
Celina ma 46 lat, mieszka w jednej z warszawskich sypialnianych dzielnic i od trzech lat codziennie chodzi na zakupy do tego samego sklepu popularnej sieci. Tylu ludzi, ilu się teraz przewija przez supermarket, jeszcze nie widziała.
– Tłumy są właściwie o każdej porze dnia. Sobota rano, wtorek wieczorem, czwartek po południu – wylicza. – Kolejka do lady mięsnej jest z reguły tak długa, że czekania na prawie godzinę. Do kas stoją tłumy. Nie widziałam jeszcze takiego oblężenia.
Apogeum zakupowe nastąpiło dwa razy, tuż przed jednodniowymi świętami – 1 i 11 listopada ("31 października ogonek wił się nawet przy krajalnicy do chleba"). Celina nie wie, skąd w ludziach potrzeba wypełniania koszyków jedzeniem, skoro to tylko jeden dzień z zamkniętymi sklepami.
Jej partner pracuje w dużym sklepie meblowym, który znajduje się w centrum handlowym. – Tłum ludzi jest tam tak duży, że miewa problemy z wyjechaniem z parkingu wieczorem po pracy, bo są ogromne korki – mówi Celina. – Niby inflacja, drożyzna, pieniądze nam topnieją, kryzys, będzie coraz gorzej, a my mamy wrażenie, że ludzie kupują coraz więcej.
Główny Urząd Statystyczny nie ma jeszcze danych za listopad, więc obserwacji Celiny nie potwierdzi ani im nie zaprzeczy, ale raporty z września i października wskazują, że konsumpcja jest większa: "sprzedaż detaliczna w cenach stałych we wrześniu 2022 r. była wyższa niż przed rokiem o 4,1 proc.". A od stycznia do września wzrosła o 6,8, proc. w porównaniu z rokiem 2021. Dla tego samego okresu dane ubiegłoroczne informowały o wzroście o 7,3 proc., ale wtedy mieliśmy "tylko" pandemię. W 2022 roku zaś – szalejącą inflację, wojnę, a wszystko to w cieniu zbliżającego się kryzysu. Z kolei w październiku, choć wzrost był mniejszy, został odnotowany - "sprzedaż detaliczna w cenach stałych w październiku 2022 r. była wyższa niż przed rokiem o 0,7 proc.", informuje Główny Urząd Statystyczny.
Wykres przedstawiający sprzedaż detaliczną w latach 2017-2022, przedstawiający dane wyrównane sezonowo i niewyrównane (ceny stałe) z raportu Głównego Urzędu Statystycznego 'Dynamika sprzedaży detalicznej we wrześniu 2022 r.' Źródło danych: GUS
Sopot
Amelia ma 38 lat i mieszka w Sopocie, przy jednej z ulic, które schodzą prosto do morza. W Sopocie spędziła także większą część długiego listopadowego weekendu, w którym wypadło Narodowe Święto Niepodległości.
– Czułam się, jakby był turystyczny sezon. Noclegi średnio po 500 zł, ogromne tłumy, kolejki wszędzie. W czwartek poszłam na molo i wyglądało jak Marszałkowska! Pod knajpami sznury ludzi... – opowiada Amelia. – Rozmawiałam przez chwilę w weekend z profesjonalnym "naganiaczem", promotorem na Monciaku, którego głównym zadaniem jest zachęcanie osób z ulicy do wejścia do restauracji. I powiedział, że on nie ma co robić. Ludzi jest tyle, że do restauracji na Haffnera, gdzie on pracuje, tłumnie walą sami. I są szczęśliwi, że w ogóle mogą dostać jedzenie! Do tych najbardziej znanych knajp, typu Śliwka w Kompot, czekało się na stolik dwie godziny.
Amelia dodaje, że w sobotę wyrwała się z Sopotu na Kaszuby i w drodze powrotnej utknęła w kilkukilometrowych korkach: jednym prowadzącym do znanej w Gdyni Riviery – to największe centrum handlowo-rozrywkowe na Pomorzu – i drugim, do nieco mniejszej galerii Klif.
