
Czasami wystarczy jedna sekunda, aby zniweczyć efekt setek godzin ciężkiej pracy na treningach i tysięcy przejechanych na nich kilometrów. Przyczyną może być chwilowa utrata koncentracji, błąd innego zawodnika… a nawet gó*niany sprzęt, do użycia którego zostało się zmuszonym. Niekiedy wystarczy mocniejszy podmuch wiatru. Znajdziesz się w złym miejscu o złym czasie i bum – sezon albo i cała kariera z głowy. A może być jeszcze gorzej. Czasami zbiera mi się na wymioty, gdy dopadnie mnie mroczna świadomość, że to nieuniknione – prędzej czy później zaliczę jakąś glebę.*
Nie chodzi nawet o sam upadek. Wywrotka nie jest oczywiście przyjemna, ale znacznie gorsze jest to, co następuje po niej. Załóżmy, że przydarzy mi się gleba zaraz na początku wielkiego touru. Nic wielkiego mi się nie stało, trochę się poobijałem i poobcierałem, ale jako że ścigam się dzień w dzień, muszę nieustannie zmieniać opatrunki i doglądać ran. A jeśli na obtarciach się nie skończyło? Wtedy zaczyna się koszmar.
Co rano budzę się z bólem i widzę brudne bandaże, a z poobijanym ciałem czy wręcz połamanymi kośćmi naprawdę trudno wykonywać choćby podstawowe czynności. Nie tak powinien wyglądać poranek przed 250-kilometrowym etapem – w tej sytuacji należałoby martwić się jedynie tym, żeby odpowiednio dużo zjeść i zorganizować sobie przyzwoitą kawę.
Jeszcze gorzej, jeśli zostanę odesłany do domu. Pęknięcie miednicy to już w ogóle okropna sprawa. Leżę potem u siebie i wszyscy się na mnie gapią. Mam małe dzieci, a one wolałyby, żeby tata nie wyglądał jak po pojedynku bokserskim o tytuł mistrza świata. Dla samego zawodnika też nie jest to przyjemne i nie można o tym zapominać. W kolarstwie nie brakuje brawury, zwłaszcza na poziomie amatorskim, przy czym mam tu na myśli lekceważenie tego, jak trudny to sport i ile niesie ze sobą cierpienia, ale po latach uprawiania tej dyscypliny zawodnik umie sobie poradzić także z cierpieniem. Wypadki i ból nie czynią kolarza lepszym, powodują jedynie, że żyje mu się mniej komfortowo.
Świeżo upieczony zawodowiec czy stary wyjadacz, pomocnik czy triumfator wielkich tourów, wszyscy mamy przede wszystkim jeden cel – utrzymać się na siodełku. Brzmi to jak zwykły truizm, ale taka jest prawda. Znam kolarza, do którego przed każdym wyścigiem dzwoni agent. Funduje mu motywacyjną gadkę, a potem kończy ją słowami: „Tylko się, ku*wa, nie roz*eb!". Pewnie niektórzy ujęliby to nieco łagodniej, ale zapewniam, że to bardzo dobra rada. Bez względu na to, jakie zadanie kto ma do wypełnienia w wyścigu, nie wykona go, leżąc na ziemi. Dyrektor sportowy zespołu od jednego zawodnika oczekuje, że będzie woził kolegom wodę, a od innego, że powalczy o zwycięstwo. Jednemu i drugiemu przyjdzie to znacznie łatwiej, jeśli uda im się trzymać z dala od kłopotów.
Pewnym problemem bywają tunele, przynajmniej pod względem psychologicznym, bo nigdy nie widziałem wypadku w takim miejscu, a i tak się tego boję. W tunelu zawsze mam wrażenie, jak gdybym dostawał silny wiatr w plecy. Pewnie wynika to z faktu, że wjeżdża tam peleton i wszystkie towarzyszące nam samochody, tak czy owak, coś nas mocno pcha do przodu. Można to zobaczyć gołym okiem – zawsze jedziemy tam szybciej. Tunele stanowią problem także dla zawodników zamykających peleton, bo tam, gdzie normalnie lekko wieje, teraz trzeba nagle pedałować na całego, żeby utrzymać się za resztą peletonu. To trochę tak, jak gdyby zawodnicy jadący z przodu byli wysysani ku wyjazdowi. Nazywamy to "efektem tunelowym".
