jest to zazwyczaj kilkaset euro, podczas gdy dniówka w komercyjnej pracy wynosi kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt tysięcy, zależnie od tego, jak bardzo jesteś na topie.  

To po co je robić? 

Bo tam widzą cię styliści, redaktorzy, casting directorzy, którzy są odpowiedzialni za wybór modelek na sesje zdjęciowe do magazynów i kampanii. Otworzysz superpokaz i od razu dostajesz bookingi od najfajniejszych magazynów.  

Które przecież są za darmo.  

Są za darmo, ale dają ci widoczność na rynku mody i szansę na zrobienie dużego komercyjnego projektu. Poznajesz fajnych fotografów, stylistów, którzy chcą z tobą dalej pracować, polecają cię do kolejnych projektów, koło się nakręca i zaczyna być z tego kasa. Ale to częsty schemat: im bardziej prestiżowa kampania, tym mniejsze pieniądze. Za Pradę czy Marca Jacobsa wiele nie zarobisz, ale za takie brandy jak Zara – nawet dziesiątki tysięcy euro. Ogólnie musisz zrobić bardzo dużo zleceń za darmo albo za małe pieniądze, zanim zaczniesz naprawdę zarabiać. Zanim to się jednak wydarzy, pieniądze z projektów często nie pokrywają ci nawet kosztów biletów lotniczych i noclegów. 

Sama musisz za to płacić? 

Oczywiście. Gdy się zaczyna Fashion Week, kupuję sobie bilet do Nowego Jorku i wynajmuję mieszkanie.  

Na miejscu chodzę na castingi. Kiedyś chodziło się na dziesięć–piętnaście castingów dziennie. A to znaczy, że biegasz po całym mieście, kupujesz bilety do metra, nie masz czasu zjeść ani się wysikać. Potem powiedzmy, że cię zabukują i zaczynają się przymiarki. Znowu biegasz po mieście i sama za wszystko płacisz, a wcale nie masz gwarancji, że dostaniesz pokaz. Mogą cię skasować w każdym momencie. Chyba każda modelka, która brała kiedykolwiek udział w Fashion Weeku, ma za sobą doświadczenie bycia skasowaną z jakiegoś świetnego pokazu w ostatniej chwili. No ale powiedzmy, że dostałaś pokaz. Nie każdy z nich jest super, ale jeśli ci się uda jakikolwiek, to już jest coś. Jak załapiesz się na coś fajnego, to zaraz lecisz do Londynu, a potem do Mediolanu i Paryża, czyli płacisz za kolejne bilety. 

Agencja w tym nie pomaga? 

Pomaga w tym sensie, że zazwyczaj to ona ogarnia połączenia lotnicze i hotele, a potem gdy zarobisz, odejmuje ci za nie kasę. To jest wygodne, ale z drugiej strony agenci zlecają to swoim biurom podróży, które zazwyczaj nie szukają najtańszych połączeń, a ty po całym dniu pracy i trzech godzinach snu średnio masz siłę szukać tańszych opcji. Taki intensywny okres trwa na przykład dwa miesiące. Jeśli nie uda ci się zrobić żadnego fajnego pokazu, to jesteś mocno w plecy, bo ani kasy z tego nie masz, ani szansy na komercyjne propozycje. A przecież właściwie temu to wszystko służy. 

A gdy jesteś początkująca, masz te piętnaście lat, skąd bierzesz na to wszystko pieniądze? 

Na początku agencja w ciebie inwestuje. Opłaca przeloty, mieszkanie, często daje kieszonkowe i kartę do telefonu. Ale to wszystko staje się twoim długiem wobec agencji. Później musisz go odpracować. Do tego oczywiście od każdego twojego wynagrodzenia agencja pobiera 20 procent. 

20?! 

Według ciebie to dużo? 

W filmie zazwyczaj jest 10 procent. 