– Nawet tam nie zajeżdżałam, bo widziałam, że to nie ma sensu. W dodatku były promocje przed kolejną promocją, czyli Black Friday – mówi. – Generalnie to, co działo się w Trójmieście od czwartku do niedzieli, przypominało upalne dni w lecie, gdy na każdej ulicy i w każdej galerii jest masa turystów.
Skąd wiedziała, że to turyści? W tamten weekend przedzwoniła do znajomej, która w Sopocie wynajmuje mieszkania; ta potwierdziła, że chętnych ma "od groma". Sama też zwracała większą niż zwykle uwagę na rejestracje. Wylicza: bydgoskie, wrocławskie, poznańskie, warszawskie, katowickie, bielskie.
– W czwartek próbowałam pójść do restauracji z grupą siedmiorga znajomych. Dzwoniliśmy do Całego Gawła, Boto, Dwóch Zmian... W dwóch miejscach nam powiedzieli, że już szpilki nie ma gdzie wcisnąć, w trzecim – że jest stolik jedynie dla dwóch osób, bo mają nawał turystów. W końcu zadzwoniłam do znajomej, która ma pizzerię przy przystanku SKM-ki, i mimo że już zamykała, zgodziła się jeszcze nas przyjąć.
Podobną historię opowiada Ewa, 30-letnia mama mieszkająca w Warszawie. – Trudno teraz zjeść nawet pizzę na Ursynowie bez rezerwacji miejsca! Kiedyś, jak chciałaś w sobotę pójść sobie na obiad, to wychodziłaś z domu, wchodziłaś do pizzerii i tyle. A w listopadową sobotę objechaliśmy chyba z osiem restauracji, zanim znaleźliśmy stolik. To jest pizzeria, a nie restauracja z gwiazdkami Michelin – podsumowuje.
Wrocław
41-letnia Beata pojechała w długi listopadowy weekend na festiwal filmowy do Wrocławia. I też odniosła wrażenie, że w centrum miasta i okolicach tłumy były jak w środku lata.
– Kolejki były wszędzie, a na gofra z budki czas oczekiwania wynosił aż 50 minut – relacjonuje Beata. – Nie można było usiąść, by wypić kawę, a do niektórych kawiarni nie dało się nawet wejść do środka, by zamówić coś na wynos. Jak cudem udało nam się złapać jeden stolik, to okazało się, że na kawę będziemy czekać minimum 25 minut, bo mają takie obłożenie.
Zauważa także, że w wielu miejscach ludzi zupełnie nie zniechęcały bardzo wysokie ceny. W jednej z restauracji kieliszek wina kosztował 28 zł, co wydało się Beacie ceną dość absurdalną, ale nie przeszkodziło wielu gościom.
– Jest drogo i tłumnie – podsumowuje.
Tydzień wcześniej Beata "po stu latach nieobecności" wybrała się na zakupy do warszawskiej galerii handlowej Złote Tarasy. Po buty, których nie kupiła, bo sklepy, które ją interesowały, już przestały istnieć.
– Dzikie tłumy, tylko tak da się to określić. Uciekłam stamtąd z krzykiem po kilkudziesięciu minutach i prędko, o ile w ogóle, tam nie wrócę – mówi.
A tydzień po weekendowym wyjeździe do Wrocławia odwiedziła dwa warszawskie lokale i przekonała się, że w stolicy wino jest równie drogie jak tam – 28–29 zł za kieliszek.
40-letnia Iwona ze Śląska także unika galerii handlowych jak ognia, od dłuższego czasu zakupy do domu zamawia online. Jest bardzo oszczędna, kupuje tylko to, czego naprawdę potrzebuje ona lub jej zwierzęta. Kawa w papierowym kubku na wynos jest dla niej abstrakcją, bo zawsze może zrobić kawę w domu i wlać do termosu. Bliskim Iwony jednak udaje się czasem wyciągnąć ją w tłum.
