
Osiedle jest trochę czystsze niż te w Polsce, ale poza tym niczym się nie różni od podobnych blokowisk, jakich pełno w miastach dawnego bloku socjalistycznego. Blok jest potężny, prawdziwy mrówkowiec. Bardzo wysoki – osiem czy dziesięć pięter. I długi – klatek wejściowych na pewno więcej niż dziesięć.*
Mieszkanka w środku są ciasnawe, a ściany łazienki to zapewne przesławny umakart – płyty z laminatu grubości kilkunastu milimetrów. Człowiek siedzi w takiej łazience i przez te cieniutkie, chwiejące się przy każdym dotknięciu ścianki słyszy rozmowy w kuchni tak wyraźnie, jakby rozmawiający stali obok, przy samym sedesie. Czesi straszą się tym umakartem jako szczytem socjalistycznej tandety. W ogóle ich nie pociesza, że jest to oryginalny produkt czeskiego przemysłu chemicznego, produkowany już od 1943 roku w ultranowoczesnej jak na tamte czasy fabryce Synthesia w Pardubicach. Zresztą tej samej fabryce, gdzie do dziś produkuje się posiadający konsystencję plasteliny semtex – materiał wybuchowy, którym terroryści całego świata dokonywali przez dekady zamachów.
Obok bloku dyskont Billi, w Czechach tak samo popularnej jak u nas Biedronka. Sklep od rana pełen emerytów z torbami na kółkach. Kupują podłużne pszenne bułki zwane rohlikami, gotowe dania garmażeryjne. Stoją w kolejkach do kas samoobsługowych, których obsługa ich przeraża, a potem gawędzą i ciągnąc torby na kółkach, wracają do mieszkań z wiotkimi ściankami z umakartu.
I w tym skupionym na zakupach tłumku szczuplutka, drobna i nieco już przygarbiona, z głową mocno wysuniętą do przodu emerytka. Widać od razu, że to prawdziwa dama – zawsze w eleganckiej sukience i sweterku zarzuconym na ramiona, zawsze w pantofelkach na niskim obcasiku. Włosy świeżo ufarbowane na rudo – wygląda, jakby właśnie wyszła od fryzjera. Okulary w złotych oprawkach i skupiony wyraz twarzy budzą respekt. Ale jak ją zagadnąć, żywo odwraca głowę w stronę rozmówcy i od razu się uśmiecha – i w tym uśmiechu jest tyle pogody i życzliwości, że starczyłoby dla tabunów sfrustrowanych nastolatek.
W sposobie mówienia też nie słychać wieku. Dama wypowiada się pewnym głosem, wielokrotnie złożonymi, ale zawsze poprawnymi zdaniami, myśli logicznie, mówi wyraźnie, a wymowę ma bardzo staranną, jak to się często na starość zdarza ludziom, którzy życie przeżyli, pracując umysłowo. Zwykle też gestykuluje delikatnie lewą ręką – w prawej trzyma laskę, którą się podpiera.
Prawdopodobnie nikt z ludzi krążących po tym jednym z wielu banalnych osiedli w Brnie między blokiem a Billą nie wie, kim jest Ludmila Javorová. Większość pewnie nawet nazwiska nigdy nie słyszała. A jest to kobieta przed wielu dekadami potajemnie wyświęcona na księdza katolickiego przez prawdziwego katolickiego biskupa.
(...)
Ludmila Javorová – jak mówią o niej najbliżsi: siostra Lida – w jednej z publicznych wypowiedzi mówiła o tym, że naturalnym pragnieniem kobiety jest ofiarowanie się, rozdanie samej siebie. To chyba jeden z powodów, dla których jej życie jest tak słabo opisane. Wyszły o niej dwie książki, ale w obu opowiada znacznie chętniej o swoich towarzyszach, rodzinie, świecie, w którym żyła, niż o sobie samej. Jej rozmówcy zadają jej pytania, od których ona natychmiast ucieka. Całkiem jakby nie chciała o sobie mówić. Jakby sama siebie rozdała światu, w którym przeżyła większość swojego życia. Albo jakby podświadomie to swoje otoczenie uważała za ciekawsze i ważniejsze od niej samej.
