
44-letnia Joanna Pruszyńska, z wykształcenia matematyk, do mazurskiej wsi Zełwągi nieopodal Mikołajek wróciła po trzydziestce. Mówi: - Latem po pracy idę się kąpać w jeziorze, które mam 50 metrów od domu, albo kładę się w hamaku i patrzę na zieleń. Mogę wskoczyć na rower i po pięciu minutach jestem u mojej mamy, która mieszka 600 metrów ode mnie. W mieście pewnie też można tak żyć, ale jest o to dużo trudniej. Na wsi znajomi wpadają w odwiedziny bez zapowiedzi, w mieście, żeby się z kimś spotkać, trzeba ustalić termin. Tutaj wszystko łatwiej zaplanować, jest więcej wolnego czasu, głowa jest bardziej pusta.
Według raportu "Wieś w Polsce 2017. Diagnoza i prognoza" od 2002 roku liczba mieszkańców wsi rośnie kosztem liczby mieszkańców miast, a zgodnie ze statystykami CBOS najwięcej Polaków chce mieszkać na wsi (w 2015 r. 40 proc. wobec np. 18 proc. marzących o życiu w dużej metropolii). Jak czytamy w raporcie, na wieś częściej przenoszą się osoby zamożniejsze i lepiej wykształcone - w tym także te, które mimo wyższego wykształcenia nie mogą znaleźć pracy w mieście - a opuszczają ją przede wszystkim osoby o niskim poziomie kapitału kulturowego i ekonomicznego.
Z kolei z badań Krystyny Szafraniec z Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN i Pawła Szymborskiego z Instytutu Socjologii UMK w Toruniu wynika, że 30 proc. ludzi pochodzących ze wsi, którzy ukończyli studia, wraca na wieś.
Blisko korzeni
Joanna wychowała się w Zełwągach niedaleko Mikołajek. Na studia wyjechała do Torunia. Jako absolwentka matematyki wróciła w rodzinne strony na niecały rok. Pracowała jako recepcjonistka w hotelu Gołębiewski. - To nie było dla mnie. Mój ówczesny chłopak bardzo chciał wyjechać do Warszawy, żeby robić karierę, więc pojechałam z nim - opowiada.
Para zamieszkała na Woli, Joanna zatrudniła się w firmie informatycznej, w której pracowała przez kolejne osiem lat. - Zaczynałam od najniższego stanowiska - jako wsparcie techniczne na infolinii, potem jako konsultantka, następnie product manager, a w końcu zostałam kierownikiem działu hotline i testów. Zarządzałam 30-osobowym zespołem - opowiada. Bardzo lubiła Warszawę, czuła się dobrze w dużym mieście. Ale nie wyobrażała sobie zakładania rodziny z dala od swoich bliskich. - W Zełwągach mieszkają moi rodzice, siostra i rodzeństwo mojej mamy ze swoimi rodzinami oraz rodzina mojego taty. Jestem przekonana, że dzieciom służy, gdy wychowują się tam, gdzie są ich korzenie. I wychowywanie ich, gdy rodzina jest blisko, jest po prostu łatwiejsze - mówi.
Jeszcze będąc w Warszawie poznała obecnego męża, który również pochodzi z Mazur - z Giżycka. - Przez jakiś czas żyliśmy w związku na odległość, a gdy zaczęło być między nami poważnie, wiedziałam, że przeprowadzka na Mazury będzie tylko kwestią czasu. Jeszcze po ślubie przez kilka miesięcy mieszkałam w stolicy - moi przełożeni nalegali, żebym skończyła wszystkie projekty. Dom w Zełwągach wybudowałam zdalnie, a na Mazury przeprowadziłam się, już będąc w ciąży - śmieje się Joanna.
