Społeczeństwo
Sabina Złotorowicz z psami podczas treningu w mieście (Fot. Alicja Ryś)
Sabina Złotorowicz z psami podczas treningu w mieście (Fot. Alicja Ryś)

Tekst został opublikowany w 2022 roku. To jeden z najchętniej przez Was czytanych artykułów Weekendu

***

– Bez znajomości dziś mogłoby mnie nie być – zaczyna swoją opowieść 38-letnia Magdalena Breguła, uśmiechnięta blondynka we wrzosowych okularach. Dwa i pół roku temu zaczęła ją boleć prawa ręka. – Lipa na maksa, bo zarabiałam wtedy, plotąc szale, szydełkując, robiąc makramy – mówi.

Przez rok krążyła od internisty, przez ortopedę, po reumatologa. Leczyła zapalenie mięśnia ramienia, reumatoidalne zapalenie stawów, ale nie przestawało boleć. Żaden ze specjalistów nie wpadł na to, że w ciele Magdy rozsiewa się rak. Choć USG piersi i cytologię wykonywała co roku i wszystko było w porządku, tknęło ją: a może jednak? W kwietniu 2020 roku poszła na kolejne USG piersi. Guz miał już siedem centymetrów.

Radiolog kazał jej szybko jechać na onkologię i nie dać się zbyć. Zapisała się na badania w szpitalu, w którym czekało się najkrócej. Zrobiła biopsję, mammografię, tomografię komputerową. – Powiedzieli, że przerzuty mam już wszędzie: płuca, opłucna, wątroba, kości. Ręka bolała mnie od przerzutów do kości i na łopatkę, których ortopeda nie zauważył – mówi.

W głowie Magdy dudniły słowa lekarzy: "leczenie paliatywne", "nigdy nie będzie pani zdrowa", "rokowania na góra pięć miesięcy". – To tak, jakby ktoś ci podciął nogi – opisuje.

Lekarze nie chcieli zacząć chemii, dopóki nie podleczą wątroby. – A ja nie miałam czasu – mówi Magda. Uporządkowała więc rachunki, spisała testament.

Na koleżeńską grupę na Facebooku wrzuciła jeszcze post ostatniej szansy. Podzieliła się tym, że jest chora. I od jednej dziewczyny do drugiej ruszyła lawina pomocy. – Okazało się, że koleżanka miała przyjaciółkę, która znała kogoś na onkologii. W ciągu trzech dni załatwiła mi wizytę na NFZ, na którą czekało się wtedy trzy miesiące. Byłam już w takim stanie, że lekarz na dzień dobry zapytał, czy potrzebuję morfiny – wspomina Magda.

Znaleziony onkolog dwa dni zastanawiał się nad drogą leczenia. I trafił.

Co było dalej? – Z każdym podaniem chemii czułam się coraz lepiej.

Magda Breguła bez włosów, które wypadły po chemii (Fot. archiwum prywatne Magdaleny Breguły) , I z odrośniętą, dziewczęcą fryzurą (Fot. archiwum prywatne Magdaleny Breguły)

Z powodu słabej diagnostyki i późnego rozpoznania jej rak jest przewlekły. Magda żyje z bólem. Codziennie łyka garść małych i dużych kolorowych tabletek. Czasem wjeżdżają jeszcze bardzo silne leki przeciwbólowe. Ma znaczny stopień niepełnosprawności, w ciągu półtora roku sześć razy zmieniała szkła w okularach na mocniejsze i nigdy nie będzie w stanie pracować w pełnym wymiarze godzin, bo nieoperacyjne przerzuty do kręgosłupa uniemożliwiają jej długie siedzenie. – Nie jestem chorobliwie chuda ani smutna, a "leczenie paliatywne" widać po mnie tylko w dokumentacji medycznej. Jestem mamą 10-letniego Kuby, partnerką, przyjaciółką, ciocią. I zamierzam być jeszcze babcią! – mówi wesoło i hardo.