Tak czy siak – o jej życiu wiadomo mało. Momenty najważniejsze, przełomowe, nawet historyczne opisuje i wspomina bardzo oszczędnie.
Wiadomo dość dokładnie, jak wyglądało jej dzieciństwo. Chrlice, z których pochodzi, to w zasadzie nadal wieś. Do Brna przyłączono je dopiero w roku 1971, ale dzielnica nadal przypomina wsie południowomorawskie. Od wsi w Polsce, ale też od wsi na północy Moraw różnią się tym, że poszczególne gospodarstwa i zabudowania nie są rozrzucone, lecz przeciwnie – pobudowane ciasno obok siebie, ściana w ścianę, tworząc nawet w najmniejszych wioskach małe uliczki. Na polskie oko wygląda to bardziej na maciupcią mieścinę niż na wieś. No, ale to Morawy – to tutaj zaczyna się europejskie Południe. Jadąc z Północy, to na Morawach spotyka się po raz pierwszy winnice. Winorośl hoduje się tu od setek lat. A wsie, zbudowane tak jak Chrlice, podobnie wyglądają na Węgrzech czy w Serbii.
W jednym z takich domków, w rodzinie laboranta Františka Javory i jego żony Ludmily, 31 stycznia 1932 roku urodziła się dziewczynka, której nadano imię po mamie. Imię nie byle jakie – święta Ludmila była żoną pierwszego historycznego władcy Czech księcia Borvoja i babcią założyciela dynastii Przemyślidów – świętego króla Wacława, tego samego, którego pomnik na koniu stoi w centrum Pragi, na placu noszącym jego imię.
František Javora pochodził z zamożnej rodziny z Moraw. Był najstarszym dzieckiem, więc to on powinien odziedziczyć majątek po ojcu i zająć się jego pomnażaniem. Zamiast tego, wspierany przez matkę, poświęcił się nauce i studiom. Najbardziej pociągały go książki. Pieniądze uznał za rodzaj kajdan, które by mu spętały ręce i uniemożliwiły pogoń za wiedzą.
Zdobył zawód i w 1924 roku ożenił się z Ludmilą Vrlową.
Ich pierwsza córka również miała na imię Ludmila. Kiedy przyszła na świat, miała już czterech braci. Potem urodziło się jeszcze kolejnych czterech i siostra.
Ludmila była pierwszym dzieckiem państwa Javorów narodzonym w nowym, większym domu, który musiała sobie sprawić rozrastająca się rodzina. Leżał właśnie w Chrlicach, tuż pod Brnem. Ojciec Lidy był prawdziwym oryginałem. Poznał inną rodzinę, której ojciec – bezrobotny – z trudem zdobywał pieniądze na utrzymanie żony i dzieci, co siłą rzeczy sprawiało, że nie mieli oni gdzie mieszkać. Franciszek zaproponował im wspólne zamieszkanie – rozdzielił nowy dom na pół i koniec końców Ludmila wyrosła w gospodarstwie, w którym żyło w sumie dwadzieścia osób: piętnaścioro dzieci i pięcioro dorosłych (razem z niewidomą ciotką, którą przygarnęli Javorowie). Zżyli się na tyle, że kiedy po wojnie sąsiedzi się wyprowadzili, dzieci płakały z tęsknoty.
Oboje rodzice byli bardzo religijni. Z opisów wynika, że była to bardzo tradycyjna forma religijności: kościół, msze, sakramenty, długie rodzinne modlitwy i tak dalej. Ich wiara nie była jednak pozbawiona głębi. Ludmila wspomina, że wieczorem razem z rodzicami odmawiali podstawowe modlitwy: Ojcze nasz, Zdrowaś Mario, dziesięć przykazań i modlitwę do Ducha Świętego. Zwyk-le rodziny na tym kończą wspólny pacierz. František Javora jednak w tym momencie dawał znak i cała rodzina w milczeniu robiła całodzienny rachunek sumienia. Na podłodze, na leżąco. Nikt dzieciom nie wypominał ich grzechów, rodzice zostawiali to ich sumieniu. "Na ten moment cieszyliśmy się najbardziej" – wspomina Ludmila w książce Out of the Depts (Z głębokości) Miriam Therese Winter. Dopiero potem, kiedy ojciec dawał znak do powstania i wzbudzenia żalu za grzechy, z dziećmi zaczynali rozmawiać rodzice, omawiając przykre wydarzenia z całego dnia. "Powierzmy to wszystko Jezusowi!" – mówiła w końcu matka.
