
Martyna prawo jazdy ma od 15 lat, użyła go nie więcej niż 30 razy. Średnio – dwa razy w roku. – A były lata, że ani razu. Czasem pojadę kawałek na wiejskiej drodze, poćwiczę manewry pod nieczynnym centrum handlowym, żeby całkiem nie zapomnieć. Ale żeby wjechać na rondo w centrum Warszawy? Musiałabym ratować komuś życie – mówi.
Martynie, wiecznej pasażerce na łasce i niełasce innych, nieużywane uprawnienie ciąży. – Raz, że to ogranicza. Dwa, czuję wstyd, ilekroć tłumaczę, że nie jeżdżę, bo się boję. Dla mnie "polska kultura jazdy" to jeden wielki pokaz narodowych frustracji – stwierdza.
O takich jak Martyna, którzy za kółkiem siadają wtedy, gdy naprawdę muszą, zwykło się mawiać pobłażliwie "niedzielni kierowcy". Masowo ruszają na drogi we Wszystkich Świętych i w Boże Narodzenie. Kierują niepewnie, robią głupie błędy, silnik im gaśnie, gdy wszyscy ruszają. A tu korek do cmentarza, no jedź pan!
Wśród niedzielnych kierowców jest jednak masa dzielnych – jeżdżących mimo wszystko i do skutku. A skutek – jak mówią moi rozmówcy – jest wtedy, gdy największy lęk i koszmar zamienia się w przyjemność i poczucie wolności.
"Czy mogę już zawsze jeździć na trójce?"
Polski rekordzista nie zdał egzaminu na prawo jazdy ponad 200 razy. Utknął na teorii.
Ania Kalita nie miała z nią problemu, ale przejechać miasto, czyli zdać egzamin praktyczny, udało jej się za piątym podejściem. – Miałam 32 lata. Wszyscy zdawali w liceum, a ja to przegapiłam – wspomina.
Zerwała wtedy więzadło krzyżowe, nie mogła chodzić. Był też inny powód: uważała, że się nie nadaje: – Jestem hiperemocjonalna. Nie wiedziałam, jakim cudem ludzie nie wjeżdżają na chodnik, auto im się prosto trzyma. Sądziłam, że na dużym rondzie zgasiłabym silnik.
Ania poszła na lekcje jazdy w styczniu 2015 roku, w ramach noworocznego postanowienia. – Trafiłam do Moniki Kot, cudownej instruktorki, która w telewizji uczyła jeździć Dodę. Zagajałam, że na pewno nie miała gorszej kursantki – dyskretnie milczała. Przeżywałam, że ktoś zatrąbi albo zgaśnie mi auto. Mówiła spokojnie: "No to zgaśnie. Nie tobie pierwszej".
Podstawowy kurs na prawo jazdy w Polsce to dziś 30 godzin teorii i 30 godzin praktyki. Ania dokupiła jeszcze około 50 godzin jazdy. – Ciągle się czułam niepewnie. Samo za siebie mówi to, że byłam gościem na ślubie mojej instruktorki, a ona była na moim.
Nie zraziła się oblanym egzaminem, bo "jest bardzo oszczędna, a sporo zainwestowała". Jednak gdy zdała, "popełniła wielki błąd". – Nie miałam czym jeździć. Auto kupiłam dopiero cztery lata później. Od razu zadzwoniłam do Moniki. Na początku jeździła ze mną po osiedlu. Mówiła: "Już wrzuć czwórkę", na co ja: "A nie mogłabym już zawsze jeździć na trójce?" – śmieje się.
Wszystko ją przerastało. – Skręt w lewo! Te ronda! A przede wszystkim – jechać samej. Przed jazdą do pracy wypalałam papierosa, po dojechaniu drugiego, a nogi mi się trzęsły jak po randce – wspomina.
Raz poszła do swojego szefa i mówi: – Olek, ja już muszę jechać do domu, bo się chmurzy, a nie umiem włączyć wycieraczek. Zaśmiał się i mnie puścił.
Albo parkowanie. – Parkowałam na samym środku 300-metrowego parkingu i szłam 150 m, byle nikt koło mnie nie stawał.