W trakcie leczenia Magda zorientowała się, że w sklepach nie ma nic ładnego dla pacjentek onkologicznych. Razem z przyjaciółką założyły markę Rzeczy do Rzeczy: sprzedają ręcznie szyte, bajecznie kolorowe turbany i "onkologiczne T-shirty z cycem", "cycem i blizną" lub dwiema bliznami po mastektomii. Magda dużo udziela się na Instagramie, gdzie rozmawia z dziewczynami na początku diagnozy, sparaliżowanymi strachem jak niedawno ona. Pomaga też Ukraińcom i dzieciom z domu dziecka. Czy ma potrzebę, by odwdzięczyć się światu za życie uratowane przez internetową znajomość? – O, stara, i to jak! – kończy.

W trakcie leczenia Magda zorientowała się, że w sklepach nie ma nic ładnego dla pacjentek onkologicznych. Razem z przyjaciółką założyły markę Rzeczy do Rzeczy: sprzedają ręcznie szyte, bajecznie kolorowe turbany (Fot. archiwum prywatne Magdaleny Breguły) , ... i 'onkologiczne T-shirty z cycem', 'cycem i blizną' lub dwiema bliznami po mastektomii (Fot. archiwum prywatne Magdaleny Breguły)

Ten wstydliwy networking

Wrzucam do sieci post z pytaniem "Co załatwiliście w życiu po znajomości?". I okazuje się, że kłopot jest już z samą nomenklaturą. Bo co to dziś właściwie znaczy "po znajomości"?

Dla jednych wszystko to, co wiąże się ze spuścizną PRL-u: kolesiostwem, kumoterstwem, protekcją, nepotyzmem, korupcją. Zofia, jedna z osób, które odpowiedziały na zadane przeze mnie pytanie, dostrzega to wyraźnie we współczesnej polskiej polityce. – Tam już żadne normy ani zasady nie obowiązują – mówi gorzko. Jak pokazał sondaż SW Research dla "Newsweeka", 43 proc. respondentów uważa, że nigdy w III RP nie było takiego nepotyzmu jak za rządów PiS. W starszych grupach wiekowych myśli tak 52 proc. badanych. W badaniu Kantar dla "Faktów" TVN 80 proc. respondentów źle oceniło zatrudnianie rodzin i znajomych polityków PiS w administracji i państwowych spółkach (11 proc. oceniło to dobrze, 9 proc. nie miało zdania). A 63 proc. przyznało, że nie spodziewa się, by PiS ograniczył nepotyzm.

Tyle polityka. A zwykłe życie? Wśród moich rozmówców słowo "nepotyzm" nie pada. Pod nazwiskiem przyznają, że po znajomości – czyli: "szybciej", "sprawniej", "z większą uważnością", "tam, gdzie inaczej się nie udaje" – załatwiają wszystko. Wszystko, czyli wizyty u lekarza, sprawy notarialne, usługi kosmetyczne itd.

Z raportu Amnesty International wynika, że w pierwszym roku pandemii 37 proc. Polaków dzięki prywatnym znajomościom załatwiało sobie lepszą opiekę medyczną, 10 proc. dało w tym celu łapówkę. W Czechach na znajomościach w ochronie zdrowia polegało 54 proc. respondentów, w Portugalii 46 proc., a na Węgrzech – 41 proc.

9Madrid,/,Spain,-,06/18/2020:,New,Situation,In,Spain,About (Fot. Alex Castellon/Shutterstock.com) , Zdjęcie ilustracyjne (Fot. Alexandros Michailidis/Zdjęcie ilustracyjne)

Choć to grupa niereprezentatywna, z wypowiedzi osób, które zabrały głos w założonym przeze mnie wątku na FB, również wynika, że dla ratowania zdrowia i życia po znajomości jesteśmy wyrozumiali. – Czasem wydaje mi się, że ogarnięcie leczenia na NFZ bez znajomości jest trudne – mówi Małgosia.

Dzięki kontaktom udało jej się szybko wykonać gastroskopię i dostać antybiotyk na boreliozę, gdy lekarz rodzinny wypisał receptę tylko na połowę kuracji. Zofia dodaje: – O ile ktoś nie umiera w kolejce, bo pociotki z bólem palca są pierwsze, to takie działanie mieści się w granicach etycznych.

