Społeczeństwo
Wieś niejedno ma imię, zupełnie inaczej żyje się na wsi podmiejskiej i całkiem inaczej na tej oddalonej od większej miejscowości co najmniej kilkadziesiąt kilometrów (materiały archiwalne)
Wieś niejedno ma imię, zupełnie inaczej żyje się na wsi podmiejskiej i całkiem inaczej na tej oddalonej od większej miejscowości co najmniej kilkadziesiąt kilometrów (materiały archiwalne)

Od soboty 22 maja podczas 17. Biennale Architektury w Wenecji w Pawilonie Polskim prezentowana jest wystawa "Trouble in Paradise". To wielowątkowa opowieść o przyszłości wspólnotowego życia na wsi. Więcej na ten temat przeczytasz TUTAJ.

***

Łoziska – 20 km od centrum Warszawy

Łukasz pochodzi z Gdyni, od studiów mieszkał w stolicy. Przez kilkanaście lat wynajmował mieszkania w Warszawie i kiedy tylko mógł, uciekał z miasta za granicę albo "w Polskę". – Ciągle gdzieś mnie nosiło – mówi.

Przestało go nosić tuż przed wybuchem pandemii. – Kilka lat temu poznałem moją obecną partnerkę, z którą również odwiedziłem niejeden kraj. W pewnym momencie poczułem, że fajnie byłoby gdzieś osiąść na stałe. Zaczęliśmy się rozglądać za mieszkaniem na sprzedaż w Warszawie – opowiada.

Łukasz przed swoim domem w Łoziskach (materiały archiwalne) , Ogród Łukasza (materiału archiwalne)

Jednak ceny w stolicy spędzały Łukaszowi sen z powiek. – Agent nieruchomości zasugerował mi, żebym zainteresował się domami pod Warszawą. Dowiedziałem  się, że na sprzedaż jest dom na osiedlu w Łoziskach. Gdy zobaczyłem to "Soplicowo", to się zakochałem. Zapłaciłem mniej więcej tyle, ile zapłaciłbym za mieszkanie 75 mkw. w centrum Warszawy – mówi.

W Łoziskach na jednej ulicy stoi około 30 domów w stylu dworków wiejskich. Każdy ma duży ogród. Tuż obok osiedla są pola. – Rośnie kukurydza i zboże, ale obornikiem nie śmierdzi – zapewnia Łukasz.

We wszystkich domach mieszkają przyjezdni z Warszawy. Łukasz poznał prawie każdego sąsiada w ciągu pierwszych tygodni od przeprowadzki. – W mieście człowiek jest anonimowy, nawet ludzi z własnej klatki nie kojarzysz. Zawsze mi to bardzo przeszkadzało, bo jestem z tych, co lubią pogadać. Tu pójdę do sąsiada i porozmawiamy sobie przez płot albo wejdę na kawę. Wszyscy bardzo sobie też pomagają – ktoś komuś pomoże okna wymienić, wyjdzie z psem na spacer pod czyjąś nieobecność. Mieszkają tu bardzo ciekawe osoby, na przykład muzyk z Kuby z żoną Polką. Pomalowali swój dom na niebieski kolor, jak na Kubie! – opowiada Łukasz.

Łukasz najbardziej obawiał się tego, że z "Soplicowa" będzie miał daleko do pracy. Zarówno on, jak i jego narzeczona pracują w tak zwanym Mordorze – biznesowej części Warszawy. – Na Mordor samochodem jedziemy około pół godziny, kolejką 12 minut. Poza tym wprowadziliśmy się tu na początku pandemii, kiedy oboje przeszliśmy na pracę zdalną. W tej chwili praktycznie nie bywam w Warszawie – mówi Łukasz.

Jest zachwycony atmosferą swojego "Soplicowa". Przyznaje, że – jak to w domu z ogrodem – zawsze jest coś do roboty, ale to robota, którą lubi. – Dom ma 15 lat, ogrzewany jest kominkiem z płaszczem wodnym opalanym drewnem, więc zimą trzeba dwa razy dziennie dorzucać drwa – opowiada.

Z uciążliwości to właściwie tyle, bo mimo że dom wygląda jak wiejska chałupa, ma same bajery.

