
Literatura, zaraz po mojej córce, jest dla mnie najważniejsza – mówi Justyna Czechowska, tłumaczka literatury szwedzkiej.
W połowie lat 90. jako nastolatka wyjechała z rodziną do Szwecji. W kraju zostali przyjaciele, z którymi dzieliła miłość do książek. Na potrzeby pisanych do nich listów zaczęła tłumaczyć fragmenty niektórych szwedzkich lektur. I tak się zaczęło. Po studiach wróciła do Polski. Pracowała w ambasadzie, promując szwedzką kulturę i literaturę, potem jako agentka literacka. – Do dziś, mimo że już dawno odeszłam z agencji, wydawcy zwracają się do mnie z prośbą o rekomendacje – opowiada.
Sława Lisiecka od 1975 roku tłumaczy literaturę niemieckojęzyczną. W dorobku ma ponad sto przekładów. W Polsce jest specjalistką od Thomasa Bernharda. Jak mówi, nie trzeba mieć konkretnego dyplomu ani specjalnych uprawnień, aby przekładać książki. – Tu najbardziej liczą się zdolności literackie, dobra znajomość polszczyzny, wyczucie stylu autora, epoki.
– Niezbędne jest oczytanie i kultura literacka. Nie tłumaczymy tylko słów, staramy się znaleźć ekwiwalent oryginału w naszym języku – dodaje Anna Wasilewska, która od 1979 roku pracuje w piśmie "Literatura na Świecie", a od 28 lat prowadzi w nim dział literatury francuskiej i włoskiej. Tłumaczy również z tych języków. Przekładała między innymi utwory Itala Calvino, Umberta Eco, Georges’a Pereca czy Raymonda Queneau.
Agata Ostrowska, która przekłada teksty z angielskiego i hiszpańskiego, zwraca uwagę na rolę mentora bądź mentorki w zdobywaniu warsztatu tłumacza literatury. – Całą karierę zawdzięczam swojej wykładowczyni na lingwistyce stosowanej na UW Katarzynie Okrasko, która poleciła mnie jednemu z wydawnictw. Czasami dzieliła się też ze mną swoimi zleceniami, a kilka przekładów zrobiłyśmy wspólnie – mówi.
– Nie każdy tłumacz literacki posługuje się czynnie językiem, z którego przekłada – twierdzi Justyna Czechowska. – Czasem tylko w nim czyta. Mnie zdarzyło się przetłumaczyć wiersze z norweskiego, którym nie władam w mowie.
Bardziej widoczne
Trzy z czterech obcojęzycznych książek, które w tym roku znalazły się w finale Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego, przełożyły kobiety: "Nomadland" Jessiki Bruder w przekładzie Martyny Tomczak, "Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji" Jeleny Kostiuczenko w tłumaczeniu Katarzyny Kwiatkowskiej-Moskalewicz i "Klub. Seksskandal w komitecie noblowskim" Matildy Voss Gustavsson w przekładzie Justyny Czechowskiej. Przyznawaną co dwa lata Nagrodę Prezydenta Miasta Gdańska za Twórczość Translatorską im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego za całokształt dostawały w każdej edycji tłumaczki: w 2015 roku Maryna Ochab, w 2017 – Danuta Cirlić-Straszyńska, w 2019 – Małgorzata Łukasiewicz i w 2021 – Anna Przedpełska-Trzeciakowska.
Kobiety organizują festiwal "Odnalezione w tłumaczeniu" – jedyny taki w Europie. W zawodzie tłumacza literackiego to one dominują, co jednak długo nie przekładało się na ich widoczność. – W branży była tendencja do dawania bardziej prestiżowych zleceń tłumaczom. Znajoma redaktorka, feministka, a jednocześnie również tłumaczka, przyznała kiedyś, że też się na tym łapała – przydzielając bardziej ambitne, wymagające teksty, w pierwszej kolejności myślała o mężczyznach – opowiada Aga Zano, absolwentka translatoryki na Queen’s University w Belfaście, autorka przekładu słynnej książki Bernardine Evaristo "Dziewczyna, kobieta, inna".