A co z pracą po znajomości? Tutaj wątpliwości mamy więcej, choć świat zachodni już dawno ukuł określenie "networking". Dr hab. Małgorzata Rosalska, profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, podczas zajęć ze studentami i doradztwa zawodowego zadaje nieco podchwytliwe pytanie: Czy szukanie pracy po znajomości jest pani/pana zdaniem uczciwe? – Zazwyczaj połowa mówi, że tak, a połowa, że nie. I wiek wcale nie gra tu roli – twierdzi.

Przyczyn tego, że niektórzy mają problem z szukaniem pracy przez znajomych, dr Rosalska upatruje w myleniu networkingu z nepotyzmem, czyli wykorzystywaniem stanowiska do protekcji kogoś, kto nie ma kompetencji. – Faworyzowanie swoich jest powszechnie uznawane za naganne – i słusznie. Ale też pewnie większość Polaków zgodzi się ze mną, że lepiej zatrudnić do pracy osobę znaną i godną zaufania niż całkiem obcą. Networking i nepotyzm to nie to samo – jeszcze raz akcentuje dr Rosalska.

I zdradza, że networking jest obecnie jedną z podstawowych form nie tylko poszukiwania zatrudnienia przez pracowników, ale także rekrutowania pracowników przez firmy. – Dlatego nie ma się co wstydzić budowania sieci wsparcia i autoreklamy – podpowiada.

- Faworyzowanie 'swoich' jest powszechnie uznawane za naganne - i słusznie. Ale też pewnie większość Polaków zgodzi się ze mną, że lepiej zatrudnić do pracy osobę znaną i godną zaufania niż całkiem obcą. Networking i nepotyzm to nie to samo - mówi dr Małgorzata Rosalska (Fot. etonastenka/Shutterstock.com)

Patrycja* prosi o anonimowość. – Raz w życiu miałam możliwość zdobycia pracy po znajomości – kolega znał prezesa firmy, do której chciałam aplikować. Pracę mogłam dostać ot tak i przyznaję, było to kuszące – opowiada. Podziękowała jednak i postanowiła dostać się do wymarzonej firmy w uczciwy sposób. – Zaczynałam jako stażystka, ale dziś mam z tego satysfakcję – podkreśla.

Mąż Janki szukał pracy przez półtora roku. Nie znalazł. Wysyłał CV, ale tylko dwa razy został zaproszony na rozmowę. W końcu dostał szansę po znajomości – teść usłyszał, że szukają kogoś w firmie, dla której czasem wykonywał zlecenia. Przekazał kontakt do zięcia. – Na miejscu okazało się, że mąż na to stanowisko się nie nadaje, ale znalazło się inne, bardziej pasujące do jego kwalifikacji – opowiada Janka.

Janka jest treserką koni. Na koniec mówi, że dosłownie wszyscy jej byli i obecni klienci to znajomi lub znajomi znajomych. – Tak to już chyba działa.

"Na mnie się nauczysz fachu"

Joanna Deręgowska z wykształcenia jest dziennikarką, ale odkąd pamięta, jej konikiem było fryzjerstwo. – Jestem samoukiem. Miałam 14 lat, gdy siedziałam na rzeszowskich plantach i dokręcałam znajomym dredy – wspomina.

Asia zajmuje się fryzjerstwem alternatywnym i autorskim: robi m.in. dredy i cornrowsy, czyli dobierane przy skórze warkoczyki, jakie noszą raperzy czy koszykarze. Jest specjalistką od przedłużania włosów, które dzięki jej zabiegom wyglądają jak dzieło matki natury.

Mimo pasji i talentu długo nie czuła się ze swoim fachem pewnie, miała kompleks braku fryzjerskiego wykształcenia. Uczyła się więc na znajomych. – Na wakacjach chillowali z drineczkiem, a ja stałam z farbą albo maszynką, świadoma, że właśnie odpowiadam za czyjś wizerunek – mówi Asia.

Znajomi zapraszali niby na kawkę i ciasteczko, ale żeby przy okazji "tu machnęła, tam podgoliła, bo co to dla niej. Przecież może na nich zdobywać doświadczenie". Pieniądze oddawali za wykorzystane produkty. Asia i tak zawsze miała narzędzia przy sobie, ale chwilami ją to męczyło. Głównie fakt, że nie umiała oddzielić pracy od czasu wolnego. Wpadała w pracoholizm.

