
Kiedy zaczęłam odnosić wrażenie, że podczas popołudniowych spacerów spotykam niemal tyle samo kurierów co przechodniów, postanowiłam sprawdzić, jak wygląda ta praca. Dostawcy jedzenia na rowerach, nazywani także kurierami jedzenia, okazali się niezbyt rozmowni. Ale troje zgodziło się opowiedzieć mi o swojej pracy.
Bartek, 23 lata, student medycyny z Trójmiasta:
- Kurierem jedzenia zostałem miesiąc temu. Mój największy wyczyn to przejechanie 60 kilometrów jednego dnia. Jeździłem prawie całą sobotę, przez 11 godzin. Zarobiłem wtedy jakieś 250 złotych. Uważam, że to przyzwoite pieniądze. Moja miesięczna pensja wyniosła 2 tysiące złotych. Wyjeździłem około 120 godzin.
Najgorzej wspominam pierwszy dzień pracy. Po południu lało jak z cebra, a zamówień było bardzo dużo. W ciągu godziny dwa razy pękła mi dętka, byłem zły, ale się nie zniechęciłem. Następnego dnia, już wieczorem, wyszedłem z galerii handlowej, w której czekałem do końca dyżuru, i okazało się, że w obu dętkach nie mam powietrza. Ktoś mi je spuścił, uszkodził przy tym jeden wentyl. Nie byłem w stanie napompować koła i musiałem prowadzić rower całą drogę do domu.
Między kurierami panują dobre relacje. Mamy wspólny czat, więc jak ktoś potrzebuje wsparcia, to pisze i od razu kolega podjeżdża, na przykład żeby pomóc przy wymianie dętki czy większej awarii roweru.
Zdarza się, że ktoś mi poda zły adres dostawy, muszę podjechać kilkaset metrów dalej albo podejść na inne piętro. Na szczęście zawsze mogę do klienta zadzwonić i dopytać, gdzie naprawdę mieszka. No i nie zdarzyło mi się, żebym kiedykolwiek próbował wręczyć jedzenie komuś, kto go nie zamawiał.
Najdroższe zamówienie, jakie dostarczyłem, było warte 250 złotych. Dostałem za nie 20 złotych napiwku, czyli wyjątkowo dużo. Zwykle dostaję po 5, 10 złotych. Co ciekawe, największe napiwki ludzie dają, gdy pada deszcz. Jakby chcieli nam wynagrodzić jazdę w brzydką pogodę.
Inni kurierzy opowiadają czasem, że lubią się na nich wyżywać przechodnie. A to za opuszczoną maseczkę, a to za jazdę po chodniku. Ja jednak nigdy żadnej przykrej sytuacji nie miałem.
Żartuję, że chorobą zawodową dostawcy jedzenia mogą być wrzody żołądka. Przez cały czas czuję zapach kebaba albo pizzy. Ślina mi cieknie, więc zawsze wożę ze sobą jakąś kanapkę.
Zuzia, 24 lata, studentka z Pomorza:
- Od zawsze dużo jeżdżę na rowerze. Mniej więcej rok temu pomyślałam, że fajnie byłoby, gdyby ktoś mi za to płacił. Więc kiedy wyświetliła mi się reklama, że duża firma poszukuje kurierów jedzenia, zgłosiłam się. Szybko przekonałam się, że to nie to samo, co jazda rekreacyjna. Gdy zamówień, także przez pandemię, jest dużo, i jestem zmęczona, nie mogę sobie pozwolić na 5- czy 10-minutową przerwę. Dobre jest jednak to, że mogę połączyć tę pracę ze studiami.