Jej zdaniem takie podejście pokutuje w wielu dziedzinach, nie tylko w branży tłumaczeniowej. Na szczęście się zmienia. – Zdarzyło mi się dostać do tłumaczenia kilka książek właśnie ze względu na to, kim jestem demograficznie. Jeszcze jakiś czas temu bycie młodą kobietą prawdopodobnie nie byłoby w tej branży moim atutem – dodaje.
– Do niedawna mówiło się o Boyu-Żeleńskim, Barańczaku czy Słomczyńskim. Dzisiaj tak samo wysoko stawia się autorki przekładów. Większa widoczność tłumaczek bierze się z ogólnej emancypacji – kobiet, ale też branży tłumaczeniowej. Przekład nie jest już owiany tajemnicą, coraz więcej mówi się o naszej pracy – mówi Justyna Czechowska i zaznacza, że zmiany dokonują się małymi krokami. – Jeśli miałabym wymienić jakieś przełomowe momenty, to byłoby to na przykład przyznanie Nagrody Bookera Oldze Tokarczuk w 2018 roku. Jury doceniło "Biegunów" w przekładzie Jennifer Croft, a pisarka, przemawiając podczas gali, podziękowała tłumaczce. Razem pozowały do zdjęć, to była nagroda dla nich obu. Podobne sytuacje zdarzały się już wcześniej, ale dla polskiego czytelnika, ze względu na Tokarczuk, ta była szczególnie wyrazista.
Aga Zano: – Rozumiem, że ta większa widoczność tłumaczek może być kwestią koniunkturalną. Tak jak teraz dużo wszędzie tęczy, tak jak wybija się feminizm. To się sprzedaje. Może ta ekspansja kobiet tłumaczek to też decyzja rynku. Ale im bardziej coś jest widoczne, tym szybciej się normalizuje. A potem staje się taką normą, że brak tego zaczyna kłuć w oczy.
Tłumacz jako autor
– Tłumacz dokonuje twórczego odczytania tekstu, a potem zapisuje go w swoim języku. W tym sensie jest autorem dzieła – twierdzi Magda Heydel, tłumaczka i wykładowczyni. Zajmuje się przekładoznawstwem oraz komparatystyką literacką i kulturową, jest redaktorką naczelną pisma "Przekładaniec. A Journal of Translation Studies". Tłumaczyła między innymi dzieła Josepha Conrada, T.S. Eliota i Virginii Woolf.
Z tą tezą zgadza się Aga Zano. Jeszcze przed ukazaniem się w Polsce "Dziewczyny, kobiety, innej" była kojarzona w branży jako tłumaczka zajmująca się tematyką LGBT+ i feministyczną. – Moją rolą jest popularyzować pewnego rodzaju język i wybory – podkreśla. – Raz dostałam maila od osoby niebinarnej, która po przeczytaniu przełożonej przeze mnie książki zdecydowała się na coming out, bo zobaczyła w polskiej literaturze język, jakim może o sobie mówić.
Aga Zano przyznaje, że dzięki przekładowi powieści Bernardine Evaristo jej kariera nabrała tempa. – Nagle zaczęto mnie zapraszać na festiwale czy spotkania o języku inkluzywnym. Na początku dziwnie się czułam, występując w roli autorytetu, ale przyjaciel tłumacz mi wyjaśnił, że skoro wybieram rozwiązania i wprowadzam je do literatury, czyli de facto do dyskursu, to podpowiadam ludziom, jakim językiem mówić i myśleć. Więc wchodzi tu duża odpowiedzialność. To, jak będę manifestować swoją wrażliwość, może kształtować wrażliwość innych.