Pamiętam kilka moich występów w wyścigu Volta a Catalunya. Gdy wjeżdżamy z Andory do Hiszpanii, przejeżdżamy po drodze przez kilka tuneli, które pomagają peletonowi doganiać grupy uciekinierów. Koledzy, którzy jechali w Tour of Turkey, opowiadali, że tunel euroazjatycki jest po prostu przerażający; prowadzi pod Bosforem, a kolarze pędzą w nim z prędkością 100 kilometrów na godzinę. Strach w oczach. Gdy sam zbliżam się do tego typu obiektu, zwykle zdejmuję okulary. Wielu chłopaków na kilkaset metrów przed wjazdem do tunelu zamyka jedno oko, bo gdy je potem otworzą, będzie ono lepiej przystosowane do ciemności. Niestety, czasami nie da się na coś takiego przygotować.
Podczas Giro 2018 na pięć kilometrów przed metą znajdował się nieoświetlony tunel. W swej nieskończonej mądrości organizatorzy postanowili umieścić tam flary. Zaraz za tunelem miał się zacząć grupowy sprint na trasie obejmującej kilka groźnych zakrętów, a my wyjechaliśmy stamtąd na wpół ślepi i z dymem w oczach. To było przerażające doświadczenie. Widzieliśmy jedynie czerwony dym, jakbyśmy jechali wprost do piekła. Najwyraźniej nikomu nie zaświtało, że czyste powietrze jest dla kolarzy ważne.
Żaden kolarz nie chce być znany z tego, ile i jak upada, ale – jak każdy weteran tego sportu – sam też mam na koncie kilka perełek. Połamałem więcej kości, niż potrafię wymienić, zostawiłem na asfalcie dużo skóry. Jestem zaskoczony, że nadal mam wszystkie zęby. Niektóre urazy są bardziej irytujące od innych, bo przy nich nie da się w żaden sposób uciec od bólu. Obtarcie nie jest tak dużym problemem jak pęknięcie czaszki, ale gdy z tego pierwszego powodu człowiek nie może sobie wygodnie usiąść, potrafi to być naprawdę irytujące. Szczególnie przykre są także urazy barków i ramion, bo utrudniają one wykonywanie nawet podstawowych czynności. Nie jest fajnie, gdy nie można samemu zrobić sobie kawy albo nawet jeść bez pomocy drugiej osoby.
Każdy upadek to coś nieoczekiwanego. Adrenalina powoduje, że początkowo nie uświadamiamy sobie, na ile poważny jest nasz stan. Czasami jest jej wręcz za dużo. Dzisiaj wiem, że kilkukrotnie zdarzyło mi się wrócić na rower i jechać dalej, choć nie powinienem był tego robić. Pewnego razu po pewnej większej kraksie w peletonie siedziałem na poboczu i kłóciłem się z dyrektorem zespołu, że mogę jechać dalej, aż w końcu usłyszałem od niego: „To jest wyścig kolarski, a nie jakiś pie*rzony cyrk".
W pierwszej chwili czuję przymus, żeby wsiadać na rower i ścigać się dalej. Musiałbym pewnie złamać kończynę albo uszkodzić sobie miednicę, żeby uraz z miejsca mnie zatrzymał. Jeśli jestem w stanie naciskać pedały, będę chciał kontynuować jazdę. Nie pamiętam zbyt wiele z moich najgorszych wypadków, a przynajmniej nie wbiły mi się w pamięć, gdy do nich dochodziło. Już po wyścigu, gdy jestem w domu i oglądam powtórki, to oczywiście pamiętam, że to wszystko się wydarzyło, tyle że gdy coś takiego się dzieje, myślę zupełnie o czymś innym – wpadam w panikę, że stracę za dużo czasu, staram się jak najszybciej ruszyć dalej.
W kolarstwie pragnienie odnoszenia zwycięstw jest niezwykle silne, ale szefowie żadnego z teamów, dla których jeździłem, nigdy nie zaryzykowaliby bezpieczeństwa zawodników. W przypadku wszystkich moich poważnych wypadków dyrektorzy kazali mi się wycofać, wsiąść do karetki i dać sobie spokój. Zawsze sam decydowałem, czy ewentualnie pojadę jednak dalej. Nie chcieli, żebym zrobił sobie krzywdę, ale jednocześnie rozumieli, jak trudno jest zrezygnować z czegoś, na co pracowało się cały rok. Kariera kolarza jest bardzo krótka, a możliwość ścigania się w wielkim tourze czy na jednym z monumentów stanowi tak wielki przywilej, że zmarnowanie tego typu okazji wydaje się czymś niewyobrażalnym.