Po powrocie do rodzinnej miejscowości Joanna zatrudniła się w dziale kadr i płac w rodzinnej firmie zatrudniającej 200 osób, która zajmuje się produkcją mięsa. Po trzech latach została pełnomocnikiem właścicieli. - Przeprowadzka na Mazury sprawiła, że trochę zwolniłam, bo też życie na wsi po prostu wolniej płynie - mówi. Nie ma hałasu, korków, wszędzie jest blisko, dojazd do danego miejsca zawsze zajmuje tyle samo czasu, nie jak w Warszawie - albo pół godziny, albo półtorej. W urzędzie pewne rzeczy łatwiej załatwić, bo nie jest się anonimowym. - Wciąż jednak miałam dość ambitną pracę. Założyłam więc sobie, że będę coraz bardziej zwalniać. Prawie dwa lata temu zdecydowałam się przejść na 4/5 etatu. Z końcem tego roku odchodzę z firmy i zamierzam poświęcić więcej czasu małej agroturystyce, którą równolegle prowadziłam w wybudowanym przez siebie domu. Na łące za domem chcemy postawić drewnianą mazurską chatę podcieniową na wynajem, więcej czasu spędzać z gośćmi - planuje Joanna.
O pieniądze się nie martwi. - Żyjąc na wsi, ma się mniejsze potrzeby. Poza tym, że mamy agroturystykę jest też pensja męża. Od niedawna robimy również sery, chleb na zakwasie. Byłam zaskoczona, ile to daje satysfakcji. Mam wiele zainteresowań, na które do tej pory brakowało mi czasu - może stworzę miejsce, gdzie będą odbywały się warsztaty z turkusowego zarządzania, rodzicielstwa bliskości czy ekologii? - opowiada.
Według Szafrańskiej i Szymborskiego na wieś przybywa również coraz więcej ludzi pozbawionych wiejskich korzeni. Socjolożka Ilona Matysiak z Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej, która przeprowadziła badania z udziałem mieszkających na wsi absolwentów wyższych uczelni w wieku 25-34 lata, potwierdza ten trend. Jak zaznacza, dane statystyczne pokazują, że najbardziej popularne są tereny wiejskie zlokalizowane wokół dużych miast. Wybierają je ci, którzy mają dosyć miasta, także np. młode rodziny z dziećmi. - Ich motywacje do wyprowadzki są różne - bo na wsi jest taniej, spokojniej, można mieszkać we własnym domu, a nie w bloku - mówi. Socjolożka skupiła się w swoich badaniach na mieszkańcach wsi położonych w większej odległości od większych miast. Okazuje się, że jest grupa młodych ludzi po studiach, którym to nie przeszkadza.
Jak podkreśla Matysiak, polska wieś bardzo się zmieniła i nadal zmienia. - Wiele środków unijnych trafia na wieś, budowane są świetlice, szkoły, jakość życia w ciągu ostatnich kilku, kilkunastu lat na wielu terenach wiejskich bardzo się zmieniła, co nie oznacza, że wszędzie. Należy podkreślić, że polska wieś jest bardzo zróżnicowana - przekonuje.
Nie zamykać się w "bańce"
30-letni Staszek Kamionka urodził się w Warszawie. Niedługo później jego rodzice przenieśli się do Nowego Kawkowa, niewiele ponad 20 km od Olsztyna. We wsi kupili duży dom. Po pięciu latach postanowili jednak wrócić do stolicy, bo tam mieli i lepszą pracę, i lepszą szkołę dla dziecka. Staszek wychowywał się w mieście, ale zawsze tęsknił do natury.
- Po studiach z zarządzania i kilku latach pracy jako szkoleniowiec stwierdziłem, że nie jest to coś, co chciałbym robić do końca życia. Rzuciłem pracę i wyjechałem ze współlokatorami do Norwegii, gdzie wykonywaliśmy proste prace remontowe, ocieplaliśmy domy, malowaliśmy je, robiliśmy tarasy. To był świetny czas - opowiada. Staszek nie wyobrażał sobie jednak życia w Norwegii ani w żadnym innym miejscu na świecie. - Wiedziałem, że chcę mieszkać w Polsce, gdzie mam rodzinę, znajomych. Po powrocie z zagranicy zacząłem się zastanawiać, co dalej - opowiada. Długo po głowie chodziło mu stworzenie agroturystyki w rodzinnym domu, w Kawkowie. Bał się jednak, że rodzice nie zechcą pozbawiać się letniego domku, zwłaszcza że planowali częściej go odwiedzać. - Okazało się, że są zbyt pochłonięci pracą i dali mi zielone światło - opowiada.