Nie radziła sobie z nowymi trasami ani z nawigacją ("Głos mówił: za 500 m skręć w lewo, to skręcałam natychmiast, komuś na podwórko"). Lęk przed jeżdżeniem w pojedynkę pokonywała, "klepiąc" radio – zacinało się, a bardzo potrzebowała słyszeć w aucie czyjś głos.
– Jak na tamtym etapie ktoś mi mówił, że wsiada w auto i jeździ sobie dla przyjemności, to patrzyłam jak na kosmitę. Jakiej przyjemności?! Ja do rodziców na Śląsk jechałam 4,5 godziny, z czego 1,5 godziny wyjeżdżałam z Warszawy. Dojeżdżałam w stanie przedzawałowym – mówi.
Polski wykon
Kasia Kowalczyk, instruktorka nauki jazdy z 18-letnim stażem i właścicielka Babskiej Autoszkoły w Warszawie, mówi mi tak: – Niedzielny kierowca to taki, który łaskawie zostaje dopuszczony do auta – facet wypije i kobieta wsiada – boi się prowadzić w tygodniu, gdy jest duży ruch, albo nie ma potrzeby jeżdżenia, bo na przykład do pracy wygodniej dotrze metrem czy autobusem.
Cały czas przychodzą do niej kursanci, którzy mieli przykre doświadczenia za kółkiem – często jeszcze na kursie w innej szkole – i porzucili temat na wiele lat.
Agę do jeżdżenia zraził ojciec. – Klasyk: jak prowadziłam, to na mnie krzyczał. Prowadzi świetnie, więc jest samozwańczym drogowym szeryfem – przyznaje.
Jej zdaniem polski kierowca to ten, który "dyszy ci na zderzaku". A Aga jeździ "jedną trzecią auta", czyli smartem. – Ilekroć kogoś wyprzedzę – a wyprzedzam – mam pojedynek na drodze. W Polsce nie możesz sobie jechać dla przyjemności, zwłaszcza autem uznawanym za gorsze. Prowadzenie to jakiś superambicjonalny wykon – stwierdza gorzko.
Jej zdaniem przemoc w polskiej polityce i społeczeństwie przekłada się na drogi. – Autostrada jest jak trybuna ultrasów na stadionie. Pełna agresywnych ludzi, którzy zachowują się tak, jakby chcieli cię zabić. I non stop łamią przepisy – podsumowuje ostro.
Ma porównanie z innych krajów – smartem pojechała do Włoch. – Włosi może i zaparkują na rondzie, ale są życzliwi. Uwielbiam prowadzić w Austrii, nawet w Niemczech. Gdy w Austrii jechało za mną porsche, nie miało żadnego ciśnienia, żeby mnie wyprzedzić – opowiada.
I dodaje, że polscy kierowcy jeżdżą na spięciu też dlatego, że nerwowa atmosfera panuje już wokół egzaminów na prawo jazdy. – Ani matura, ani studia mnie tak nie stresowały. Jeśli pora na jakieś reformy edukacyjne, to na tę w pierwszej kolejności. Jak mój przyjaciel uczył się jeździć w Stanach, to pod okiem znajomego, a egzamin był formalnością. A u nas? Jakby cię pasowali na czarodzieja! – mówi.
"Chyba wolniej już się nie da"
Czasem blokada przed prowadzeniem auta jest następstwem przeżytego wypadku. Kiedy indziej wypływa z przekonań, w których się dorastało.
Aga jest z konserwatywnego Podkarpacia, w jej rodzinie kobiety nie prowadziły ("Oprócz crazy ciotki, która wjeżdża na moście pod prąd i mieliśmy z nią mnóstwo wypadków"). – Babcia podobno kiedyś jeździła, ale dziadek szybko to ukrócił. Matka niby też, ale miała epizod z wyprzedzaniem wozu z sianem na zakręcie i nabrała przekonania, że to nie dla niej.
Aga do prowadzenia miała kilka podejść, ale za każdym razem robiła przerwę i lęk wracał.