W modelingu 20 procent to standard. Moim zdaniem to fair. Agenci mają masę roboty, a ich praca obejmuje nie tylko projekty, które wyszły, lecz także te, które ostatecznie nie doszły do skutku. Mam wielki szacunek i zaufanie do moich obecnych agentów.  

Na początku agencja w ciebie inwestuje. Opłaca przeloty, mieszkanie, często daje kieszonkowe i kartę do telefonu. Ale to wszystko staje się twoim długiem wobec agencji (fot. Maciej Nowak)

(…) 

Moda specjalnie cię nie interesuje, co sprawiło, że zdecydowałaś się zostać modelką? 

Przede wszystkim wydawało mi się, że to jest wspaniała szansa, którą nie każdy dostaje.  

Szansa na co? 

Na ciekawe życie. Jaka inna praca daje ci możliwość poznania świata i zarobienia naprawdę sporych pieniędzy w tak młodym wieku, bez żadnych umiejętności? Dzisiaj już w liceum – a za moich czasów to nawet w gimnazjum – wymaga się od dzieci, że będą miały na siebie pomysł. Masz, dajmy na to, czternaście lat i wybierasz klasę profilowaną, która przygotuje cię do matury z odpowiednich przedmiotów. To determinuje wybór studiów, a potem pracy. Mnie to strasznie stresowało. Interesowałam się wieloma rzeczami i nie umiałam się tak zadeklarować.  

Modeling pozwolił mi dłużej dryfować, a jednocześnie miałam pracę, zarabiałam pieniądze, poznawałam miejsca, ludzi, inne kultury. No i tak, udawało mi się skracać dystans między sobą a światem.  

(…) 

A gdzie najlepiej ci się mieszkało? 

Na pewno w Nowym Jorku, bo mieszkałam tam najdłużej i po czterech latach na walizkach pierwszy raz miałam tam swoje miejsce, dom, przyjaciół, zwykłe życie. A wcześniej chyba w Londynie. Mieszkałam w okolicy Old Street i Angel. Uwielbiałam chodzić tam na długie spacery. Londyn to intensywne miasto. Gdziekolwiek się przejdziesz, znajdziesz jakieś wyjątkowe miejsce, stary antykwariat albo lokalną kawiarnię. Do tego język sprawia, że z łatwością wszędzie się dogadasz i o każdej porze załatwisz to, czego potrzebujesz. W odróżnieniu od Paryża, który ma masę ograniczeń. Francuzi są przywiązani do swoich pór jedzenia, zakupów. O szesnastej nie znajdziesz właściwie żadnej otwartej restauracji. W niedzielę nie zrobisz zakupów, a i spora część lokali jest zamknięta. Dla osoby, która nie ma stałych godzin pracy, to strasznie irytujące. Nigdy nie byłam fanką Paryża, a jeszcze bardziej się zradykalizowałam po tym, jak przeżyłam tam zamach terrorystyczny. 

W Nowym Jorku mieszkałaś pięć lat. W tym czasie też twoja kariera poszybowała w górę. 

Nowy Jork stanowi olbrzymi rynek modowy. Wtedy też podjęłam decyzję o obcięciu włosów, co było przełomowym momentem w mojej karierze. Zaczęłam więcej pracować w high fashion i stałam się znacznie bardziej świadomą modelką. Zaczęłam dostrzegać różne wypaczenia tej branży, a nawet poczułam, że mogę mieć wpływ na ich zmianę. 

Na przykład? 