Gdy jeszcze na początku drogi za trwające cztery czy pięć godzin poprawki dredów prosiła o 50 zł, zdarzało jej się usłyszeć, że znajomy nie zapłaci, bo przecież poczęstował ją drogą whisky. – Musiałam zrozumieć, że to dewaluacja mojej pracy, ustawić granice, nauczyć się asertywności, zacząć szanować siebie i swój czas – podkreśla.

Zaczęła głośno mówić, że pracuje tylko w pracy, stara się nie chałturzyć, potrzebuje profesjonalnego środowiska. Gdy ktoś cisnął do skutku, pytała ostro: "Czego nie zrozumiała/eś?". Zaproszenie na kawę ze strzyżeniem? To ona zaprasza do salonu, ma tam świetny ekspres. – To mi zajęło lata. Było okupione pracoholizmem, wypaleniem zawodowym, nerwicą. Ale dziś nie mam problemu z byciem asertywną i stanowczą bez emocji – przyznaje.

Asia wie, że branża beauty jak mało która opiera się na znajomościach, poleceniach. I że ten kij ma dwa końce. – Kiedyś zdarzyło mi się po znajomości, za totalną darmochę, zrobić pokaz, podczas którego uczesałam przeszło 20 modelek. Na końcu źle wyczytano ze sceny nawet moje nazwisko. Najgorsza współpraca w życiu – wspomina.

Joanna Deręgowska z wykształcenia jest dziennikarką, ale odkąd pamięta, jej konikiem było fryzjerstwo. - Jestem samoukiem. Miałam 14 lat, gdy siedziałam na rzeszowskich plantach i dokręcałam znajomym dredy - wspomina. (zdjęcie ilustracyjne) (Fot. Shutterstock.com) , Asia wie, że branża beauty jak mało która opiera się na znajomościach, poleceniach. I że ten kij ma dwa końce. (zdjęcie ilustracyjne) (Fot. Olivia4567/Shutterstock.com)

Jednocześnie jednak zaznacza, że nigdy specjalnie się nie reklamowała, wystarczał marketing szeptany. Ma klientki i klientów przychodzących stale od kilku czy kilkunastu lat, w tym aktorki i urzędniczki. Mówi o nich: „"drzewo rodzinne". – Nigdy nie liczyłam, że pozwoli mi to coś gdzieś załatwić taniej. Wręcz przeciwnie – staram się wspierać biznesy znajomych. Ale też oczekuję, że jak o kogoś dbam, to ten ktoś zadba o mnie, może będzie bardziej elastyczny – mówi.

Jednym z klientów Asi jest jej lekarz rodzinny. – Zaczął do mnie przychodzić jeszcze podczas specjalizacji. Na wizyty lekarskie umawiam się normalnie przez przychodnię NFZ, ale wiem, że gdyby coś się stało, mogę do niego dzwonić w nocy o północy – mówi Asia.

To stali klienci pomogli jej przetrwać lockdown. Tym bardziej że akurat wymówiła lokal i kupiła inny pod salon, zaczęła remont. – Znalazłam się w dupie. Wtedy przedłużałam włosy po domach, bo musiałam. Parę osób zaproponowało, że zrobi mi przelew na poczet przyszłych usług – śmieje się Asia.

Z niektórymi znajomość się skończyła. Z innymi trwa w najlepsze. Dzięki kontaktom Asia zrobiła cornrowsy wokaliście kapeli, której słuchała jako nastolatka, ich kasetę z 1996 roku miała w swoim salonie. – Ze sceny zadedykował mi piosenkę. I to zostało nagrane razem z dedykacją, bo koncert był jubileuszowy, na 25-lecie. Spełniłam więc marzenie, którego bym sobie nawet nie wyśniła – cieszy się.

Asia żartuje, że ma dwa rodzaje rabatów influencerskich: jeden dla osób, które niekoniecznie są znane, ale dzięki ich rekomendacjom zdobywa nowych klientów, i drugi dla osób rozpoznawalnych, które rozpowszechniają dobry wizerunek jej firmy. Jest wielką zwolenniczką barterów, pod warunkiem że wymiana jest proporcjonalna. – Czyli nie kilkugodzinne przedłużanie włosów warte 1000 zł w zamian za paznokcie za 100 – mówi.