Aż pojechała z siostrą do USA. – Prowadziła przez całe Big Sur – 400 km wybrzeżem Kalifornii z San Francisco do Los Angeles. W końcu się wkurzyła i mówi: teraz twoja kolej. Wsiadłam i jechałam przed siebie. Amerykanie są na drodze życzliwi. Na skrzyżowaniach równorzędnych ludzie patrzą sobie w oczy i ustalają, kto jedzie pierwszy – mówi.
Drugi moment przełomowy był wtedy, gdy jej przyjaciółka straciła prawo jazdy. – Miała jeepa z automatyczną skrzynią. Tak mnie to auto jarało, że wsiadłam i od tego czasu jeżdżę.
Aneta mieszka w Brukseli. Ani jej mama, ani młodsza siostra nie mają prawa jazdy. – Prowadzenie było więc dla mnie ważne z powodów feministycznych – przyznaje.
Na kurs poszła jako 18-latka, w wakacje przed maturą. – Tata mnie wcześniej nie uczył, byłam zielona i strasznie podekscytowana. Ale podczas pierwszej jazdy wyjechaliśmy na trasę na Białołęce, gdzie jeździły ciężarówki. Mało nie umarłam ze strachu – wspomina.
Egzamin teoretyczny zdała, ale do praktycznego nie podeszła – czuła się zbyt niepewnie. Odsuwała temat przez kolejnych osiem lat. – Miałam 26 lat i postanowiłam, że wreszcie to skończę – mówi.
Wzięła tyle jazd, jakby zaczynała od początku. Zmieniała instruktorów, bo pierwszy – polecony, tata koleżanki – bardzo ją stresował. Zdała za czwartym razem. – Było śmiesznie, bo egzaminator strasznie krytykował moją jazdę ("Chyba wolniej już się nie da"), a gdy dojechaliśmy do ośrodka, powiedział: "No, zdała pani" – śmieje się Aneta.
Miała w kieszeni prawo jazdy, ale nie miała auta. I znowu zaczęła potwornie się bać.
Katalizatorem stał się dla niej filmik, na którym chłopak z niepełnosprawnością intelektualną opowiadał przed kamerą, jak wielką pasją i radością jest dla niego prowadzenie auta. – Tak to na mnie podziałało, że dwa tygodnie później kupiłam używany samochód! – mówi.
Miała już prawo jazdy i samochód, ale… nadal bała się jeździć.
– W Brukseli wzięcie jazd jest skomplikowane, bardzo długo czeka się na termin. Zawzięłam się, wykupiłam 10 lekcji w Polsce. Ale rozstałam się z chłopakiem, a musiałam przestawić moje auto! – opowiada.
Na misję parkowania pojechała po północy, żeby nie było żadnego ruchu. – Pierwszy raz w życiu prowadziłam całkiem sama. Parkowałam pół godziny, potwornie się spociłam. Nie umiałam postawić auta równo i w akcie desperacji poprosiłam o to przechodnia. To był chłopak w moim wieku, nie miał prawa jazdy – śmieje się Aneta.
Po kilku dniach dostała pierwszy w życiu mandat. Okazało się, że zaparkowała auto w stronę przeciwną do kierunku jazdy. W Brukseli to złamanie przepisów.
"Moja obecność za kółkiem nie jest dla społeczeństwa najszczęśliwsza"
Marcin Panek nazywa się jak wypożyczalnia samochodów, a prawa jazdy nie ma, "żarty są więc na porządku dziennym". – Ojciec uwielbiał samochody. Chyba dlatego jako 19-latek podjąłem próby zostania kierowcą, ale oblałem egzamin sześć czy siedem razy. Bez żalu uznałem, że to nie dla mnie – stwierdza.
W jego domu rodzinę samochodowo obsługuje żona. – Mieliśmy kilka rozmów na ten temat, raz jeszcze na jej prośbę spróbowałem zdać. Ostatecznie doszliśmy do wniosku, że nie można nikogo zmusić do bycia kierowcą. Nie uważam, że każdy facet musi nim być – mówi.
Jeszcze 15 lat temu znajomi na wieść o tym, że nie prowadzi, reagowali podejrzliwie: – Myśleli, że straciłem uprawnienia za jazdę po pijanemu. Dziś ludzie słyszą, że to moja decyzja, i mówią: "Aha, OK".