– Byłam na Śląsku i pojechałam z rodziną do Tarnowskich Gór, gdzie znajomi z liceum mają popularną na Śląsku sieć kawiarni. Moja mama potrzebowała kupić filtr do kawy, ale kolejka do kawiarni wiła się już na zewnątrz! – opowiada. – I to było faktycznie niesamowite. Ludzi mnóstwo, do tego świetnie ubrani. Wtedy sobie pomyślałam: gdzie ten kryzys?
Oszczędności
– Trzeba pamiętać, że inflacja wbrew pozorom zwiększa konsumpcję – tłumaczy dr hab. Jacek Tomkiewicz z Katedry Ekonomii Akademii Leona Koźmińskiego. – Inflacja powoduje, że spodziewam się, że wartość mojego pieniądza się zmniejszy, więc wolę go wymienić teraz na coś konkretnego. Mamy także realnie ujemne stopy procentowe: odkładając dziś 300 złotych na lokacie, za rok będziemy mieć 300 zł plus oprocentowanie, minus inflacja. Więc gdy mam do wyboru: założyć lokatę, na której realnie stracę, czy sobie coś kupić, to siłą rzeczy wolę pieniądze wydać na bieżącą konsumpcję.
Tomkiewicz podkreśla, że kolejną rzeczą, na którą trzeba zwrócić uwagę, jest świetna sytuacja na rynku pracy. Bardzo niskie bezrobocie – we wrześniu 5,1 proc., zgodnie z danymi GUS – a także rosnące dochody sprawiają, że obawy o utratę pracy czy o obniżkę pensji są małe.
– Dopiero niedawne przyrosty inflacji sprawiły, że płace zaczęły realnie spadać. Jeszcze kilka miesięcy temu rosły szybciej niż ceny. Sytuacja dochodowa polskich konsumentów się poprawiała, bo podwyżki w pracy był wyższe niż w sklepach – dodaje.
Amelia potwierdza: – Sama się łapię na myślach, że a, pójdę jeszcze do tej knajpy, bo kto wie, czy za miesiąc, czy za pół roku nie będzie tam już tak drogo, że nie będzie mnie na to stać, więc chociaż teraz skorzystam.
Podkreśla jednak, że zawsze ma oszczędności, nie przeznacza całego budżetu na codzienne potrzeby i konsumpcję. Połowę jej pensji pochłania kredyt, ale stara się co miesiąc odkładać kilkaset złotych na konto oszczędnościowe. Wyjścia do knajp, na kawkę, do galerii traktuje jak drobne przyjemnostki w rozsądnych cenach, na które jeszcze ją stać.
– Czy boję się, że przez inflację moje odkładane pieniądze stracą na wartości? Tak, ale nie mam na to na razie innego pomysłu. Mam lokaty, ale są kiepskie. Chciałam kupować euro i dolary, ale dopiero w momencie, w którym zdrożały, więc zrezygnowałam. Czekam, aż ich kurs spadnie. Kupuję złoto w dobrych cenach, żeby mieć coś, co za kilka lat nie straci na wartości – dodaje Amelia.
Celina mówi, że oszczędza zawsze. Odłożone pieniądze wydaje na pomoc tacie, samotnemu emerytowi, i na wakacje za granicą, na które jeździ raz w roku. Choć dodaje, że w tym roku mieli z partnerem jeden dodatkowy duży wydatek, bo zdecydowali się na remont 20-letniej kuchni.
– Na fali informacji o inflacji, podwyżkach i tym podobnych postanowiliśmy zrobić to teraz, bo nie wiemy, jaki będzie koszt takiego przedsięwzięcia w przyszłym roku. A w tym nas było jeszcze stać – mówi. – Ale nie mam wrażenia, że moja codzienna konsumpcja wzrosła, że kupuję więcej jedzenia czy ubrań.
