Społeczeństwo
Tokio (fot. Shutterstock)
Tokio (fot. Shutterstock)

Aleksandra, 25 lat

Po prawie trzech latach spędzonych w Japonii dla Aleksandry wszystko jest już normalne. Mieszka w Tokio. Przez trzy dni w tygodniu pracuje w przedszkolu anglojęzycznym, przez kolejne trzy - w agencji marketingowej. Weekendy są wolne, ale właściwie standardem jest, że w soboty też przychodzi się do pracy. Za to grafik ma elastyczny - w zależności od potrzeb wybiera, gdzie kiedy będzie pracować.

Przedszkole nie jest zajęciem "na luzie", choć można by się tego spodziewać, zwłaszcza że Aleksandra prowadzi grupę trzy- i czterolatków. - Dzieci uczy się dyscypliny, trzeba z nimi przerobić dużo materiału, spiąć się - stwierdza. - Między polskimi a japońskimi dziećmi jest różnica. Mali Japończycy są cisi i spokojni, słuchają nauczyciela. To pomaga nam w pracy, ale z drugiej strony jest trochę dziwne, bo przecież to tylko dzieci.

Zajęcia w przedszkolu zaczynają się o godz. 9.00 i teoretycznie wtedy miała stawiać się do pracy. W praktyce musi być najpóźniej o 8.40. Wychodzi o 17.30-18.00, gdy jest już przygotowana na następny dzień. Nie będzie wychowawczynią swojej grupy do końca nauki dzieci w przedszkolu. Tu co roku zmienia się nauczyciel. I każdy ma za zadanie przygotować podopiecznych do kolejnego etapu.

Dzieci z przedszkola w Tokio (fot. Shutterstock)

W agencji marketingowej Aleksandra jest zatrudniona w dziale, który przygotowuje filmiki wideo z praktycznymi wskazówkami dla przyjeżdżających do Japonii obcokrajowców - od "jak załatwić coś w urzędzie" do "co zwiedzić w danej dzielnicy".

Opowiada, że w Japonii firmy dzieli się na białe i czarne. - W białych pracodawca płaci za nadgodziny, daje wolne w święta, a praca nie jest tak stresująca. W czarnych zostaje się po godzinach bez dodatkowego wynagrodzenia, trzeba przychodzić w święta, a podejście jest takie, że jeśli się zbuntujesz, to znajdzie się ktoś inny na twoje miejsce - wyjaśnia. Od niej pracodawca nie wymaga długiego siedzenia po godzinach, bo nie jest zatrudniona na pełen etat. Przyznaje jednak, że kultura pracy w Japonii jest specyficzna. - Często organizuje się wyjazdy integracyjne albo chodzi się pić po pracy. Ale tu raczej panowie się bawią. Potrafią powiedzieć żeńskiej części zespołu, że idą na prostytutki. Nie krępują się.

Późny powrót do domu o tyle nie jest problemem, że ulice są bardzo bezpieczne. - Nigdy nie widziałam, żeby ktoś tu się pobił, nikt nikogo nie zaczepia - mówi. - Wieczorem i w nocy można się natknąć na tzw. salary men, czyli Japończyków w garniturach, którzy piją po pracy, a potem w drodze powrotnej do domu przesypiają swój przystanek i leżą na ulicach. Ostatnie pociągi kursują koło północy, a Tokio jest za duże, żeby wziąć taksówkę. Bardziej już opłaca się przenocować w hotelu.

W japońskich firmach zasady są jasne: nieważne, jakie masz umiejętności, wygrywa zawsze starszy stażem. - Jak się sam zwolnisz, często bardzo trudno ci potem znaleźć inną pracę. Japończycy rzadko szukają do firm specjalistów. Wolą polegać na pracownikach, którzy są z nimi od początku - twierdzi Aleksandra. Wspomina o japońskim przywiązaniu do procedur. - Japończyk bez konkretnych instrukcji jest zdezorientowany, zagubiony. Europejczyk najczęściej myśli, jak rozwiązać problem.