Anna Wasilewska podkreśla, że przekład nigdy nie jest kopią oryginału, lecz jego interpretacją. – Tak jak odegranie "Wariacji Goldbergowskich" Bacha czy wystawienie "Makbeta" – precyzuje. – Nasz zawód łączy umiejętności muzyka i dyrygenta, reżysera i aktora. W muzyce nuty przekłada się na dźwięki, aktor przenosi zapis słów na mowę ciała i język. Natomiast w tłumaczeniu nośnik pozostaje ten sam, a słowa zamieniamy na słowa. Stąd może oczekiwanie, że przekład będzie idealnie przylegał do oryginału. W przypadku aktora czy muzyka mówi się o "interpretacji", w przypadku tłumacza najczęściej o "zdradzie".
W tłumaczeniu chodzi jednak nie tylko o przenoszenie słów. – Piszemy w innej rzeczywistości poznawczej, semantycznej i semiotycznej – zaznacza Aga Zano. – Jeśli za blisko trzymamy się oryginału, to polegniemy bez dwóch zdań. Dobre tłumaczenie brzmi tak, jakby książka została od razu napisana po polsku. Mój wykładowca powtarzał, żebyśmy zawsze mieli w głowie głos "mind the gap", który słyszymy, wsiadając do metra. Tłumacząc, trzeba pamiętać o tej pustej przestrzeni. I umieć ją przekroczyć.
Ostrożniej do traktowania przekładu literackiego jako interpretacji podchodzi Sława Lisiecka. – Jeśli myśl w książce jest czytelna, to tłumacz powinien przetłumaczyć tekst tak, jak jest napisany. Każdy może użyć innego przysłówka czy przymiotnika, ale czy to od razu inna interpretacja? – zastanawia się. – Nie wolno zanadto oddalić się od oryginału. W języku polskim udaje się oddać prawie wszystko, więc trzeba tak długo myśleć nad odpowiednimi słowami i składnią, aż przekład będzie zbliżony do tekstu wyjściowego.
Dodaje, że w przekładzie funkcjonuje określenie "stracone w tłumaczeniu". – To te momenty, których nie udaje się oddać dokładnie. Takie sytuacje możemy "wyrównać" w miejscach, gdzie polszczyzna na to pozwala. Ale są też przypadki, gdy powstaje któreś z kolei tłumaczenie książki i okazuje się, że poprzedni tłumacze nie zrozumieli czegoś do końca, nie zwrócili uwagi na pewne niuanse. Wtedy mówimy, że coś jest "odnalezione w tłumaczeniu".
Justyna Czechowska: – Mamy co najmniej dziesięciu Szekspirów, Anglia – tylko jednego. Powstało kilkanaście przekładów "Alicji w Krainie Czarów" i wszystkie wzbogacają polską literaturę. "Baśnie" Andersena znamy z przekładu zrobionego na bazie niemieckiej wersji, a przecież autor był Duńczykiem. Niedawno z oryginału przełożyła je Bogusława Sochańska i mają zupełnie inny wydźwięk. Tracą łagodność, rytm, język jest niepokojący. To przekład o wiele bliższy tekstowi źródłowemu.
Magda Heydel jest autorką najnowszego przekładu "Jądra ciemności" Josepha Conrada (z 2011 roku). – Tłumaczenie zawsze wyrasta z danego momentu w czasie i historii. Kiedy w 1930 roku "Jądro ciemności" tłumaczyła Aniela Zagórska, Europa miała dopiero przed sobą doświadczenia Holocaustu czy postkolonializmu. W ponownych przekładach nie chodzi o to, by dostosować język do współczesności, bo przecież "Lalka" Prusa jest wciąż tak samo zrozumiała. Z przekładem jest jak z filmową czy sceniczną adaptacją. Zawsze pojawiają się nowe interpretacje.
Bardzo dużo w pracy tłumacza zmienił Internet. Magda Heydel uważa, że wszystko. – Nie wyobrażam sobie teraz bez niego swojej pracy – mówi. – Mam dostęp do niezliczonej liczby źródeł lingwistycznych i korpusów, czyli takich narzędzi, które pozwalają zobaczyć, jak słowa czy frazy obracają się w języku oryginalnym. Mogę też korzystać prawie z całej biblioteki świata, sprawdzić źródła albo chociaż je zlokalizować. Ważny jest dla mnie kontakt z ikonografią. Jeśli w ogródku bohaterki pojawiają się rośliny, to każdą z nich mogę obejrzeć na ekranie, mimo że występują w Nowej Zelandii. Dzięki temu lepiej rozumiem, co dzieje się w danej scenie, łatwiej to sobie wyobrażam.