Prawa jazdy robić nie zamierza.
Julian Kutyła, socjolog, filozof, szef wydawnictwa Krytyka Polityczna, też nie prowadzi samochodu i jest przekonany, że w Polsce presja społeczna na to, by facet był kierowcą, jest ogromna. – Żyjemy w kulturze "samochodozy" i "autoholizmu". Jak nie masz auta, to jesteś nikim i nigdzie nie dojedziesz. Jeszcze w Warszawie bez auta da się żyć, poza nią to trudne – mówi.
Jednak jego za kółko nigdy nie ciągnęło. – Jak byłem dzieckiem, interesowało mnie raczej, jak to działa, niż jak tym kierować. Poza tym ojciec miał wypadek z dachowaniem, mocno się poobijał, co myślę, że mogło mieć wpływ na to, że w ogóle nie jestem zwolennikiem szybkiej jazdy, nawet jako pasażer. Zawsze uważałem, że nie byłbym w prowadzeniu auta najlepszy: mam daltonizm, słabą orientację przestrzenną, skłonności do nadmiernego analizowania. W aucie nie ma na to miejsca, jeśli nie chcesz sprowadzić zagrożenia na siebie i innych. Uznałem, że moja obecność za kółkiem nie jest dla społeczeństwa najszczęśliwsza – mówi.
Julian ma troje dzieci i szczerze przyznaje, że fakt, iż nie prowadzi auta, był kością niezgody w jego małżeństwie. – Moja żona nas woziła, cała logistyka była na jej głowie. Rozstaliśmy się, a "prawko" było ważną cegiełką. Dopiero po czasie uświadomiłem sobie, że miała rację, to było nie w porządku – przyznaje.
Dziś uważa, że prawo jazdy to szerszy temat – kierowania swoim życiem, brania odpowiedzialności za siebie i innych. "Czeka na rezerwy czasowe i finansowe, by je zrobić". Daltonizm? – Dopóki nie chcę być zawodowym kierowcą, to – mam nadzieję – nie przeszkoda.
Pochwała zielonego listka
Instruktorka Kasia Kowalczyk jest wielką zwolenniczką zielonego listka – naklejki na auto informującej, że kierowca nie ma dużego doświadczenia. – Kursanci pytają, czy to ma sens. Odpowiadam, że absolutnie tak! My w Polsce raczej przeceniamy swoje umiejętności jazdy, więc listek jest postrzegany jako wyraz odwagi cywilnej. Nawet totalni "schumacherowie" docenią, że ktoś "się przyznał, że sobie nie radzi", i będą bardziej wyrozumiali – przekonuje.
Z tym przecenianiem umiejętności to niestety prawda. Oddajmy jednak polskim kierowcom sprawiedliwość – nie jesteśmy jedyni.
Fundacja Vinci Autoroutes i ośrodek badania opinii Ipsos co roku przygotowują raport pt. "Barometr odpowiedzialnej jazdy" – pytają europejskich kierowców o ocenę zachowań innych użytkowników dróg. W tym roku zebrali dane z 12,5 tys. ankiet. Wnioski? Aż 97 proc. europejskich kierowców uważa się za mistrzów kierownicy, równocześnie aż 79 proc. nisko ocenia umiejętności innych. Co trzeci kierowca na europejskich drogach wywiera presję, jadąc na zderzaku, a więcej niż co piątemu zdarzyło się wysiąść z samochodu, żeby "coś komuś wyjaśnić". Klakson to standard, podobnie smartfon w dłoni. Polacy wygrali w jednej kategorii – są na drodze największymi egoistami. Aż 42 proc. przyznało, że za kółkiem myśli tylko o sobie (wśród Hiszpanów to tylko 7 proc.).
Wysokie mniemanie Polaków o własnych umiejętnościach na drodze nie idzie też w parze ze statystykami wypadków. W 2021 roku na polskich drogach zginęło 2245 osób, a 26 415 zostało rannych. Główne przyczyny to kolejno: nieustąpienie pierwszeństwa przejazdu, niedostosowanie prędkości do warunków jazdy, nieustąpienie pieszemu na przejściu, niezachowanie bezpiecznej odległości od innego pojazdu i nieprawidłowe wyprzedzanie.