Dom, stodołę i oborę Staszek wyremontował z pomocą znajomych. W Nowym Kawkowie agroturystykę prowadzi od trzech lat. - Żyję między miastem a wsią. Dostałem się na studia z wzornictwa przemysłowego, więc obecnie w tygodniu jestem w Warszawie na zajęciach, a na weekend wracam do Kawkowa. Warszawa jest tylko trzy godziny stąd, jeśli tylko chcę, mogę w ciągu jednego dnia odwiedzić miasto i wrócić do domu - opowiada. Gdy Staszek jest w Warszawie, agroturystyką zajmuje się jego współpracowniczka Ewa, która mieszka w okolicy Kawkowa.
We wsi Staszek lubi nie tylko bliskość natury. - Praca tutaj daje o wiele większą satysfakcję, ciągle poznaję kogoś ciekawego, bo gości mamy mnóstwo. Nie czuję się odcięty od świata. Dużo się tu dzieje - jest wiele wydarzeń organizowanych przez miejscową społeczność, niedaleko jest Teatr Węgajty, Muzeum Lawendy w Nowym Kawkowie. Mam wrażenie, że czasem dzieje się tutaj więcej niż w Olsztynie - mówi. We wsi podoba mu się też to, że mieszkają tu ludzie o różnej mentalności. - W Warszawie bardzo łatwo zamknąć się w swojej "bańce", spotykać z tymi, którzy mają podobne poglądy, wartości. Tutaj jesteś poniekąd zmuszony do kontaktu z każdym, bez względu na to, jak patrzy na świat, w co wierzy, ile ma lat. Zazwyczaj okazuje się, że są to bardzo wartościowi ludzie - mówi.
Młodzi chcą żyć na wsi
Ilona Matysiak przekonuje, że dużą grupę młodych ludzi obecnie mieszkających na wsi stanowią ci, którzy nigdy z niej tak naprawdę nie wyjechali. - Poszli na studia do najbliższej miejscowości, jednocześnie mieszkali wciąż w domu rodzinnym, a jeśli przeprowadzali się do miasta na stałe, to często wynajmowali mieszkania ze znajomymi lub krewnymi ze swoich rodzinnych stron. Nierzadko byli pierwszym pokoleniem w swojej rodzinie, które poszło na studia. Zrobili to z różnych powodów - jedni tylko dlatego, że dziś prawie wszyscy studiują, inni - po to, żeby mieć w przyszłości lepszą pracę czy po to, żeby zdobyć wiedzę i przejąć rodzinny biznes, na przykład biuro rachunkowe. Zwykle wybierali kierunki w ich przekonaniu praktyczne, np. pedagogikę, administrację publiczną czy geodezję. Niektórzy, choć była to zdecydowana mniejszość, wyjechali na studia, żeby wyrwać się na jakiś czas z domu, poznać innych ludzi, spróbować życia w mieście, chcieli poznać trochę świata, nie mieli sprecyzowanych planów, co będą robić po uzyskaniu dyplomu - opowiada Matysiak.
Większość moich rozmówców po powrocie na wieś przejęła rodzinną agroturystkę. Z badań socjolożki wynika jednak, że młodzi po studiach najczęściej podejmują pracę w lokalnych instytucjach publicznych - w urzędach, szkołach, ośrodkach kultury, gminnych ośrodkach pomocy społecznej. - Sektor publiczny jest atrakcyjny ze względu na stabilność zatrudnienia. Nie trzeba się też bardzo poświęcać - pracę kończy się o 16, nie ma nadgodzin. Rzadko młodzi zostają przedsiębiorcami, jeśli mają własne firmy, to najczęściej są to małe biznesy, które przejęli po rodzicach. W moim badaniu znalazło się zaledwie kilka osób, które podjęły próbę założenia czegoś swojego. Byli to między innymi weterynarze, którzy, co ciekawe, otworzyli kliniki dla zwierząt małych, nie tych gospodarskich. Miałam też ciekawą rozmówczynię, która po studiach wyjechała do Wielkiej Brytanii. Po siedmiu latach spędzonych za granicą zdecydowała się wrócić do rodzinnej wsi. W budynku, który dostała od teściowej, założyła szkołę językową - przekonuje.