Anna Wasilewska: – Wcześniej przełożenie trudnej książki potrafiło mi zająć trzy lata. Gdy tłumaczyłam "Jeśli zimową porą podróżny" Itala Calvino, całymi dniami przesiadywałam w Bibliotece Uniwersyteckiej w Warszawie i chodziłam od półki do półki, bo niemal każde słowo należało do innej dziedziny wiedzy. Internet ułatwia takie poszukiwania.
Przekład może ocalić książkę
Tłumacze dzielą się na tych, którzy czytają książkę w całości przed rozpoczęciem przekładu, i na takich, którzy tylko powierzchownie zapoznają się z lekturą przed przyjęciem zlecenia. Do tych ostatnich należy między innymi Agata Ostrowska. – Przed przystąpieniem do pracy nie czytam książki w całości, bo ciekawe jest to, że nie wiem, co będzie dalej. A jeśli zdarzy mi się popełnić błąd, na przykład użyję jakiegoś słowa, a potem okazuje się, że patrząc na całość, lepiej brzmiałoby inne, ctrl+f pozwala błyskawicznie to poprawić w całym tekście.
Inną zasadę wyznaje Magda Heydel. – Nie zdarzało mi się wchodzić w tekst autora, o którym nic bym nie wiedziała. Niespodzianki i tak są, nawet jeśli zna się dzieło. W przypadku sześciusetstronicowej powieści przy pierwszej lekturze nie zauważa się mnóstwa rzeczy. A bardzo ważna jest wizja całości, taki architektoniczny zarys. Bez niego można się niepotrzebnie zmęczyć albo patrząc tylko na detale, popełnić błędy, na przykład nie zauważyć, że pewne motywy czy słowa albo frazy układają się w struktury wyższego rzędu i tworzą symboliczne wzory.
Powszechnie sądzi się, że tłumaczenie poezji jest trudniejsze niż tłumaczenie prozy. Magda Heydel nie zgadza się z tym twierdzeniem. – Teksty Virginii Woolf czy Josepha Conrada, które przekładałam, mimo że zapisane prozą, są równie skomplikowane jak poezja. Jest wiele aspektów tłumaczenia prozy artystycznej, których się nie docenia jako pracy z językiem na takim głębokim poziomie.
Aga Zano opowiada, że przekładając "Dziewczynę, kobietę, inną", musiała podejmować dość radykalne decyzje. – Na przykład dawałam bohaterom język, którego w oryginale nie mieli. W tekście pojawia się nigeryjski pidżyn czy jamajski patois, które w uszach anglosaskiego odbiorcy brzmią w specyficzny sposób. Zastanawiałam się, jak je oddać, żeby nie deprymować języka. Szukałam podobieństw brzmieniowych, sięgałam po zbitki archaiczne, starałam się zachować wiarygodność.
Jak dodaje, problematyczny bywa też język inkluzywny. – Ostatnio użyłam w książce osobatywu, czyli rozwiązania, które w żaden sposób nie określa płci. Zamiast dziennikarz czy dziennikarka powiemy osoba dziennikarska. Taką formę chętnie stosują osoby niebinarne. Pozwala objąć przedstawicieli wszystkich tożsamości płciowych. Miałam wielką satysfakcję, że udało się to zastosować. Trzeba przewalczać takie rzeczy – podkreśla.
Zdaniem Sławy Lisieckiej tłumacz może ocalić książkę. – Krytycy piszą wtedy o rewelacyjnym stylu autora. Zdarzyło mi się to przy tłumaczeniu "Baśni" czy "Księgi obrazów" Hermanna Hessego. Pisano: "Jaki genialny styl!". A ja się mocno napracowałam, żeby to brzmiało po polsku jak należy.