Z raportu Komisji Europejskiej wynika, że wskaźnik ofiar śmiertelnych w wypadkach drogowych w Polsce wynosi 65 na milion mieszkańców. Więcej osób ginie tylko w Rumunii, na Łotwie i w Bułgarii.
Na drodze zawsze będzie grupa "młodych gniewnych"
Gdy kilka lat temu pytałam Kasię Kowalczyk, czy według niej są ludzie, którzy nie nadają się na kierowców, stwierdziła prowokacyjnie, że nie – nauczyłaby jeździć nawet słonia. Zdania nie zmieniła. – Miałam tylko jeden przypadek beznadziejny, ale ta klientka nie chciała się nauczyć. Potrzebowała jeszcze około 40 godzin. Gdy to mówiłam, czułam jej wyrzut: "Dlaczego aż tyle?". Ale to nie ode mnie zależało.
Ania Kalita uważa, że jej lęki i stresy na początku stawania się kierowcą były nadmiarowe: – Za każdym razem było trochę łatwiej. Jak znasz przepisy i jeździsz ostrożnie, nie wjedziesz na człowieka na pasach. Oczywiście, czasem się zagapisz, pojedziesz jak dupa, ktoś cię mija i tak patrzy: "Co to za idiotka prowadzi?". No trudno. To w ogóle nie jest ważne – twierdzi.
O swojej toyocie aygo mówi z czułością: – Jest czerwona jak robotnicza krew.
Ania ma dwa duże psy, Igę i Manię, "baryłeczki". Iga to starsza pani, którą na spacer do lasu trzeba zawieźć. – Wsadzam moje dziewczyny do auta, puszczam radio i sobie jedziemy! Dziś mogę powiedzieć, że naprawdę bardzo to lubię – cieszy się.
Nie miała ani jednej stłuczki, nigdy nie zatrzymała jej policja. – A ponieważ zawsze jestem trzeźwa, to mogę dmuchać, kontrola byłaby dla mnie satysfakcją.
Aneta swoim spontanicznie kupionym autem jeździ dzielnie od kilku miesięcy. Nadal nie lubi zmieniać pasów na autostradzie, ale już parę razy kogoś odwoziła. Satysfakcję ma ogromną. – Że wreszcie mogę. Ta niezależność bardzo cieszy.
Żałuje, że nie zaczęła jeździć od razu po zdaniu egzaminu: – Dziś byłabym kierowcą z 10-letnim doświadczeniem.
Aga jeździła już terenówką, mini morrisem i bmw, ale to smart w automacie i włoska wyprawa dały jej swobodę i luz. – Kocham moje auto. Oswoiłam lęk przed długimi trasami, wielkimi autami, jazdą przed zmrokiem. Już niewiele rzeczy na autostradzie mnie szokuje. No, może tylko jak widzę drugiego smarta – śmieje się.
Zdaniem Kasi Kowalczyk polska kultura jazdy się zmienia: – Nadal jest mało przestrzeni na popełnianie błędów, ale widzę poprawę. Z roku na rok mamy coraz więcej samochodów, więc i większy przekrój kierowców. Zawsze będzie grupa "młodych gniewnych", bezlitosnych dla cudzych błędów. Kierowcy doświadczeni, ale na jakimś poziomie, będą przeklinać pod nosem.
Na przełamanie lęków przed prowadzeniem samochodu ma tylko jeden sposób – jeździć. – Ale zacząć małymi kroczkami: późno wieczorem, w sobotę albo niedzielę rano, gdy ruch jest mniejszy. Zrobić kilka skrętów, wrócić. Za dwa dni dwa kółka więcej. Małe kroki to podstawa.
Paulina Dudek. Dziennikarka, redaktorka, twórczyni cyklu mikroreportaży wideo "Zwykli Niezwykli" i współautorka "Pomocnika dla rodziców i opiekunów nastolatków". Nagrodzona Grand Video Awards, nominowana do Grand Press. Masz temat z życia codziennego? Napisz: paulina.dudek@agora.pl