Niewielu młodych przejmuje po rodzicach gospodarstwa rolne. - Ci, którzy się na to decydują, dużo w nie inwestują, bo chcą żyć z rolnictwa. W moim badaniu znaleźli się jednak także mężczyźni, którzy utrzymywali się z czegoś innego, a pracę na roli traktowali jako hobby, odskocznię, coś dodatkowego - opowiada.
Była niemal pewna, że spotka wiele osób, które będą czuły, że zostały zmuszone do powrotu po studiach na wieś - do przejęcia rodzinnej ziemi. Zdziwiła się, gdy okazało się, że jest wręcz odwrotnie. - Większość wróciła z własnej woli. Często mówili, że nie podobał im się ten miejski pęd, zwłaszcza mężczyźni powtarzali, że wyścig szczurów ich nie interesuje - opowiada. Młodzi narzekali również na to, że w mieście jest się anonimowym, że nie znali swoich sąsiadów, co najwyżej mówili im "dzień dobry" w windzie czy na klatce schodowej. - Na wsi mają poczucie bezpieczeństwa, bo wszystkich znają, są z nimi blisko, jeden drugiemu pomaga. Są przywiązani do swojej małej społeczności - opowiada. O pozostaniu na wsi decydował też często czynnik ekonomiczny. - Gdyby zostali w mieście, musieliby zaciągać kredyt na lata, mieszkać w małym mieszkaniu. W rodzinnej wsi często dostawali już coś na start - kawałek ziemi, na której mogli zbudować dom, albo przejmowali część domu rodzinnego - mówi Matysiak.
Z rodzicami, w ich domu na wsi, mieszka 28-letni Arek. Już na studia wyjeżdżał z założeniem, że po ich ukończeniu wróci do rodzinnej miejscowości Bystre, około 40 km na południe od Sanoka. Zanim tak się stało, mieszkał najpierw w Zamościu, potem w Białej Podlaskiej, gdzie studiował turystykę i rekreację. - Nie udało mi się szybko znaleźć pracy w zawodzie w mieście, co przyspieszyło decyzję o powrocie - mówi. Na wsi Arek podjął dwie prace - jako stolarz i kelner. Każda około 5 km od domu. Jako stolarz pracuje w tygodniu, jako kelner - w weekendy. Podoba mu się łączenie dwóch zawodów, ma też poczucie, że praca kelnera w jakiś sposób łączy się z jego wykształceniem.
- Dobrze mi na wsi, ale nie ukrywam, że jestem tu też ze względu na dziadka i rodziców, którzy potrzebują mojej pomocy - mówi. Rozważa powrót do miasta, choć nie ma na razie konkretnych planów. Brakuje mu kontaktu z młodymi ludźmi. - Na wsi mieszkają przede wszystkim osoby starsze, mam wrażenie, że część z nich powoli umiera - kiedyś ci ludzie spędzali dużo czasu na ławkach przed domami, odwiedzali się i rozmawiali, dziś już praktycznie tego nie obserwuję.
Arek mówi, że żeby nie stracić kontaktu z rówieśnikami i całkiem nie odizolować się od świata, musi porządnie się nagimnastykować. - Zazwyczaj wiąże się to z wyjazdem do najbliższej, większej miejscowości. W weekendy staram się umawiać ze znajomymi na dyskotekę, na koncert. Na szczęście istnieją social media, dzięki którym mogę utrzymać stały kontakt z ludźmi, których poznałem na studiac h - opowiada.