Prawie wszystkim mogę sterować ze swojego smartfona. Codziennie rano włącza się system nawadniający ogród, wieczorem na trawę wyjeżdża automatyczna kosiarka. Światła w domu włączają się same, gdy zachodzi słońce. Mogę też nimi sterować za pomocą głosu, wystarczy, że wydam komendę "Hey, Google, lights on". Głosem zmieniam też temperaturę albo stację w radiu. Gdy nie ma mnie w domu, aplikacja powiadamia mnie, jeśli dzieje coś niepokojącego, na przykład czujniki wykryją jakiś ruch – tłumaczy.

Jedyne, co Łukasza martwi, to to, co dzieje się poza granicami osiedla, na którym mieszka. – Panuje tu architektoniczny chaos. Gmina Lesznowola poprzez plan zagospodarowania umożliwiła deweloperom budowanie praktycznie na całym swoim terenie. Skutek jest taki, że wzdłuż naszego osiedla z jednej strony powstały kompletnie niepasujące do jednorodzinnej zabudowy białe, kanciaste szeregowce, z drugiej już zaczynają budować podobną inwestycję. Część właścicieli domków po tym, jak tuż za płotem postawili im białą ścianę, się stąd wyprowadziła – mówi Łukasz.

Łukaszowi nie podoba się chaos architektoniczny, jaki panuje na jego wsi (materiały archiwalne) , Wzdłuż osiedla domków jednorodzinnych powstaje szeregowa zabudowa (materiału archiwalne) , Osiedla, które powstają w okolicy osiedla, na którym mieszka Łukasz, są ogrodzone (materiały archiwalne)

Kolejny problem to brak infrastruktury. – Gmina pozwala deweloperom budować, a nie ma pieniędzy na to, żeby doprowadzić kanalizację do domów, wyremontować drogi, położyć chodniki, ścieżki rowerowe. Do naszej wsi można dojechać dwiema drogami szutrowymi albo jedną dziurawą asfaltową, ale naokoło, przez gminę Piaseczno – opowiada.

Łukaszowi bardzo nie podoba się też, że wszystkie powstające wokół osiedla są grodzone. Wyjątkiem jest to, na którym mieszka. – Gdy okazało się jednak, że wszyscy przejeżdżają naszą ulicą, bo pozostałe były niedostępne, mieszkańcy domków postanowili postawić z jednej strony ulicy szlaban. Ludzie z tamtych osiedli na spacery też przychodzą do nas, bo ich teren jest w całości wyłożony kostką Bauma, nie ma tam właściwie zieleni – dodaje.

Trzcinka – 30 kilometrów od centrum Warszawy

Anna ze swoim narzeczonym na podwarszawską wieś uciekła pięć lat temu. Za płotem ma jednego sąsiada, a do swojego drewnianego domku dojechać może tylko szutrem. – Przez tę drogę nasze auta co jakiś czas lądują u lokalnego mechanika, bo tak bardzo niszczy się podwozie – mówi.

Czuje się tu jak na prawdziwej wsi – na przykład do najbliższego sklepu ma 3 km. Obserwowała, jak w pandemii coraz więcej osób zaczęło interesować się zakupem ziemi lub domu w okolicy. – Wielu rolników przekształca ziemię rolną w działki budowlane i sprzedaje – opowiada Anna.

Nieco ją to niepokoi. Ludzi z miasta lubi – pod warunkiem, że to ci spotkani na ulicach Warszawy lub znajomi, którzy wpadają do nich na weekend.

Czy bierze pod uwagę przeniesienie się gdzieś dalej, jeśli w Trzcince zrobi się zbyt tłoczno? Nie chciałaby tego robić. – W dalszym ciągu jesteśmy z Warszawą związani, na przykład zawodowo. Mimo że w pandemii przeszliśmy z narzeczonym na pracę zdalną, to niewykluczone, że kiedyś wrócimy do pracy stacjonarnej – tłumaczy.

Anna przyznaje, że życie na wsi bywa bardziej kłopotliwe niż w mieście. – Często nie ma prądu, bo dochodzi do uszkodzenia linii energetycznych, a na naprawę czasem trzeba czekać kilka godzin. Koszty prądu są też dużo wyższe w domu niż w mieszkaniu w mieście. Kilka lat walczyliśmy o to, żeby był tu dobry internet – opowiada.