Robiłam drugi sezon w Paryżu i zostałam zaproszona na casting do pokazu Balenciagi. To było zaraz po tym, jak Balenciaga zmieniła dyrektora kreatywnego, co pociągnęło za sobą zmiany zarówno w stylistyce, jak i składzie zespołu. Castingi zaczęła robić casting directorka, która jest weteranką w swoim fachu. Byłam już kiedyś u niej na castingu do exlusive’a. Katorga – cały dzień czekania. Wiedziałam więc, że do Balenciagi powinnam przyjść wieczorem, bo inaczej nie udałoby mi się zrobić żadnego innego castingu tego dnia. Więc otwieram drzwi, a tam z pięćdziesiąt dziewczyn siedzi na schodach, po ciemku. Światło się zapala tylko wtedy, gdy ktoś otworzy drzwi, ale proszą, żeby zamykać, bo przeciąg. Pytam, czy jest jakaś lista, bo przy takiej liczbie osób nie wiadomo, kto jest po kim. Oczywiście nie ma. Nagle wychodzi asystent. Pytam, czy w tym momencie odbywa się casting, a on mówi, że nie, bo mają teraz przerwę. Okej, a gdzie jest łazienka? Nie ma łazienki dla modelek. Pytam dziewczyny obok, jak długo tu czeka. Czwartą godzinę, a oni mieli już chyba z dwie przerwy na lunch i z dziesięć na papierosa.  

Nowy Jork stanowi olbrzymi rynek modowy. Wtedy też podjęłam decyzję o obcięciu włosów, co było przełomowym momentem w mojej karierze (fot. Maciej Nowak)

Masakra. A na czym polega taki casting i dlaczego tyle trwa? 

Po prostu musisz się przejść z wizytówką w jedną i drugą stronę. Ewentualnie przymierzyć jedno ubranie. Są tacy dyrektorzy, którzy potrafią w ciągu godziny sprawdzić sześćdziesiąt dziewczyn. A tu nie było żadnej preselekcji, wszystkie dziewczyny z całego miasta. Wkurzyłam się. Zadzwoniłam do mojego agenta. Powiedziałam, że nie zostaję na castingu do Balenciagi, bo to absolutny brak szacunku. Dziewczyny, w tym oczywiście masa niepełnoletnich, są trzymane w ciemnym pomieszczeniu bez łazienki, przez wiele godzin. Siedzą tam utrzymywane w przekonaniu, że jak zrezygnują, to stracą swoją szansę. Mój agent powiedział, że rozumie i postara się mnie umówić z nimi prywatnie. Miałam ten przywilej, ale tam było mnóstwo dziewczyn, dla których to był kolejny casting, z którego nic nie dostaną. 

Następnego dnia poszłam rano na casting do Stelli McCartney. Prowadził go James Scully – ceniony casting director, który został nazwany whistleblowerem świata modelingu, ponieważ od jakiegoś czasu negatywnie wypowiadał się na temat warunków pracy i tego, jak są traktowane modelki. Pomyślałam, że to dobra osoba, żeby podzielić się z nim tym, co poprzedniego dnia zobaczyłam. Wymieniliśmy później jeszcze parę wiadomości na ten temat, po czym on opublikował to, co mu opowiedziałam. Oczywiście anonimowo, zmieniając narrację i niektóre detale, bo inaczej pewnie byłabym skreślona. 

Był jakiś backlash? 

Olbrzymi! Balenciaga zwolniła tę casting directorkę tuż przed pokazem, który miał się odbyć za kilka dni. Nigdy wcześniej nic takiego się nie wydarzyło. Od tego czasu każda dziewczyna przychodząca na casting dostawała dokument z informacjami o swoich prawach, a te, które były poniżej szesnastego roku życia, dodatkowo informacje o zdrowym odżywianiu etc. Zaczęto w ogóle zwracać uwagę na dobrostan modelek, zaczynając od totalnych podstaw, które okazały się wcale nie takie oczywiste – żeby każda osoba mogła usiąść na krześle, miała dostęp do łazienki, wody, nie musiała przebierać się przed wszystkimi. Zaczęto też robić wstępną selekcję i zapraszać na casting tylko dziewczyny, które rzeczywiście interesowały danego projektanta, co znacznie skróciło czas oczekiwania. Gdy pół roku później robiłam kolejny sezon Fashion Week w Nowym Jorku, wspomniana wcześniej casting directorka została zdegradowana do mniejszych pokazów. Zostałam zaproszona na casting do jednego z nich. Wchodzę do środka, spodziewając się tego, co zwykle – dwustu dziewczyn w kolejce i ich na szesnastej przerwie na papierosa – a tam normalna poczekalnia, krzesła. Oprócz mnie tylko jedna dziewczyna, która szykuje się do wyjścia. Obok stoi wózeczek z pomarańczami i wodą. Asystent zaprasza mnie do środka. Napisałam do Jamesa: „Nie uwierzysz, co się wydarzyło" i wysłałam zdjęcia z poczekalni. 