Przyznaje, że w Japonii wciąż panuje kultura patriarchalna, choć powoli to się zmienia. - Mieszkałam raz z Japonką, która wydawała mi się niezależna. Ale kiedyś powiedziała, że chciałaby jak najszybciej wyjść za mąż, żeby nie musieć pracować - opowiada. - Gospodynie domowe, kiedy odprawią dzieci do szkół czy przedszkoli, chodzą na zajęcia angielskiego albo gotowania, czasem dorabiają w restauracjach, ale nie pracują na pełen etat. W przeciwnym razie musiałyby poświęcać się dla firmy.

Aleksandra. W tle go?ra Fuji i pagoda Chureito (fot. archiwum prywatne)

Europejki może uderzać sposób, w jaki mężczyźni okazują kobietom zainteresowanie. Bardziej przypomina to działania stalkera niż zaloty. - Mężczyzna nie podejdzie do ciebie i nie powie, że ładnie wyglądasz, tylko będzie cię śledzić. Zdarzyło mi się to parę razy, jak byłam w sklepie czy większej dzielnicy. Godzinę potrafi krążyć, ale szybko da się to zauważyć, wtedy trzeba tak kluczyć, żeby zgubić natręta.

Aleksandra była przez kilka miesięcy w związku z Japończykiem, razem nawet zamieszkali. Ale na drodze stanęła praca. - Często kłóciliśmy się o to, że spędza w niej za dużo czasu albo że za dużo pije. Twierdził, że musi, bo szef mu każe chodzić do baru. Był też w szoku, że na niego krzyczę - śmieje się.

Krzysztof, 35 lat

Od pracy w przedszkolu anglojęzycznym zaczynał też Krzysztof, japonista. Do Japonii przeprowadził się w 2016 roku. Pierwsza praca go rozczarowała. - Miałem uczyć angielskiego, a zostałem pomagierem od "przynieś, wynieś, pozamiataj". Sam angielski trwał może pół godziny - opowiada Krzysztof. Wrócił do tego, czym zajmował się w Polsce - branży e-commerce.

O ile pierwszy pracodawca zapewniał jemu i żonie zakwaterowanie, pokrywał też dużą część opłat, teraz musieli wynająć coś na własną rękę. I przeżyli szok kulturowy. Szukali mieszkania przez agencję nieruchomości. Okazało się, że za wynajęcie więcej płacą posiadacze zwierząt oraz instrumentów muzycznych - bo to oznacza potencjalne kłopoty. A to dopiero początek.

- Jak już agent wie, czego szukasz, wsiadasz z nim do małego samochodziku i objeżdżasz nieruchomości. Mieliśmy sytuacje, że dzwonił do właścicieli i pytał, czy mieszkanie nadal jest wolne, a jak powiedział, że klienci są z zagranicy, to ludzie dziękowali. Nie chcieli lokatorów, którzy nie są Japończykami - opowiada Krzysztof. - Jeśli zdecydujesz się na któreś mieszkanie, musisz zapłacić właścicielowi jeden dodatkowy czynsz w dowód wdzięczności, że zgodził się wynająć. Oprócz tego kaucja - w wysokości jednego lub dwóch czynszów. I jeszcze równowartość jednego czynszu prowizji dla agencji. A - i dodatkowo firma gwarancyjna - do niej też trafia jeden czynsz. Nie do końca rozgryzłem, co taka firma gwarantuje, ale chyba wyłożyłaby za nas jakieś pieniądze, gdybyśmy uciekli z Japonii. Podsumowując: żeby wynająć tu mieszkanie, trzeba wyłożyć sześć czynszów, bo nie policzyliśmy jeszcze tego za pierwszy miesiąc wynajmu. Jest nawet takie powiedzenie, że ktoś jest przeprowadzkowo biedny - śmieje się Krzysztof.