Gdy ktoś zaliczy poważny wypadek, zwykle odkładamy na bok kwestię przynależności zespołowej. Wszyscy przez to przeszliśmy i żaden z nas nie chce patrzeć na kogoś innego w podobnej sytuacji. Każdy z nas chce wygrać, ale na siodełku. Do mety jednego z wyścigów dopchnął mnie pewien mistrz świata. Nie musiał tego robić, nie jeździliśmy w tym samym zespole. Taki gest w wykonaniu rywala w tęczowej koszulce to coś, czego się nie zapomina.
Jeden z najgorszych wypadków, jakie pamiętam, przydarzył się Holendrowi Laurensowi ten Damowi podczas Tour de France w 2011 roku. Dość mocno poharatał sobie wtedy twarz i musiał jechać z prowizorycznym opatrunkiem – facjatę miał po prostu owiniętą zakrwawionym bandażem. Pewnie w rzeczywistości tylko tak okropnie to wyglądało i faktycznie nie były to poważne obrażenia, ale całość robiła dość makabryczne wrażenie. Ten Dam koniecznie chciał jednak jechać dalej. Kilka dni później słyszałem, jak żartował z kolegami i opowiadał im, że gdy żona zobaczyła go na mecie, kazała mu przestać się mazgaić, bo nikt nie wycofuje się z Tour de France z powodu rozciętej wargi.
Czasami się z tego śmiejemy, bo to normalny element naszej pracy, ale nie lubię, gdy wypadki są uwznioślane przez media czy fanów. Potrafię podać kilka sytuacji, w których leżałem wyłącznie z własnej winy, bo na przykład obejrzałem się za siebie w najgorszym możliwym momencie albo na sekundę się rozkojarzyłem, wszedłem w zakręt odrobinę za szybko albo pojechałem całkowicie niewłaściwą linią. Potem byłem na siebie wściekły, bo błędu dało się spokojnie uniknąć.
Zupełnie inna sprawa, gdy upadam ze względu na zawodny sprzęt albo dlatego, że przewrócił się ktoś inny i mnie skosił – to nieodłączny element wyścigów rowerowych i nie ma sensu tego roztrząsać. Kiedy jednak ląduję na ziemi z własnej winy, gnębi mnie to niepomiernie. Uprawiam ten sport wystarczająco długo, żeby wiedzieć, jak powinno się pokonywać zakręty. Wkurza mnie strasznie, gdy słyszę ludzi, którzy rozmawiają potem o tym tak, jakby spotkało mnie coś fajnego. Może to i fajnie, że nie robiłem wielkiego halo i jechałem dalej, ale znacznie fajniej byłoby w ogóle nie upadać. Inni natomiast poklepują mnie wtedy po plecach, jak jakiegoś bohatera. Rozumiem, że taka postawa im się podoba – w porównaniu z innymi dyscyplinami sportu wypadamy na prawdziwych twardzieli – ale w takich chwilach potrafię myśleć tylko o tym, że pojechałem jak pieprzony debil i nie zmieściłem się w zakręcie.
Na szczęście większość kolarzy szybko o takich rzeczach zapomina. Nie chciałbym sugerować, że peleton składa się z półgłówków, bo osobiście znam wielu bardzo inteligentnych zawodników, którzy studiują albo odnoszą sukcesy w biznesie, ale jeśli chodzi o nasze główne zajęcie, to lepiej jest za dużo nie myśleć. Od mojego ostatniego upadku minęło już kilka miesięcy, dzięki czemu wspomnienia krótkoterminowe zaczęły się już zacierać. Wiem, że to kijowe doświadczenie, bo nie raz coś takiego mi się przytrafiło, ale zdążyłem już zacząć sobie wmawiać, że nie było aż tak źle. Kiedy jednak przydarzy mi się kolejny wypadek, wszystkie wspomnienia wrócą: "O nie, to jednak kurewsko boli". Do tego jestem już stary, więc kości też mam już nie te co kiedyś.