Zobacz wideo Barbara Hulanicki. Polska projektantka podbiła Zachód

Czyli zmiana jest możliwa. 

Tak! W dodatku okazała się bardzo prosta! Już dawno można było to zrobić. Dlaczego wszyscy podporządkowywaliśmy się dyktatowi terroru i uznaliśmy, że to jest okej? 

Pracowałaś też w Azji. Jak tamtejszy rynek modelingowy różni się od tego w Europie czy w Stanach? 

Diametralnie. Generalnie do Azji lata się po pieniądze. Mało jest tam projektów, które możesz wykorzystać w portfolio, bo Azja ma zupełnie inny styl. Mój pierwszy azjatycki kontrakt odbył się w Chinach. Miałam wtedy szesnaście lat. To była katorżnicza praca, bez zasad, bez poszanowania praw człowieka, w skrajnie trudnych warunkach, dosłownie o misce ryżu. W dodatku nikt tam nie mówił po angielsku. W ciągu dnia zdjęciowego robiliśmy na przykład sześćset produktów, podczas gdy w Europie czy w Stanach robi się ich dwadzieścia. Chińczycy płacili za godzinę. Gdy chciałam wyjść do łazienki, musiałam zapisywać dokładną godzinę wyjścia i powrotu, które potem podliczano i odejmowano od wynagrodzenia. Przerwę na lunch też oczywiście potrącano z dniówki. 

Raz robiłam na przykład sesję do katalogu zwiewnych sukienek. Musiałam skakać do każdego zdjęcia. Byłam wykończona. Przebierasz się na planie, w pół sekundy, żeby zaoszczędzić czas. Czasem ktoś postawi parawan. Trochę mi zajęło, żeby zauważyć absurd tej sytuacji. Dlaczego wszyscy uznają za naturalne, że modelki przebierają się publicznie? Osobiście nie mam z tym problemu i bez żadnego skrępowania mogłabym się rozebrać choćby tutaj, ale po prostu nie widzę ani jednego powodu, dla którego miałabym to robić. Dzisiaj bardzo dbam o to, żeby było osobne miejsce do przebierania się dla modelek. Dla zasady.  

I bardzo dobrze! 

W każdym razie Chiny były dość skrajnym doświadczeniem. Czasami na koniec pracy dostawałam kasę w gotówce i miałam ją przekazać agentowi. Wszystko było szalone, warunki pracy i życia. Karaluchy w mieszkaniu, samotne poruszanie się po mieście, w którym nikt nie mówi po angielsku. Źle wspominam ten kontrakt. Spędziłam na nim czterdzieści pięć dni. Nie mogłam wrócić wcześniej, bo moja ówczesna agencja matka twierdziła, że obciążyliby ich finansowo za złamanie kontraktu. Odliczałam dni do końca. Po powrocie miałam taką awersję, że uznałam, że nigdy więcej nie pojadę na kontrakt do Azji. Ale niedługo później dostałam ofertę z Singapuru. Tam było zupełnie w porządku. Odzyskałam wiarę w to, że praca w Azji nie musi się wiązać z wyzyskiem i koszmarem. Dopiero jakiś czas później pojechałam do Tokio. Jakoś mnie tam nie ciągnęło, bo wiedziałam, że tam jeżdżą głównie świeżaki na swoje pierwsze kontrakty, żeby zarobić jakąś kasę. Mój agent mnie jednak namówił i bardzo mi się tam spodobało, choć też pracowało się ciężko od rana do nocy, ale za to z szacunkiem i przyzwoitym wynagrodzeniem. Byłam tam dwa razy po dwa miesiące i chciałabym jeszcze kiedyś wrócić. Bardzo odpowiada mi tamtejsza kultura społeczna. 