Tokio (fot. Shutterstock)

Obecnie pracuje w dużej międzynarodowej firmie. Główna siedziba jest w Stanach, w Tokio 90 procent załogi stanowią Japończycy. - Nadgodziny wliczone są w podstawę wypłaty, niezależnie od tego, czy się je wyrobi, czy nie, ale zwykle zaczyna się przed określoną godziną, nikt też nie wychodzi z pracy o planowanej porze. Trzeba posiedzieć jeszcze co najmniej kwadrans. Raczej nie wypada wyjść przed szefem, chociaż to się powoli zmienia - opowiada Krzysztof. Zaznacza jednak, że zwykle nie ma problemu, jeśli trzeba się urwać trochę wcześniej z jakiegoś powodu.

W Japonii urlop jest na żądanie [etatowi pracownicy mają do wykorzystania od 10 do 20 dni urlopu, w zależności od stażu pracy w danej firmie - przyp.red.], ale jak się choruje, też trzeba go wykorzystywać, bo nie ma tu L4. - Na dłuższą chorobę są ubezpieczenia prywatne, lepiej je wykupić - mówi Krzysztof. Chwali służbę zdrowia. - Rewelacyjni są na przykład dentyści i kosztują grosze. Plomba w przeliczeniu na złotówki to około 60 złotych - równowartość dwóch godzin pracy na minimalnej pensji. Krzysztof opowiada, że za konsultację u lekarza płaci się zawsze, ale ubezpieczenie państwowe pokrywa średnio 70 procent kwoty i do uregulowania zostają niewielkie sumy. - Za wizytę kontrolną u internisty zapłaciłem ostatnio 10 złotych - podaje przykład. Chwali też rozwiązania dla rodziców. Urlop macierzyński i tacierzyński można wziąć jednocześnie. - Każdemu rodzicowi przysługuje rok, przy czym mężczyźni raczej z tego nie korzystają, bo to źle postrzegane. Ale ja wziąłem 3,5 miesiąca w poprzedniej firmie.

Z niektórych doświadczeń Krzysztofa wynika, że Japończycy są dobrzy w pasywnej agresji - Albo cię ignorują, albo w kółko coś powtarzają. Niegrzeczne jest zwracanie komuś uwagi i zwykle nie mówi się nic wprost. Jak proponujesz szefowi projekt, który mu się nie podoba, to nie powie: "nie i koniec", tylko że trzeba by się zastanowić.

Krzysztof nie ma wielu bliskich japońskich znajomych. Twierdzi jednak, że Japończycy prowadzą bardzo intensywne życie towarzyskie. I piją bardzo dużo alkoholu. - Pobijają nas pod tym względem. Tu chodzi się pić z kolegami po pracy. Jak się nie pójdzie, nie zna się plotek - mówi Krzysztof i przyrównuje picie po godzinach do chodzenia w Polsce na papierosa. - Jest nawet takie określenie "nommunication" - czyli picie i komunikacja, bo alkohol rozwiązuje język. Japończyk rzadko zaprasza do siebie do domu. - Trzeba by chyba być z nim nie wiadomo w jakiej zażyłości. Zawsze się idzie do knajpy - mówi Krzysztof.

fot. Shutterstock

Emil, 32 lata

Japonią zaczął się interesować w gimnazjum. Oglądał anime, filmy samurajskie, przepisywał znaki z japońskich gier komputerowych. - W szkole wiele osób się ze mnie nabijało, krzyczeli za mną Pikachu - opowiada. W pierwszej klasie liceum zapisał się na kurs japońskiego, potem wygrał konkurs krasomówczy, w którym nagrodą był wyjazd na dwa tygodnie to Tokio i Kioto. - Dziwiło mnie, że na ulicach jest tak dużo ludzi. Kupiłem sobie pierwsze letnie kimono, byłem też w gorących źródłach, czyli w onsenie. Tu wchodzi się do wody nago. Uważam, że to jedna z najwspanialszych rzeczy w tym kraju, każdy powinien jej spróbować - poleca. Wycieczka utwierdziła go w przekonaniu, że chce studiować japonistykę. Na Uniwersytecie Warszawskim było 30 chętnych na miejsce. Dostał się.