Co zamiast polityki
Młodzi mieszkający na wsi rozczarowali socjolożkę pod jednym względem - większość nie wykazywała zainteresowania polityką. - Rzadko biorą udział w lokalnym życiu publicznym, zebraniach wiejskich. Nie mają ambicji, aby zostać sołtysami czy radnymi gminnymi, nie chcą brać na siebie tej odpowiedzialności. Wolą inaczej spędzać wolny czas, np. z rodziną albo wsiąść na motocykl i pojeździć po okolicy. Często powtarzali też, że nie chcą się użerać z roszczeniowymi mieszkańcami, żyją w przekonaniu, że wszystko w samorządach lokalnych jest i tak z góry ustalone, rządzi kolesiostwo - opowiada Matysiak. Około 1/3 badanych przez nią osób angażuje się za to regularnie w różne działania społeczne. - Organizują na przykład wydarzenia sportowe - rajdy samochodowe, biegi charytatywne, turnieje, gry, pomagają przy wydarzeniach charakterystycznych dla wsi - dożynkach, odpustach - wylicza.
Potwierdza to historia Michała Jerzego Grnyo, który od roku prowadzi agroturystykę w domu zbudowanym jeszcze w latach 60. przez jego dziadka w Starym Folwarku na Suwalszczyźnie. Na pytanie o zaangażowanie w politykę odpowiada krótko: - Jestem anarchistą.
Jego pasją jest gotowanie. Zanim wrócił do rodzinnej wsi i przejął biznes po rodzicach, przez sześć lat prowadził między innymi sieć dziewięciu restauracji z ramenem, pracował za granicą, mieszkał np. w Belgii i Bułgarii. Po powrocie wraz ze znajomymi z Suwalszczyzny założył trzecie w Polsce Convivium Slow Foodu - nad Wigrami [Slow Food to międzynarodowa organizacja non profit, której celem jest wspieranie niewielkich regionalnych producentów żywności - przyp. red.].
Michałowi udało się zbudować na Suwalszczyźnie dużą bazę lokalnych wytwórców i rolników, od których kupuje wysokiej jakości produkty i przygotowuje z nich posiłki dla swoich gości. Ale nie tylko o jedzenie tu chodzi. - Moim celem jest włączanie gości oraz mieszkańców wsi we wspólne gotowanie. Zależy mi na tym, żeby organizować warsztaty kulinarne w duchu slow food - uczyć ludzi, jak łączyć smaki, jak korzystać z produktów ekologicznych. Niedawno przygotowywaliśmy wspólnie zupę rybną. Pieniądze ze sprzedaży przekazaliśmy na leczenie chorego chłopca z sąsiedniej wsi - opowiada.
Joanna również chętnie angażuje się w działanie społeczne - brała udział w akcji sprzątania okolic oraz inicjatywie Ratujmy Mazury, w ramach której lokalna społeczność sprzeciwia się budowie czteropasmowej drogi S16 przez środek Mazur - droga ma być częścią międzynarodowego korytarza tranzytowego. Jak podkreśla, są to raczej działania z ramienia organizacji pozarządowych niż lokalnego samorządu. - Nie chciałabym zostać sołtysem czy radną. Ale chętnie włączyłabym się w prace na rzecz środowiska naturalnego lub budowania relacji w naszej niedużej społeczności - przekonuje.
39-letni Rafał, który do wsi Czarny Las na Pojezierzu Łęczyńsko-Włodawskim przeprowadził się z żoną i dwójką dzieci z Lublina, też nie uważa, że aby zmienić coś w lokalnej społeczności, trzeba zostać politykiem. - Jestem poetą, artystą. Na co dzień pracuję w kopalni Bogdanka jako górnik, ale moją największą miłością jest literatura. I na tym polu angażuję się najmocniej, chociażby działając w lokalnym stowarzyszeniu "Skrzydła", które założyliśmy wraz z żoną oraz kilkoma znajomymi, czy współpracując z lokalną biblioteką. Czasem odnoszę wrażenie, że kultura to jeden z ostatnich bastionów, w którym podziały i wojny są najmniej dostrzegalne - przekonuje Rafał.
Ewa Jankowska. Dziennikarka i redaktorka, absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Zaczynała w Wirtualnej Polsce w dziale Kultura, publikowała wywiady w serwisie Ksiazki.wp.pl. Pracowała również serwisie Nasze Miasto i Metrowarszawa.pl, gdzie z czasem awansowała na redaktor naczelną.