Jak zaczynałam, byłam chyba pierwszą kurierką w Trójmieście. Teraz dziewczyn jest już co najmniej kilka. Wciąż dominują mężczyźni, bo nie każda dziewczyna jest w stanie poradzić sobie kondycyjnie. Mój rekord to 24 zamówienia w ciągu 11 godzin pracy. Przejechałam wtedy ponad 80 kilometrów, czyli sporo. Wróciłam do domu z myślą, że może powinnam zmienić tę pracę na inną, ale zdjęłam plecak, wypiłam ciepłą herbatę, wzięłam prysznic i zmęczenie ze mnie zeszło. Następnego dnia już o tym nie pamiętałam. "Wracam do zabawy" - powiedziałam do siebie i znów wsiadłam na rower. Moja dzienna średnia to 30-40 kilometrów.
Swoją dyspozycyjność podaję w pracy z tygodniowym wyprzedzeniem. I mam obowiązek stawienia się na zmianie. Początkowo, zanim podałam, kiedy mogę jeździć, sprawdzałam pogodę. Unikałam zimnych czy deszczowych dni. Po trzech tygodniach zrezygnowałam. Kiedy na przykład źle się czuję i nie mam siły, żeby wsiąść na rower, muszę załatwić sobie zastępstwo. Jeśli nikogo nie znajdę, idę do pracy, nie ma zmiłuj. Ale w ciągu roku takich sytuacji miałam zaledwie kilka. Każdy z nas dostaje ciepłe, nieprzemakalne kurtki i spodnie, więc nie jest źle.
Zanim zamknięto restauracje, pracownicy wpuszczali nas do środka, gdy było zimno, i częstowali nas ciepłą herbatą. Teraz dają ją nam na wynos. Mamy dobre relacje, podobnie jak z innymi kurierami. Kurier drugiego kuriera zawsze zrozumie. Wymieniamy się informacjami, jak i gdzie najszybciej dojechać albo u kogo jest agresywny pies. Nie podbieramy sobie zleceń, bo każdy z nas ma swój rejon i włączoną lokalizację - kurier nie może być w większej niż 4 kilometry odległości od restauracji, gdzie ma odebrać jedzenie.
Czy to niewdzięczna praca? Ja tak nie uważam. Nieprzyjemnych sytuacji z klientami miałam zaledwie kilka. Zwykle: "Dzień dobry, smacznego, dziękuję, do widzenia". Czasem w drzwiach zamiast zamawiającego staje pies albo kot. Gdy zwierzę wyczuje zapach jedzenia, od razu zaczyna się go domagać, skacząc na mnie czy drapiąc. Mija parę minut, zanim właścicielowi uda się zwierzę złapać i uspokoić.
Czasem też, żeby dostarczyć zamówienie, trzeba trochę pokombinować. Pewnego razu podjechałam pod domek jednorodzinny. Nikt nie otwiera, więc dzwonię do klienta na komórkę. Wreszcie wychodzi i mówi: "Mam taką nietypową sytuację. Nie wiem, gdzie mam kluczyk od furtki". Musiałam podać klientowi przez płot cały mój plecak. Wyjął swoje zamówienie i mi go oddał.
Innym razem dzwonię do drzwi pod wskazany adres, ale nikt nie otwiera. Dzwonię na komórkę - też głucho. Kontaktuję się zatem z dyspozytorem, żeby zgłosić, że nie mogę dostarczyć jedzenia. Tak to zwykle wygląda, że muszę powiadomić przełożonych. Po paru minutach klient do mnie oddzwania i dziwi się, że pukałam do drzwi. "Przecież jestem w środku" - zapewnia. Okazuje się, że był u kolegi i przez pomyłkę podał mi zły adres. Pojechałam więc pod odpowiednią klatkę i dostarczyłam zamówienie. Całe szczęście, że tam, gdzie się wcześniej dobijałam, nikogo nie było. Gdyby ktoś tam jedzenie odebrał, byłabym stratna.
Napiwki zawsze są mile widziane - zwykle dostaję 5-10 złotych. Ale kurierzy są w ten sposób doceniani rzadziej niż kelnerzy. Z moich doświadczeń wynika, że napiwki daje około 25-30 procent klientów. Niedawno mój kolega kurier dostał w ramach podziękowania czekoladę.