W trakcie studiów wyjechał do Japonii po raz drugi, na stypendium. Na którejś z imprez poznał swoją żonę, Japonkę. - Zagadałem do grupki dziewczyn, w której stała Aiko, szybko złapaliśmy kontakt, bo okazało się, że oboje lubimy podróże - opowiada. Na randkę musiał jednak czekać długo. - Aiko otworzyła kalendarzyk i powiedziała, że możemy się umówić za miesiąc, w piątek o 19.00, bo tylko wtedy ma wolny termin - Emil śmieje się, że opłacało się być cierpliwym, ale jednocześnie przyznaje, że napięte kalendarze Japonek to częsty przypadek. Mówi o tym wielu jego kolegów.

Ślub mieli japoński, aby go wziąć, Emil nie musiał zmieniać wyznania. - Niewielka ceremonia w świątyni shintoistycznej, w tradycyjnych kimonach, wśród gości tylko najbliższa rodzina i mój szef. Kiedy powiedziałem w pracy, że potrzebuję urlop, żeby wziąć ślub, zgodził się, ale stwierdził, że przyjedzie - opowiada Emil. - Wszystko trwało około pół godziny, kapłan odczytał modlitwy do bóstwa, poświęcił nas i oczyścił nasze dusze, złożyliśmy przysięgę, a samym aktem zawarcia ślubu było wypicie sake, czyli wina ryżowego - po trzy razy z małych czarek. Potem wymieniliśmy obrączki. Po ceremonii poszliśmy na elegancki obiad.

Tak wygląda tradycyjny, kameralny, japoński ślub. Ale jest też inna moda, z Zachodu - na duże, wystawne przyjęcia. Bo wiele Japonek marzy, by mieć tak romantyczny ślub, jak na filmach. - Impreza na ponad sto osób, obok sali bankietowej jest imitacja kaplicy chrześcijańskiej. Zatrudnia się w roli księdza przebranego obcokrajowca lub pracownika sali bankietowej , który wypowiada odpowiednie formułki. Chyba że ktoś jest katolikiem - wtedy ksiądz jest prawdziwy - opowiada Emil. - Bankiet trwa dwie godziny, są francuskie, wymyślne potrawy. Potem ci, którzy chcą kontynuować zabawę, idą do baru. Zachodnie śluby słono kosztują, ale też młodzi mogą liczyć na dużo pieniędzy od gości. Stawka jest ustalona - równowartość około 1000 złotych od osoby, od pary 1500.

Emil z żoną Aiko (fot. archiwum prywatne)

Emil i Aiko mieszkają pod Tokio. Mają 65-metrowe mieszkanie, trzy duże pokoje. Dojazd do stolicy zajmuje niespełna godzinę pociągiem. Emil chwali transport publiczny za sprawność i dobrą organizację. - Ale pociągi są drogie, dla mnie bilet w dwie strony to koszt około 80 złotych -mówi. Zwykle to pracodawcy płacą za dojazd pracownika do firmy, ale Emil jest freelancerem. Oprowadza wycieczki, pisze bloga , na YouTube ma kanał o Japonii i drugi - o Korei Północnej.

Zanim zdecydował się na bycie wolnym strzelcem, pracował w trzech firmach. Z pierwszej odszedł, bo nie odpowiadała mu agresywna i - jak mówi - trochę nieetyczna sprzedaż. Potem zaczepił się na trzymiesięczny staż w start-upie. Miał też doświadczenie z agencją reklamową, jedną z większych w Japonii. Ale nie najlepiej odnajdował się w korporacji. - Siedziało się po 12 godzin w pracy, dla wszystkich to było normalne - mówi. - To często nie jest efektywne. Raczej po prostu źle zorganizowane właśnie po to, żeby pracować dłużej, żeby to wyglądało, że jest się zapracowanym - mówi Emil.