Opowiada też, że kilkukrotnie musiała poprawiać błędy merytoryczne autora. – Były przypadki, że pomylił bohaterów albo daty.
Tłumacz jako ambasador literatury
– Mam ten luksus, że tłumaczę literaturę, która mi się podoba. Wierzę, że mówi coś światu, a w szczególności polskiemu czytelnikowi. Coś, czego nie przeczytał nigdzie indziej – mówi Justyna Czechowska.
Większość przekładanych przez nią utworów to tytuły, które sama proponuje wydawcom. – Gdy zaczynałam pracę jako tłumaczka, dość szybko udało mi się wydać książkę Idy Linde "Jeśli o tobie zapomnę, stanę się kimś innym". Sprawiłam, że ta autorka zaistniała w Polsce. Pomyślałam wtedy, że tłumacz tworzy autora w nowym języku.
Z wydawniczymi propozycjami tłumaczom jednak czasem trudno się przebić. Są tacy, którzy latami zabiegają o wydanie jakiegoś dzieła. – Długo myślało się o literaturze narodowo. Jak czeska, to śmieszna, jak fińska, to dziwaczna, jak rosyjska, to najczęściej tragiczna. Na szczęście to się zmienia i teraz bardziej decydująca niż kraj pochodzenia jest tematyka utworu – twierdzi Justyna Czechowska. I dodaje, że polski rynek wydawniczy jest obecnie dość otwarty na różnorodność. – Około 60 proc. tłumaczonych tytułów to przekłady z angielskiego, resztę stanowią pozostałe języki. W krajach anglosaskich zaledwie około 4 proc. to literatura tłumaczona w ogóle.
Magda Heydel też czasem zabiega o wydanie po polsku jakiejś autorki czy autora. – Tak było na przykład z Katherine Mansfield. Chodziłam z tą książką pewien czas, zanim znalazł się wydawca.
Opowiadania wybrane i przetłumaczone przez Magdę Heydel oraz opatrzone jej posłowiem otrzymały Literacką Kostkę w kategorii przekład na język polski w tegorocznej edycji Nagrody Literackiej Gdynia. Ustanowiona w 2006 roku, w pierwszych edycjach była przyznawana w trzech kategoriach: proza, poezja i eseistyka. – W gronie jurorów zawsze byli też tłumacze, między innymi wybitna Małgorzata Łukasiewicz, bardzo zasłużona dla środowiska i dla polskiej literatury. Dzięki jej staraniom Wojciech Szczurek, prezydent Gdyni, ustanowił w 2014 roku dodatkową kategorię: przekład literacki – opowiada Justyna Czechowska.
W 2016 roku nagrodę dostała Anna Wasilewska, dwa lata później Sława Lisiecka, a w 2019 roku Bogusława Sochańska.
– Jeszcze 15 lat temu nikomu by się nie śniło, że będziemy mieć nagrody dla tłumaczy. A teraz zrobiła się przestrzeń, w której funkcjonujemy jako podmioty, a nie cienie – mówi Magda Heydel. – Zaczęły też powstawać związki twórcze, takie jak nasze Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury, które robi ogromną robotę na rzecz podniesienia widoczności tłumaczy, uświadomienia ich roli w społeczeństwie i dbania o ich interesy.
STL założyła w 2009 roku Justyna Czechowska. – Staliśmy się środowiskiem zawodowym, wcześniej tego brakowało. Zdarzało się, że gazety publikowały całe fragmenty tekstów bez nazwisk tłumaczy. Jako stowarzyszenie zawsze wtedy reagowaliśmy. Bierzemy też udział w rozmowach z ministerstwem na temat emerytur, ubezpieczenia społecznego, rozmawiamy z wydawcami o stawkach i innych aspektach umów.
Czas przekładu i czas kobiet
Szacuje się, że w Polsce mamy około 950 tłumaczy literatury. Tak wynika z raportu "Policzone i policzeni. Artyści i artystki w Polsce", opracowanego przez Zespoół Centrum Badań nad Gospodarką Kreatywną Uniwersytetu SWPS.