Celina podobnie jak Amelia boi się, że z upływem czasu jej oszczędności mogą stracić na wartości, więc od lat śledzi kurs euro jak pogodę i stara się część pieniędzy wymieniać. – Robię to z mniejszymi i większymi kwotami. Zdarzało mi się kupować 50 euro, jeśli kurs był dobry, a więcej pieniędzy na ten cel akurat nie miałam. Wychodziłam z założenia, że euro jest bardziej stabilną walutą, a jak już gdzieś jadę, to też do krajów strefy euro – wyjaśnia.
Beata nie planowała już żadnego wyjazdu do końca roku, ale teraz postanowiła jednak zrobić sobie dłuższy weekend za granicą. Bo nie wiadomo, co będzie w przyszłym roku, zarówno pod względem finansowym, jak i geopolitycznym.
"Gadka" kryzysowa
– Dużą część polskiego społeczeństwa stanowią pokolenia, które albo nie przeżyły nigdy kryzysu gospodarczego, albo to jest dla nich bardzo odległa perspektywa, w której niespecjalnie chcą się odnaleźć, i dalej kupują na takim poziomie jak przed kryzysem – wyjaśnia dr hab. Mikołaj Lewicki z Wydziału Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. – Kryzys z 2008 roku, który w Polsce zaczął być widoczny dopiero kilka lat później, był dostrzegalny bardzo słabo między innymi dlatego, że Polacy nie uwierzyli, że on ich dotyczy. I konsumowali tak jak wcześniej, w związku z czym został utrzymany popyt wewnętrzny, a spadek eksportu był krótki. Więc udało nam się w miarę suchą nogą przez to przejść.
Lewicki podkreśla, że to po tamtym kryzysie słychać było wiele głosów, że Polska jest odporna i przygotowana na kolejne problemy.
– Dziś ludzie są świadomi, że jest drożyzna, ale nie postrzegają tego jeszcze jako kryzysu – dodaje. I także zwraca uwagę na bardzo niski poziom bezrobocia w kraju, który przekłada się na podejmowane przez nas decyzje, także te dotyczące mniejszych czy większych zakupów. Podkreśla również, jak ważna jest tutaj kwestia inflacji – ludzie, nie wierząc w wartość pieniądza, zamieniają go w towar, w coś, co wydaje im się bardziej wartościowe.
– Trzeba także pamiętać, że gdy mówimy o tłumach w sklepach, to mówimy głównie o metropoliach – podkreśla dr hab. Lewicki. – W Polsce przez ostatnie lata bardzo wzrosły nierówności, więc zarówno w miastach, jak i większych miejscowościach ruch w centrach handlowych jest jeszcze spory, bo tam trafiają ludzie bardziej zamożni niż reszta. Ale nie widzimy tego, jak wiele osób liczy jednocześnie każdy grosz. Ceny usług, z których nie można zrezygnować, takich jak energia czy paliwo, tak wzrosły, że koszty życia dla wielu osób są radykalnie wyższe.
– Obecne dane już pokazują, że dynamika konsumpcji zwalnia, więc wraz z hamowaniem gospodarki nasze zakupy też będą się zmniejszać, ale nie można mówić o załamaniu konsumpcji. Tak byłoby w warunkach głębokiej recesji i wzrostu bezrobocia, a na to na szczęście się nie zanosi – mówi dr hab. Jacek Tomkiewicz.
I dodaje, że trzeba jednak pamiętać, że gdy gospodarka hamuje, najbardziej uderza to w tych o najniższych dochodach, bo ich pozycja na rynku pracy jest najsłabsza. Są pierwsi do zwolnienia.
Agata Porażka. Dziennikarka weekendowego magazynu Gazeta.pl. Twórczyni cyklu Zagrajmy w Zielone, który skupia się na tym, co powinniśmy zrobić, by zamiast niszczyć, dbać o planetę. Prowadzi podcast Zetka z Zetką.