Japońskich przyjaciół ma niewielu. Twierdzi, że w Tokio praca nie pozwala na zbyt częste spotkania towarzyskie. Czuje też barierę ze względu na odmienną narodowość. - Niby nie traktują cię gorzej, ale jak ktoś mnie chwali po raz kolejny, że jem świetnie pałeczkami, to jest to trochę obraźliwe. To tak, jakbym powiedział Japończykowi, że dobrze sobie radzi z widelcem i nożem - twierdzi.

Uwielbia japońską kuchnię. - To nie tylko ryż i ryby. Mają dobrą wołowinę, różne rodzaje kotletów, yakiniku, czyli grillowane mięso. Popularne są krewetki w tempurze albo makarony. Codziennie można jeść coś innego, nie tylko sushi. Duża jest też różnorodność w poszczególnych regionach. To, co znam z Tokio, w innym miejscu jest podane i smakuje często zupełnie inaczej, czasem też inaczej się nazywa.

To niejedyne odkrycie Emila w Japonii. Właśnie tu nauczył się używać faksu. - Niektóre firmy nie mają nawet maila, ale faks jest obowiązkowy, bo część kontrahentów wymaga, żeby wysyłać tą drogą dokumenty - tłumaczy. - Banki to też prehistoria. Zrobienie przelewu online jest dla mnie straszne, to kilkanaście minut pracy. Najpierw długotrwałe logowanie, bo aplikacji na smartfona nie ma, przy przelewie trzeba wpisywać numer oddziału banku adresata, numer konta, imię i nazwisko osoby, której przesyłamy pieniądze. Robi się z tego naprawdę długi i męczący proces. Nie jest łatwiej, gdy idzie się do placówki osobiście, bo żeby cokolwiek załatwić, trzeba mieć specjalną rodzinną pieczątkę. Podpis nie wystarcza - opowiada Emil. Potwierdza to, o czym mówił Krzysztof: - Japończyk nie odmówi wprost, tylko powie, że coś jest trudne. Co znaczy: niemożliwe.

Nieznajomość tej zasady powoduje wiele problemów. A to nie koniec: - Japończycy mówią "tak", co nie oznacza "zgadzam się", tylko "słucham cię". W rozmowie telefonicznej potwierdzają w ten sposób, że są "po drugiej stronie słuchawki". Jeśli Japończyk nie słyszy tego od rozmówcy dłużej niż przez 10 sekund, zaczyna krzyczeć: "Halo, halo, jest tam kto?".

Budynki mieszkalne w Tokio (fot. Shutterstock)

Maria, 28 lat

- Kiedy byłam mała, tata zabrał mnie do Muzeum Manggha w Krakowie. Zachwyciłam się sztuką japońską, drzeworytami, które przedstawiały piękne kobiety. I zaczęłam się interesować gejszami, bo wydały mi się najpiękniejszymi i najpotężniejszymi kobietami, jakie w życiu widziałam. To potwierdziło się w praktyce - opowiada Maria, która do Japonii przyjechała w zeszłym roku dzięki programowi Working Holiday. - Poszłam w Kioto do herbaciarni i zapytałam, czy nie szukają kogoś do pracy. Wiedziałam, że mogę być przydatna jako osoba, która będzie umiała wytłumaczyć różne rzeczy turystom. Przyjęli mnie i jestem tu jedynym obcokrajowcem. Znali mnie z Internetu, bo prowadzę po angielsku stronę i konto na Instagramie poświęcone gejszom .