Brzmi to jak obraz ponurej dewocji, ale Ludmila wspomina to zupełnie inaczej. "Mama wierzyła w Boga i ufała Mu. Dzięki temu czułam się zawsze bezpieczna" – wyznała. Za okupacji jedzenie było na kartki i zawsze było go za mało. Matka – wspomina Ludmila – mówiła otwarcie: "Nie wiem, co jutro zrobić do jedzenia, niczego nie mam". Potem, krzątając się po domu, śpiewała pobożne pieśni i przekonywała dzieci, że ten niedostatek też trzeba powierzyć Jezusowi. I rano okazywało się, że jedzenie jednak gdzieś się znalazło.
To była "taka księża rodzina" – mówiła w wywiadzie rzece Ty jsi knez naveky (Jesteś kapłanem na wieki), który przeprowadził z nią salezjanin Zdenek Jancarík.
Tata Lidy przyjaźnił się z miejscowymi księżmi – ojcami Janskym i Pokornym. Spotykał się z nimi u siebie w domu w niedzielne popołudnia na obiedzie. Potem zamykał się z kapłanami w pokoju, gdzie prowadzili długie, poważne debaty o polityce, o Kościele, o teologii.
Lida wspomina: "Kiedyś weszłam do pokoju i chciałam przymierzyć biret, który leżał na stole. Ale jeden z księży to zauważył i powiedział: »Dziewczynkom nie wolno tego dotykać!«".
Lida nie miała wtedy nawet dziesięciu lat i nieśmiało schowała się za matkę. Kiedy jednak mężczyźni wrócili do rozmowy, wyciągnęła rączkę i z ciekawości dotknęła biretu.
W przedwojennej Czechosłowacji, w latach trzydziestych, to wcale nie było takie oczywiste, że dzieci wyrastały w katolickich rodzinach. Owszem, Czechy przez stulecia pod berłem Habsburgów pozostawały krajem tradycyjnie katolickim, z religijnością przypominającą Austrię czy Bawarię. Ale już I Republika Czechosłowacka w 1918 roku powstała pod hasłem "Precz z Wiedniem, precz z Rzymem!". Rzymski katolicyzm był w Austro-Węgrzech rodzajem państwowej ideologii. A czeski ruch narodowy, który przez cały wiek dziewiętnasty rósł w siłę, wypowiedział posłuszeństwo i temu państwu, i tej ideologii. Działo się to w drugiej połowie dziewiętnastego wieku, kiedy w całej Europie zaczął się gwałtownie rozwijać kapitalizm. Chłopi masowo przenosili się do przemysłowych miast, które puchły w oczach. Miejski proletariat szybko porzucał religijne zwyczaje przodków. Im bogatszy kraj, tym szybciej ten proces postępował. A Czechy błyskawicznie stały się najbogatszym regionem całej monarchii. Dość powiedzieć, że na żniwa jako robotnicy sezonowi przyjeżdżali tam dorabiać biedni chłopi z Austrii i Bawarii.
Polityczną reprezentacją nowego mieszczaństwa stali się młodoczesi – nurt w życiu publicznym, który w jednej ze swoich form partyjnych nosił znamienną nazwę Narodowa Partia Wolnomyślicieli. Kościół nie był ich głównym wrogiem, ale owszem – formułowali programy, które miały celowo osłabiać w społeczeństwie jego wpływy. Postrzegali katolicyzm jako ostoję monarchii i społecznego konserwatyzmu. A politycznie młodoczesi byli prawdziwą potęgą – pod koniec lat dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku była to najsilniejsza partia na ziemiach Korony Czeskiej. W 450-osobowym parlamencie w Wiedniu ich frakcja liczyła pięćdziesięciu posłów.