W czasach przedpandemicznych czasem klienci ze mną flirtowali, ktoś się uśmiechnął, ktoś puścił oczko. A teraz ludzie trzymają dystans. Żadne dwuznaczne propozycje nie padają. Chociaż parę dni temu otworzył mi pan w samych slipkach. Zważywszy, że mieszka na trzecim piętrze bez windy, poczułam się dziwnie, bo przecież gdy ja wdrapywałam się na górę, on spokojnie zdążyłby coś na siebie włożyć.
Jest taka jedna stała klientka, która za każdym razem przyjmuje kurierów w szlafroku. Koledzy mówią na nią Pani Szlafrok. "Dzisiaj miała różowy", "A mi wczoraj otworzyła w niebieskim" - opowiadają.
Najczęściej wożę pizze, burgery i dania obiadowe z baru mlecznego: zupę plus drugie danie, zwykle schabowy. Dużym wzięciem cieszą się też pierogi i ciasta z dużej gdańskiej cukierni. Raz zdarzyło mi się, że klient nie odebrał zamówienia, więc pojechałam je zwrócić do restauracji. Zazwyczaj kurier takie jedzenie dostaje. Ucieszyłam się, bo to były naleśniki ze szpinakiem i serem, ale usłyszałam od pracownicy: "Ja się tym zajmę". Musiałam obejść się smakiem.
Firma płaci mi około 16 złotych za godzinę. Dostaję też premię, jak mam dużo zleceń. W tym miesiącu zarobiłam 3 tysiące złotych. Byłam pozytywnie zaskoczona. Średnio dostaję bowiem około 2-2,5 tysiąca złotych.
Tomek, 16-latek z Warszawy:
- To moja pierwsza praca. Zacząłem w sierpniu, w wakacje, bo miałem dużo wolnego czasu i chciałem sobie dorobić do kieszonkowego. Kolega poradził mi, żebym zatrudnił się w sieci, która rozwozi jedzenie. Znalazłem zgłoszenie w Internecie, podałem miasto, w którym mogę jeździć, oraz zapewniłem, że mam zgodę rodziców. Ci zresztą zareagowali bardzo entuzjastycznie, bo zawsze to ruch na świeżym powietrzu, a nie siedzenie w domu.
Rower jest mój, od firmy dostałem plecak, koszulkę i nieprzemakalną kurtkę. Chroni mnie przed wiatrem i deszczem, zresztą jazda w deszczu mi nie przeszkadza. Wolę nawet jeździć, gdy pada, bo na chodnikach i ścieżkach jest dużo mniejszy ruch. A do tego zamówień jest więcej, bo ludziom nie chce się wychodzić.
Jasne, po całym dniu jestem zmęczony, ale nie wyczerpany. Kondycję mam niezłą, lubię rower, wcześniej codziennie jeździłem nim do szkoły albo coś załatwić w centrum miasta.
W wakacje pracowałem praktycznie codziennie, teraz głównie w weekendy. Na jednym zamówieniu zarabiam średnio 12 złotych. Czasem dostaję napiwki, góra 5 złotych, ale rzadko ludzie je dają. Niedawno kupiłem sobie za 200 zł nową grę na konsolę. Teraz, jak zarobię kolejne pieniądze, to kupię sobie jakiś ciuch.
Najwięcej zamówień spływa zwykle z centrum do Mordoru. Zwykle zawożę tam pizze, kebaby i vegeburgery. Czasem to jedzenie tak mi smakowicie pachnie. Nigdy się jednak nie zdarzyło, żebym pojadł coś, co dostarczam. To w ogóle nie wchodzi w grę. Zazwyczaj kładę torbę z jedzeniem przed drzwiami, dzwonię, zaznaczam w aplikacji, że dostarczyłem zlecenie. I biorę nowe.
Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka słoni, mądrych ludzi, z którymi rozmawia też w podcaście "Miłość i Swoboda", kawy i klasycznych samochodów.