Ania wraz z narzeczonym kupiła domek na wsi pięć lat temu (materiały archiwalne, źródło: Wieś się niesie, Instagram) , Drewniany domek Ani i jej narzeczonego, Tomka (materiały archiwalne, źródło: Wieś się niesie, Instagram.com) , Ania pracuje w reklamie, na wsi prowadzi także hotelik dla zwierząt (materiały archiwalne, źródło: Wieś się niesie, Instagram.com)

Zamawianie paczek też długo było wyzwaniem. – Naszego adresu nie ma na mapie, kurierzy nie wiedzieli, jak do nas dojechać. Wisiałam więc z kurierem na telefonie i tłumaczyłam mu, przy którym ołtarzyku z Maryjką ma skręcić w prawo lub w lewo – wspomina Anna. – Teraz już wszyscy kurierzy nas kojarzą, więc problem zniknął.

Nie wyobraża sobie powrotu do miasta. – Tam cały czas czułam, że gdzieś pędzę. Nie potrafiłam zwolnić, nawet po pracy. Uznaliśmy, że tylko na wsi uda nam się znaleźć spokój. I tak się stało. Tu, gdy zamykam laptop i wychodzę do swojego ogrodu, przenoszę się do innego świata. W domu, ogrodzie i z psami jest dużo roboty, więc moje myśli nie krążą ciągle wokół pracy, zmartwień. Narzeczony wybudował na działce szklarnie, w których uprawiamy warzywa. Na początku nic nam nie rosło, ale jak zaczęło, to doszło do tego, że warzywa sprzedajemy – opowiada.

Nie zastanawia się długo, gdy pada pytanie o to, czy jest na wsi coś, co naprawdę jej doskwiera. – Czasem mam taką ochotę na dobre sushi! – mówi. – Niestety, do nas jedzenia z Warszawy nie dowożą.

Marcyporęba – 40 km od centrum Krakowa

Ania na wieś uciekała dwukrotnie – najpierw z miasta, za drugim razem ze wsi, która tak naprawdę przestała nią być. – Całe życie mieszkałam w Krakowie. Zawsze myślałam, że będę żyć w jednej z krakowskich kamienic. W 2008 roku zaczęliśmy się z mężem rozglądać za mieszkaniem. Kompletnie zmieniliśmy kierunek poszukiwań po tym, jak odwiedziliśmy znajomych na wsi. Gdy wyszliśmy boso na trawę, spojrzeliśmy na siebie i już wiedzieliśmy, że będziemy szukać ziemi – opowiada.

Teściowa Ani miała niewielką działkę we wsi Przybysławice, około 15 km od Krakowa. – Z dnia na dzień podjęliśmy decyzję, żeby zbudować tam dom – wspomina Ania.

Razem z rodziną mieszkała tam do 2019 roku. – W ciągu kilku lat Przybysławice bardzo się jednak zmieniły. Do wsi zaczęło się sprowadzać coraz więcej osób z miasta – przez niespełna 10 lat zbudowało się koło nas kilkanaście nowych domów, zaczęły powstawać osiedla domków szeregowych – opowiada Ania.

O ile Ani nie przeszkadzała obecność samych ludzi, o tyle przestała się na swojej wsi czuć jak na wsi – przestrzeń zaczęła się kurczyć, wieś z roku na rok coraz bardziej przypominała miasto. – Takie osiedla domków "kopiuj-wklej" z drogą dojazdową i garażami też mają swój urok, ale to nie dla nas. W 2019 roku na prośbę teściowej zaczęliśmy szukać dla niej działki na wsi. Skończyło się tak, że znaleźliśmy ziemię dla nas – mówi.

Kuchnia w domu Ani - przed remontem i po (materiału archiwalne) , (materiału archiwalne)

Gdy właściciel tej ziemi zobaczył na zdjęciach, w jakim domu wcześniej mieszkała Ania z rodziną, złapał się za głowę. – Nie wierzył, że chcemy zamienić tamten dom na ruderę, którą sprzedawał. Działka była jednak wspaniała, wielkości 1,3 hektara, a poprzednia miała zaledwie 11 arów. Do tej pory, gdy po niej spacerujemy, odkrywamy jakieś nowe rejony. Stary dom, połączony z częścią gospodarczą, w której przebywały zwierzęta, był w fatalnym stanie, ale ja już oczami wyobraźni widziałam, jak będzie wyglądał po remoncie. W tej chwili w dawnej stajni mamy ogromną kuchnię o powierzchni 40 mkw. – opowiada Ania.