Setki lat w monarchii habsburskiej dziś historycy opisują jako złożony, ale raczej harmonijny okres współistnienia wielu narodów w społeczeństwie stanowym, hierarchicznie uporządkowanym. Tamten świat zniszczyła nowoczesność i jej nieodrodne dzieci – urbanizacja, demokratyzacja, głównie jednak nacjonalizm. Odbudowując czeską tożsamość narodową, młodoczesi stawiali głównie na mit husytyzmu – religijnego ruchu z końca średniowiecza, który w tym ujęciu bywa interpretowany jako pierwsza oryginalnie czeska, słowiańska próba reformacji Kościoła. Tak jak husyci domagali się wówczas między innymi równoprawności języka czeskiego w Kościele i liturgii, tak czescy politycy domagali się równouprawnienia języka czeskiego z dominującym w urzędach i polityce państwa niemieckim, który na tradycyjnych ziemiach Korony Czeskiej był mocno kontestowany właśnie przez czeszczyznę. Kwestia językowa była jądrem tamtej walki. Czeskie miasta i wsie zamieszkiwały dwie grupy etniczne: "Czesi" i "Niemcy" czy – jak kto woli – "Słowianie" i "Germanie", i był to stan trwający przynajmniej od średniowiecza. Jeszcze do tej sprawy wrócimy. Nowoczesny nacjonalizm sprawił, że obie grupy zyskiwały świadomość narodową i zaczynały domagać się swoich praw. Rok 1918 i rozpad Austro-Węgier oznaczał dla Czechów zwycięstwo w tej walce. Stąd "Precz z Wiedniem!". A ponieważ Wiedeń był arcykatolicki, a katolicyzm kojarzył się czeskim nacjonalistom z Niemcami – no to również "Precz z Rzymem!".
Tak widział to uważany za ojca niepodległej Czechosłowacji filozof na tronie, pierwszy prezydent kraju Tomáš G. Masaryk. Sam z wyznania ewangelik, nigdy nie krył niechęci do katolicyzmu. Toczył na ten temat spory jeszcze w wiedeńskim parlamencie.
Po powstaniu I Republiki Czechosłowackiej symbolem tych nastrojów stało się zburzenie kolumny Najświętszej Marii Panny, która stała na środku Rynku Staromiejskiego w Pradze. Kolumnę postawiono w siedemnastym wieku jako wotum dziękczynne za cudowne ocalenie miasta przed splądrowaniem przez Szwedów. Trzysta lat później uznano ją jednak za symbol habsburskiej dominacji. Aktu profanacji dokonała 3 listopada 1918 roku grupka anarchistów, która wykorzystała chaos towarzyszący rozpadowi monarchii. Choć prascy mieszczanie próbowali kolumny bronić, choć dalszym ekscesom (planowane było też pozrzucanie rzeźb z mostu Karola) zapobiegła policja, a politycy potępili wandali – to sam Masaryk uznał zburzenie kolumny za wyraz woli ludu. Nic nie pomogło, że w czasie burzenia tłum Czechów klęczał pod kolumną z różańcami w rękach i modlił się o powstrzymanie aktu zniszczenia. Powalenie kolumny uznano na dobre za symboliczny akt założycielski nowej Republiki.
Wszystko to jednak działo się w kraju, w którym według spisów ludności katolicy nadal stanowili ponad dziewięćdziesiąt procent społeczeństwa. Trudno wyjaśnić dlaczego, ale to społeczeństwo wybierało mocno antykościelną reprezentację i z tego powodu I Republika pozostawała wierna swoim początkom. Spora część duchownych wielkie zmiany społeczne po pierwszej wojnie uznała za powód do zmian w Kościele.
W Pradze już od początku dwudziestego wieku istniały stowarzyszenia księży zainteresowanych prądami modernistycznymi w Kościele. Powstanie Republiki spowodowało, że ze stolicy uciekł dotychczasowy, niemieckojęzyczny, wierny Wiedniowi arcybiskup, a Watykan na jego miejsce mianował błyskotliwego, świetnie zorientowanego w nowoczesnej filozofii teologa Františka Kordaca. Środowiska modernistów przyjęły tę nominację z nadzieją, że rozpocznie on reformy. Sami od dawna pisali prace o konieczności wprowadzenia języka czeskiego do liturgii. Srodze się jednak zawiedli, bo Kordac był wychowanym na włoskich uniwersytetach katolickich konserwatystą, który ich stowarzyszenie rozwiązał, a nauki potępił.