STL na początku 2020 roku przeprowadziło badanie dotyczące sytuacji zawodowej tłumaczy. Raport przygotowano na podstawie kwestionariuszy zebranych od 196 osób. 72 proc. z nich uzupełniły kobiety, co odzwierciedla proporcje, jeśli chodzi o członkostwo w stowarzyszeniu. Na 419 członków tylko 110 to mężczyźni. – Historycznie więcej kobiet zajmowało się przekładem literatury, ale to mężczyźni byli zawsze bardziej zauważalni. Więcej podróżowali, więc widzieli trendy, mieli dostęp do wybitnych dzieł. Do dziś wielu z nich zasiada na literackim parnasie, chociaż miejsca zaczynają tu zajmować też kobiety. Moim zdaniem za 20–30 lat to one będą bardzo widoczne – przekonuje Justyna Czechowska. – Edukację, rynek książki, nagrody i festiwale będzie tworzyć już nowe pokolenie, dorastające w tej rzeczywistości, która dla nas jest zmianą, a dla niego będzie normalnością.
Jedną z poruszanych w raporcie kwestii są kiepskie honoraria, na które narzekają wszystkie moje rozmówczynie. – Tłumaczę dwie książki jednocześnie, bo inaczej bym nie wyżyła. Mam bardzo niską emeryturę – wyznaje Sława Lisiecka. – Byłoby dobrze, gdyby kwestie takie jak wynagrodzenie tłumacza uregulowano odgórnie, żeby wydawca nie mógł oferować śmiesznych pieniędzy. Bo jak ktoś proponuje za godzinę pracy 15–20 zł, to można się zastanawiać, czy nie lepiej było zostać hydraulikiem. Jako doświadczona tłumaczka, pracując nad dwiema książkami naraz, piątek świątek, maksymalnie zarabiam 3 tys. miesięcznie.
W Polsce tłumacze mają prawa autorskie, ale nie otrzymują tantiem z tytułu sprzedanych książek. Należy im się jedynie wynagrodzenie od wypożyczeń bibliotecznych, wypłaca je państwo.
Sława Lisiecka twierdzi, że kiedyś sytuacja finansowa tłumaczy była lepsza. – W PRL-u początkujący tłumacz otrzymywał 60 proc. wynagrodzenia autora, a uznany nawet 75 czy 80.
Dzisiejsze niskie honoraria to niejedyna bolączka tej grupy zawodowej. – W księgarniach internetowych można znaleźć takie informacje o publikacji, jak wymiary czy liczba stron, a nie podaje się nazwiska tłumacza. Zapomina się, że ta książka nie została od razu napisana po polsku. Dla mnie jest ważne, czy kupuję "Proces" Kafki w tłumaczeniu Brunona Schulza, czy Jakuba Ekiera - dodaje Lisiecka.
Magda Heydel zwraca natomiast uwagę na pozytywne zmiany, jakie zaszły w zawodzie tłumacza w ostatnich latach. – Mam wrażenie, że jesteśmy dziś w swoistym czasie przekładu. Od lat 90. mamy oszałamiający rozwój Translation Studies. Światowa humanistyka uświadamia sobie, że tłumaczenie to bardzo istotny element istnienia kultury ludzkości – mówi. – Wydawcy już dawno zauważyli, że tłumacze to ważne osoby w procesie powstawania książki. Już nie ośmielą się powiedzieć, że nie będzie nazwiska tłumacza na stronie tytułowej, w tej chwili to bardziej kwestia tego, czy pojawi się na okładce. I coraz częściej tak się dzieje.
Izabela O'Sullivan. Dziennikarka prasowa i radiowa. Absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Regularnie współpracuje z Weekend.gazeta.pl. Publikowała też m.in. w Dużym Formacie, Polityce, Newsweeku, serwisach Polityka, WP i Polki. Lubi dobrą kawę i literaturę faktu.