Ania praktycznie nie ma sąsiadów. – Właścicielami większości domów są starsi ludzie z miasta, którzy mieszkają w Krakowie i przyjeżdżają wyłącznie w sezonie. Tylko jeden sąsiad jest tu na stałe.

Działka Ani nie jest ogrodzona. I nie będzie – między innymi dlatego, że przechodzą przez nią sarny w drodze do wodopoju. – W Przybysławicach wszyscy się od siebie grodzili, mam wrażenie, że w dalszym ciągu wiele osób ma podejście, że "moja ziemia jest moja", nikt nie ma prawa po niej chodzić. Tutaj nie ma potrzeby grodzenia się. Może nie mieszkamy na pustkowiu, ale czuć tę przestrzeń i swobodę, widać horyzont! To zupełnie coś innego niż życie na podmiejskiej wsi, gdzie z każdej strony za płotem ma się sąsiada – tłumaczy Ania.

Nie dostrzega właściwie minusów życia w Marcyporębie. Zastanawia się jedynie, co będzie, gdy jej córki pójdą do szkoły w Krakowie. – Na razie chodzą do lokalnej podstawówki, ale to się zmieni. Jeszcze nie wiem, jak rozwiążemy kwestię dojazdów, może będę musiała je podwozić – mówi.

Ania opiekuje się obecnie rocznym dzieckiem, ale ma zamiar wkrótce wrócić do pracy. – Jestem projektantką wnętrz, mogę pracować z domu. Mój mąż, odkąd wybuchła pandemia, również pracuje zdalnie – jest menedżerem w branży IT. Nie zamierzamy tu uprawiać roli, bo kompletnie się na tym nie znamy. Ostatnio posadziłam borówki i maliny – zobaczymy, co wyrośnie. W planach mamy postawienie dwóch–trzech małych domków na wynajem, ale to pieśń przyszłości – dodaje.

Okolica, w której mieszka Ania - Marcyporęba (materiały archiwalne)

Ania ma nadzieję, że na jej wieś nieprędko zaczną się sprowadzać ludzie z miasta. A jeśli tak się stanie, nie wyklucza, że może za kilka lat będzie musiała przenosić się z rodziną jeszcze dalej od miasta.

Komarówka Podlaska – 100 km od Lublina

Tina na Podlasie wyprowadziła się z Warszawy. Do Komarówki Podlaskiej, jak mówi, mieszkańcy dużych miast raczej się nie przenoszą. – Jeśli ktoś buduje nowy dom, są to dzieci lokalnych mieszkańców albo ludzie z okolicznych, jeszcze mniejszych wsi, bo w Komarówce jest szkoła, przedszkole, liceum, kościół, kilka sklepów, stacja benzynowa, pizzeria, biblioteka i trzy salony fryzjerskie – wylicza.

Tina mieszka w domu wybudowanym przez jej dziadków w latach 80. Budynek jest nieukończony – na piętrze nie ma podłóg, nie ma też ogrzewania ani podłączonej kanalizacji, tylko szambo. – Przed sezonem sprawdzamy jego poziom i ewentualnie dzwonimy do gminy po pana z szambiarką. Planujemy remont, ale na razie nie mamy na to wystarczających środków – opowiada.

Dlatego razem z partnerem, który jest leśnikiem, na zimowe miesiące przenosi się do jego kawalerki w bloku na skraju Radzynia Podlaskiego. Tam też jednak nie ma luksusów. – Ludzie z miasta przyzwyczajeni są do tego, że mają ciepłą wodę "ze ściany". My mamy bojler. Na szczęście teraz jest dwa razy większy niż kilka lat temu, przed remontem. Wtedy miał tylko 20 litrów, więc zdarzało mi się jeździć do Warszawy, żeby umyć moje długie dredy – bo tam mieszka moje rodzeństwo. Długi, ciepły prysznic to na wsi towar luksusowy! – opowiada.