W efekcie w 1920 roku te środowiska również zawołały "Precz z Rzymem!" – i na fali niezadowolenia setki księży, a z nimi ponad milion obywateli oficjalnie wystąpili z Kościoła katolickiego. Część z nich (ta bardziej konserwatywna) utworzyła lokalną Cerkiew prawosławną, a ci bardziej liberalni powołali do życia Czechosłowacki Kościół Husycki, który odwoływał się do dziedzictwa i teologii średniowiecznego ruchu religijnego stanowiącego "paliwo" ruchu narodowego w dziewiętnastym wieku. Mimo wsparcia ze strony państwa husyci kraju jednak nie zawojowali i dziś ich udział oscyluje koło jednego procenta.
Zachodnia część Czechosłowacji (czyli Czechy i Morawy) była w latach dwudziestych i trzydziestych obszarem zamieszkania dość dziwnego katolickiego społeczeństwa, które wybierało do władzy niezbyt katolickich polityków. Siłą rzeczy liczba niekatolików w kraju też rosła, a debaty o roli Kościoła w życiu publicznym rozpalały namiętności i były przedmiotem niekończących się debat w domach, gospodach i salonach. I Republika nie miała podpisanego konkordatu, ale relacje dyplomatyczne ze Stolicą Apostolską zerwane zostały tylko raz, w połowie 1925 roku. Powodem była likwidacja wcześniej oficjalnie obchodzonego święta świętego Jana Nepomucena, a zamiast tego wprowadzenie dnia pamięci Jana Husa. Kryzys załagodzono dopiero na początku 1928 roku. Czechosłowacja była przy tym jednym z pierwszych państw w Europie, w których można było legalnie zawierać śluby bez żadnego udziału instytucji religijnych. Równocześnie w państwowych szkołach nadal prowadzona była obowiązkowa katechizacja, rzecz jasna, z poszanowaniem różnych wyznań, ale w dominującej wersji – katolicka.
Choć zatem w Czechach i na Morawach katolicy stanowili wciąż miażdżącą większość, to jednak katolicyzm przestał już być oczywistością i stał się wyborem. W publicystyce już wtedy zrobiło karierę określenie "katolicy metrykalni" – czyli ochrzczeni, być może przystępujący też do kolejnych sakramentów, ale poza tym kompletnie niezainteresowani, nie odwiedzający kościoła nawet w największe święta.
Katolicyzm z rodzinnego domu Lidy na pewno taki nie był. Ojciec Lidy był człowiekiem bardzo oczytanym i żywo zainteresowanym wydarzeniami w świecie. W czasie okupacji miał na ścianie powieszoną mapę Europy, na której zaznaczał ruchy poszczególnych wojsk i potem tłumaczył dzieciom sytuację polityczną. "Cały czas siedzisz w tych książkach, powinieneś zostać księdzem" – dogadywała mu żona, nie mogąc się doprosić pomocy przy dzieciach.
Matka chłopców traktowała surowiej niż dziewczynki – rano w zimnych pokojach budziła ich, zrzucając z nich pierzyny. Lida wstawiała się za braćmi, ale matka odpowiadała, że "z chłopakami tak trzeba". Wszystkim dzieciom planowała cały dzień, od rana do wieczora, szczegółowo wyznaczając im czas na naukę, pomoc w domu i zabawę. W tym wszystkim, rzecz jasna, ważne miejsce zajmowało życie religijne.
Chłopcy bawili się w księdza – mama uszyła im małe ornaty, mieli kielich, patenę, dzwonek. Krzesło robiło za ambonę, z której głosili kazania.
Lida też chciała, ale bracia jej nie pozwalali. Mama pocieszała i cierpliwie tłumaczyła, że dziewczynka nie może zostać "wielebnym". Kiedyś córka zapytała ojca: "Tatusiu, dlaczego dziewczynki nie mogą być księżmi?". Nawet nie podniósł oczu znad gazety, machinalnie odpowiedział: "Pomódl się o to, może kiedyś…".
*Fragmenty książki "Byłam katolickim księdzem. Historia Ludmiły Javorovej, kobiety wyświęconej w Czechach"