Nazwa "herbaciarnia" to mylący termin, bo nie podaje się tu herbaty. - Tak było kiedyś, ale z czasem kelnerki przekwalifikowały się na artystki - umilały czas, prezentując kulturę tradycyjną, śpiewając lub tańcząc. Dzisiaj to miejsce, w którym można zjeść potrawy tradycyjnej kuchni Kioto, zobaczyć kulturę, taniec i kimono gejszy. Wszystkie herbaciarnie w dzielnicy Gion są zamknięte dla turystów, można do nich wejść tylko przez zaproszenie albo gdy jest się przedstawionym przez kogoś, kto jest klientem od wielu lat - opowiada Maria. Pod tym względem miejsce, w którym pracuje, jest specyficzne, bo tu wstęp mają również turyści. W stuletnim budynku na dole jest restauracja, na górze sala przyjęć. Grupy, które tu przychodzą, liczą od trzech do nawet 20 osób.

Maria. W tle Tokyo Tower (fot. archiwum prywatne)

- To nie jest prawdziwy bankiet z gejszą, ale można zobaczyć jej występ, czyli dwa lub trzy tańce, zadawać pytania - mówi Maria. Jej zadanie to tłumaczenie rozmowy pomiędzy klientami a gejszą, ale też edukowanie turystów. - Najpowszechniejszy mit jest taki, że gejsze to prostytutki. Nic bardziej mylnego. One zawsze odcinały się od kurtyzan, zajmowały się sztuką, tańcem, śpiewem, układaniem kwiatów, kaligrafią - tłumaczy Maria. Wyjaśnia też, kim są maiko, czyli uczennice. - Ludzie są zszokowani, że są tak młode, pytają, czy zostały sprzedane do tego domu. Dziewczyny mają od 16 do 20 lat i dla nich to często świetna przygoda. Te, które podczas nauki na gejszę dojdą do wniosku, że to nie dla nich, mogą wrócić do standardowej edukacji. Znam maiko, która została dentystką, inna spełnia się jako baristka. Gejsza musi odejść z zawodu, jeśli chce wyjść za mąż. W razie rozwodu nie ma powrotu do tej profesji. Tu, gdy odchodzi się raz, to na zawsze.

Razem ze znajomym fotografem z Holandii Maria pracuje nad projektem o codziennym życiu gejsz z dzielnicy Miyagawacho. Planowaną na przyszły rok wspólną wystawę chcieliby pokazać w międzynarodowych muzeach - na początek w Belgii i Holandii.

Gejsze zawsze odcinały się od kurtyzan, zajmowały się sztuką, tańcem, śpiewem, układaniem kwiatów, kaligrafią (fot. Shutterstock)

Maria, poza pracą w Gion, jest też nauczycielką angielskiego i oprowadza turystów z Polski. W Kioto czuje się świetnie, ale przyznaje, że to mocno tradycyjne miasto. - Bardzo ważne jest przestrzeganie zasad. W metrze nie powinno się zachowywać głośno, rozmawiać przez telefon. Warto też pamiętać, że świątynie to nie miejsce na sesje zdjęciowe. Dobrze mieć przy sobie skarpetki, bo w domach, świątyniach buddyjskich, zabytkach i często nawet w restauracjach zdejmuje się buty - wylicza Maria. - I najważniejsza lekcja, którą tu odebrałam - ta ze skromności. Trzeba znać swoje miejsce w szeregu. Zaczyna się od najniższego szczebla w hierarchii i stopniowo zdobywa szacunek. Starsze osoby cieszą się dużym poważaniem, ale akurat pod tym względem Japonia podobna jest do Polski. Wychowałam się w tradycyjnym domu, u nas też osobę starszą uważano za najmądrzejszą, a to, co mówiła, za niepodważalne.

Izabela O'Sullivan - dzienikarka prasowa i radiowa. Absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Publikowała m.in. w "Dużym Formacie", "Newsweeku", serwisach Polityka, WP i Polki. Lubi dobrą kawę i literaturę faktu.