Dlaczego wszyscy uznają za naturalne, że modelki przebierają się publicznie? Osobiście nie mam z tym problemu i bez żadnego skrępowania mogłabym się rozebrać choćby tutaj, ale po prostu nie widzę ani jednego powodu, dla którego miałabym to robić (fot. Maciej Nowak)

Chyba całkowicie odmienna od tej nowojorskiej? 

Tak, Japonia to idealne miejsce dla introwertyków, których przytłaczają nadmierne interakcje społeczne. Ludzie bardzo mało mówią po angielsku, w ogóle raczej mówią niewiele, ale wszystko jest zachwycające: kultura, jedzenie, sztuka, architektura, technologia. Jakość życia jest bardzo wysoka, ale ma też swoje mroczne strony – wielu ludzi cierpi z powodu samotności i poczucia izolacji. Dodatkowo coraz bardziej nasilają się tendencje ksenofobiczne. Młodzi ludzie mają dość amerykanizacji kultury. Nie chcą się uczuć angielskiego, coraz bardziej skręcają w kierunku nacjonalizmu, więc Japonia pomimo całej swojej nowoczesności jest bardzo konserwatywna i patriarchalna. Bardzo ciekawą książkę o Japonii napisała Joanna Bator: Rekin z parku Yoyogi. Książka daje fajny wgląd w kulturę, zazwyczaj nieosiągalny dla osób przyjezdnych. Czytałam ją, będąc w Tokio, więc na bieżąco weryfikowałam jej treści – hikikomori, otaku czy wątki z Akihabary, z moimi japońskimi agentami. Często nie mogli się nadziwić, że pytam o rzeczy, których nie spodziewali się usłyszeć od osoby niepochodzącej z Japonii.  

Pytanie laiczki: dlaczego w Azji jest tak dużo kontraktów modelingowych? 

Po części dlatego, że jest tam po prostu olbrzymia produkcja, a po części dlatego, że w Azji wciąż panuje kult białego człowieka. Dziewczyny nakładają niebieskie szkła kontaktowe, wybielają skórę. Dla azjatyckiego klienta produkty reklamowane przez białe osoby są znacznie bardziej pożądane, dlatego firmy chętnie zatrudniają białe modelki. 

Czyli w świecie mody rasizm też dobrze się trzyma.  

Świat mody to bardzo szerokie pojęcie. Wydaje mi się, że na poziomie lokalnym produkty reklamują się w swój lokalny sposób. Ale jeśli chodzi o wymiar komercyjny i high fashion, to niestety masz rację. W pokazach na trzydzieści dziewczyn, ponad dwadzieścia będzie białych. Świat mody jest bardzo homogeniczny i nie jestem w stanie tego rozgryźć. Jak się go dywersyfikuje, to w możliwie najmniejszym stopniu, a jednocześnie tak, żeby nikt nie zarzucił rasizmu. Kiedy czarne modelki przychodzą do nowej agencji, często słyszą coś w stylu: „No przyjęlibyśmy cię, ale już mamy dwie czarne dziewczyny".  

Co z tego, że białych mają sto? Białe modelki na azjatyckich rynkach nie są tak postrzegane i nie słyszą, że już mają trzy takie w swoim katalogu. Dominacja białego człowieka w modzie w dużej mierze wynika też z tego, że to on jest głównym klientem firm. A tym, czego ostatecznie chcą firmy modowe, jest to, żeby potencjalna klientka czy klient utożsamiali się z danym produktem, czyli pośrednio osobą, która go reklamuje. Ale myślę, że branża modowa jest prawdopodobnie tak samo rasistowska jak każda inna, w której głównym celem jest zysk.  

*Fragmenty książki "Clou. Jak być sobą, gdy jesteś wszystkim innym". Książka do kupienia w formie papierowej w Kulturalnym Sklepie i w formie elektronicznej w Publio >>>