Dom wybudowany przez dziadków Tiny w Komarówce (materiały archiwalne) , Tina na swojej działce w Komarówce (materiały archiwalne)

Z czym trzeba się liczyć, żyjąc na wsi? Tina wymienia: – Zapachy. Obornik to pół biedy, gorzej, jak ktoś mieszka blisko chlewni czy kurzej fermy – smród nie do zniesienia! Koszenie trawy, podcinanie gałęzi, grabienie liści to codzienność. Często naprawy trzeba robić samodzielnie. Jak pękła nam rura w zeszłym roku, to musieliśmy organizować hydraulika na własną rękę, bo teren, na którym stoi dom, nie podlega gminnym wodociągom.

Na wsi nie przeżyjesz bez samochodu. – Co ciekawe, lokalni mieszkańcy jeżdżą samochodem wszędzie, nawet do sklepu przy sąsiedniej ulicy – mówi.

Zobacz wideo Teresa prowadzi piekarnię. Na chleb trzeba się zapisać

Funkcjonuje się tu zgodnie z porami roku. Przykład? – Jak spadnie śnieg i zasypie drogę albo napada dużo deszczu, to do pracy się nie dojedzie.

Z pracą jest jeszcze jeden problem. Przekonała się o tym, kiedy była zatrudniona w okolicznych szkołach i przedszkolach. – Zależy, kto akurat jest u władzy. Nauczycielami albo dyrektorami często są ludzie bez kwalifikacji. Tu nikogo nie dziwi, że ekspedientka ze sklepu albo woźna zostaje nauczycielką. Dla większości utrata pracy to koniec świata, więc wielu godzi się na różnego rodzaju nadużycia: mobbing, wyzysk – mówi.

Gdy sama straciła pracę, mogła liczyć na wsparcie lokalnej społeczności. – Takiego wsparcia w mieście nie dostaniesz – przekonuje. Jakiś czas temu dyrektor przedszkola w jednej ze wsi nie przedłużył jej umowy. Tłumaczył, że w przedszkolu w kolejnym roku będzie mniej dzieci, więc i zapotrzebowanie na nauczycieli się zmniejszyło. Tina mówi, że okazało się to nieprawdą. – Gdy rodzice moich byłych podopiecznych się o tym dowiedzieli, zaczęli chodzić po wsiach i szukać dzieci, żeby zebrać dla mnie grupę. Nie mieli w tym żadnego interesu, bo ich maluchy już kończyły edukację przedszkolną – opowiada.

Napis 'Super', który Tinie przywieźli jej przyjaciele z Warszawy (materiały archiwalne) , Do Tiny czasem wpadają znajomi z Warszawy, by odpocząć w naturze (materiały archiwalne)

Żyjąc w małej społeczności, Tina czuje się też bezpiecznie. – Jak w Komarówce coś komuś zginie, następnego dnia cała wieś wie, kto za tym stoi. Dzieci same jeżdżą do szkoły. Ludzie sobie pomagają: ja przypilnuję ci posesji, to ty pożyczysz mi maszynę rolniczą albo skosisz mi pole – opowiada.

Po sześciu latach mieszkania na wsi Tina rozumie już miejscowe zwyczaje, wie, czego nie robić, żeby się lokalnym mieszkańcom nie narazić. – Gdy zdarzyło mi się trzepać dywan w niedzielę, to patrzyli na mnie jak na dziwaczkę. Bo niedziela to dzień święty i wtedy się nie pracuje, w domyśle: nie zakłóca spokoju – wyjaśnia.

Tina wspólnie z sąsiadką prowadzi teraz dom tymczasowy dla psów. Dwa lata temu zaczęła pracować zdalnie jako social media menedżer i w tym się rozwija. Chce zostać na wsi. Jest tylko jeden warunek. – Nie mogę być uwikłana w lokalną politykę i zależności.

Ewa Jankowska. Dziennikarka. Redaktorka. W mediach od 2011 roku. W redakcji magazynu Weekend od 2019 roku. Współautorka zbioru reportaży "Przewiew". Jedna z laureatek konkursu "Uzależnienia XXI wieku" organizowanego przez Fundację Inspiratornia. Jeśli chcesz się podzielić ze mną swoją historią, napisz do mnie: ewa.jankowska@agora.pl.