Całe życie w barterze

Sabina Złotorowicz mówi na wstępie: – Całe moje życie to barter. Pod pojęciem "po znajomości" kryje się dla niej "nie przekupstwo", ale przede wszystkim "wartościowe relacje z ludźmi". – A te są cenniejsze i fajniejsze niż nudne transakcje finansowe – dodaje.

Wylicza, co załatwiła po znajomości: – Akt zawarcia związku z moją partnerką, testament, remont domu. W barterze kupiłam motocykl i zrobiłam sobie większość tatuaży.

Sabina podczas podpisywania aktu notarialnego. Ten akt był prezentem ślubnym od jej notariuszki (Fot. Witold Olejniczak) , Tatuaże - też w większości w barterze (Fot. Alicja Ryś)

Za akty notarialne chciała zapłacić, ale znajoma notariuszka uparła się, by to był prezent ślubny od niej.

Sabina z zawodu jest behawiorystką, ma własną firmą, szkoli psy, podsuwa właścicielom rozwiązania problemów ze zwierzętami. – Moje umiejętności i fakt, że coraz więcej ludzi ma psy i chce coś z nimi robić, sprawiają, że łatwo wymieniam się usługami – mówi. Tak było na przykład, gdy hydraulik wykonywał prace w jej domu. – Poznał mnie, zobaczył moje psy i zaproponował, że wykona usługę w zamian za szkolenie swojego psa. I tak zrobiliśmy – wspomina.

Pierwsza konsultacja psa, trwająca zwykle dwie godziny, kosztuje u niej 400 zł i Sabina mówi o tym otwarcie. Nie zawsze tak było. – Na początku trudno było mi wycenić mój czas albo poprosić o zapłatę. Swoboda mówienia o pieniądzach w sposób nienachalny – bo praca i czas kosztują, tak po prostu jest – przyszła do mnie… z czasem. I praktyką. Mam firmę, kredyt hipoteczny, musiałam się nauczyć cenić swoją wartość. Nikt tego za mnie nie zrobi – mówi.

Czy znajomym zdarza się wykorzystywać jej umiejętności? Sabina przyznaje, że "dlaczego mój pies szczeka?" to sztandarowe pytanie, które musi paść podczas miłych spotkań przy ognisku czy na kawie. – Myślę, że ludzie nie są świadomi, że pytają mnie o specjalistyczne rzeczy – mówi z wyrozumiałością. – Nie wiedzą, że to rozmowa na godzinę albo trzy. To tak, jakby ktoś siedział ze stolarzem przy ognisku i pytał o instrukcję złożenia krzesła – śmieje się.

Pytana przy piwie o szczekającego psa stara się tłumaczyć, że nie czułaby się dobrze, odpowiadając jednym zdaniem, po łebkach. Że jeśli ktoś chce poważnie podejść do tematu, to przede wszystkim trzeba spotkać się z psem i w innej atmosferze. Profesjonalnej. I nieważne, czy to nowy klient, czy wieloletnia znajoma.

***

– Na znajomościach świat stoi – podsumowuje filozoficznie Zofia.

Sabina długo zastanawia się, gdy pytam, czy jest coś, czego nie załatwiłaby w barterze. W końcu mówi: – Nic nie przychodzi mi do głowy. Chyba wszystko się da.

Dla Joanny kluczowe jest asertywne stawianie granic. Pracoholizm i wywołane nim problemy zdrowotne sprawiły, że nauczyła się cenić swój czas i zasoby. – Kiedyś pracowałam nawet po 270 godzin miesięcznie, teraz nie przekraczam 160. Nadal jestem pasjonatką mojej pracy, ale tyle mi w zupełności wystarcza – mówi.

Zobacz wideo Pieniądze szczęścia nie dają. A może jednak...? Rozmawiamy z dr. Tomaszem Stawiszyńskim

*Niektóre imiona bohaterek zostały zmienione na ich prośbę.

Paulina Dudek. Dziennikarka, redaktorka, twórczyni cyklu mikroreportaży wideo "Zwykli Niezwykli" i współautorka "Pomocnika dla rodziców i opiekunów nastolatków". Nagrodzona Grand Video Awards, nominowana do Grand Press. Masz temat z życia codziennego? Napisz do mnie: paulina.dudek@agora.pl