Społeczeństwo
Powstaje coraz więcej miejsc dla dzieci, ale też takich, w których dzieci nie są mile widziane (fot: Shutterstock.com)
Powstaje coraz więcej miejsc dla dzieci, ale też takich, w których dzieci nie są mile widziane (fot: Shutterstock.com)

"Pomijamy fakt wjeżdżających wózków, na które zwyczajnie nie ma miejsca, ale jak można przyjść do miejsca publicznego i niszczyć czyjeś mienie" - czytamy w poście opublikowanym na facebookowym profilu Parmy i Rukoli cafe & ristorante. Na załączonych zdjęciach widać obicia krzeseł pobrudzone sosem pomidorowym, resztki spaghetti na podłodze, ślady sosu na stole.

Właściciele tłumaczą, że coraz częściej stali goście restauracji zgłaszali im, że chętnie zjedliby posiłek w kameralnej atmosferze, wybrali się na romantyczny obiad bądź kolację. To, jak podkreślają, również deklaracje rodziców, którzy czasem po prostu chcieliby odpocząć. Co staje się niemożliwe, jeśli w lokalu są małe dzieci, nad którymi ich opiekunowie nie potrafią zapanować. "W Poznaniu jest wiele restauracji przystosowanych do potrzeb najmłodszych dzieci. Znajdują się tam kąciki zabaw, gry, przewijaki, podgrzewacze na mleko, a czasem nawet animatorzy. W takich miejscach dzieci się nie nudzą. Nasza restauracja jest mała, dlatego nie możemy zapewnić tylu udogodnień dla najmłodszych, przez co dzieci często się nudziły i bywało, że przeszkadzały pozostałym gościom" - poinformowali restauratorzy w oświadczeniu przesłanym w mejlu.

Wydawałoby się, że argumentacja właścicieli nie jest pozbawiona sensu. Miejsca "bez dzieci" nie są na świecie, ani już w Polsce, żadną nowością. Taki profil działalności wprowadziło wiele hoteli - prekursorem trendu w naszym kraju był kompleks hotelowy Manor House Spa, który od marca 2014 roku jest miejscem, gdzie spokoju gości nie zakłóci ani płacz niemowlaka, ani przedszkolak przeciskający się pod stołem podczas kolacji. Coraz większą popularnością wśród polskich turystów cieszą się również wczasy bez dzieci - można je wykupić w hotelach z oznaczeniem 16+, np. w Grecji czy na Cyprze. 

O ile jednak hotel "tylko dla dorosłych" znaleźć nietrudno, z restauracjami o podobnym profilu tak łatwo już nie jest.

Restauracja poznańska wprowadziła zakaz wstępu dla dzieci poniżej 6. roku życia (fot: Shutterstock.com)

"To tylko dziecko"

Ewa, menadżerka jednej z warszawskich restauracji, nieraz stanęła przed dylematem, czy zwrócić uwagę rodzicom, których zachowanie dzieci przeszkadzało innym gościom, czy trzymać język za zębami. - Nie ma u nas miejsca na przewijak, krzesełka czy kącik dla dzieci. Rodziny często jednak u nas bywają, ze względu na lokalizację - mieścimy się blisko Starówki - tłumaczy. Wśród klientów są również tacy z maluchami wciąż karmionymi piersią. - Pełna sala gości, matka wyciąga pierś i zaczyna karmić niemowlaka. Klienci wzywają nas do stolika i mówią, że nie mają ochoty na taki spektakl przy swoim steku. Nie mamy wyjścia - musimy interweniować - opowiada Ewa.

Ewa była też świadkiem, jak matka zaczęła swoje dziecko przewijać na stole restauracyjnym. - Szybko wyszło na jaw, że niemowlak zrobił nie tylko siusiu. W ciągu kilku sekund odór pieluchy wypełnił całą salę - dodaje. Z jej doświadczenia wynika, że każde zwrócenie uwagi kończy się awanturą, skargami do właściciela, grożeniem policją i ostatecznie - negatywnymi opiniami na Facebooku. - Raz zdarzyło mi się zasugerować pani, której dziecko wylało całego drinka klientowi siedzącemu przy stoliku obok, że może powinna odkupić napój. Zaczęła na mnie krzyczeć, że przecież "to tylko dziecko". Złożyła skargę - opowiada.

Po wizycie "trudnych" klientów restauracja może się spodziewać jednego - serii niepochlebnych recenzji, nie tylko od matki i ojca, ale całej rodziny dziecka - babci, dziadka, cioci... - Dla lokalu to ogromne obciążenie, bo dziś opinie w social mediach w dużej mierze decydują o powodzeniu biznesu. Dlatego najlepiej, jak goście sami zwracają uwagę takim klientom. Wtedy hejt nie skupia się na nas - twierdzi Ewa. Ale też podkreśla: - Odwiedzają nas rodziny z kilkuletnimi dziećmi, które grzecznie siedzą przy stole, same zamawiają dania, potrafią określić swoje preferencje.

Ewa często proszona jest przez gości restauracji, żeby zwróciła uwagę matce karmiącej dziecko, że nie powinna tego robić na sali (fot: Jakub Orzechowski/ Agencja Gazeta)

Na drugim biegunie są dorośli, którzy przychodzą z kilkorgiem dzieci, siedzą przy stole i piją czwarte piwo, a obsługa w tym czasie biega za maluchami, bo zabierają sztućce z innych stolików, strącają szklanki, przeszkadzają innym gościom. - Rodzice wychodzą z założenia, że obsługa w restauracji jest kompleksowa - zajmuje się również opieką nad dziećmi klientów. Nieraz kelnerka wylała na siebie zawartość kilku piw, byleby nie spadły na głowę dziecku, które wbiegło jej pod nogi - opowiada.

Dlatego Ewa doskonale rozumie decyzję restauratorów z Parmy i Rukoli. - To prywatny biznes i właściciele decydują o jego profilu. Postanowili wyjść z jasnym komunikatem, bo zakładam, że nie mieli innego wyjścia. Rodzice nie wybierają restauracji świadomie, nie sprawdzają, czy w danym lokalu jest przewijak, kącik dla dzieci, wychodzą z założenia, że to powinien być standard. Wiele razy robiono mi awanturę, że miejsce nie jest przystosowane do dzieci. Mimo że gościom nie odpowiadała oferta lokalu, zostawali na obiad, robili straszny bałagan, a potem wystawiali nam negatywną opinię - opowiada.

Przystosowanym do potrzeb najmłodszego klienta miejscem jest np. warszawska restauracja Munja. - Mamy udogodnienia dla najmłodszych, personel jest bardzo dobrze przeszkolony i doskonale radzi sobie z maluchami - mówi Michał Konopka, menadżer lokalu. - Dzieci to po prostu dzieci, rozumiemy, że muszą się wyszaleć, u nas mają na to przestrzeń i naszą akceptację. Zniszczenia się zdarzają, ale także dorosłym zdarza się zbić szklankę czy pobrudzić krzesło. Wpisujemy to jednak zawsze w koszty - absolutnie nie obciążamy gości za rozlany napój czy drobne wypadki ich dzieci - twierdzi.

W sprawie dorosłych wtóruje mu Dominik, który przez wiele lat prowadził lokale gastronomiczne w Łodzi: - Jeśli organizujesz kolację dla kilku-, kilkunastoosobowej grupy, i wiesz, że będzie w tym czasie konsumowane nie tylko jedzenie, ale również alkohol, jest niemal na sto procent pewne, że będą zniszczenia, potłuką się szklanki czy kieliszki. Zdarzyło się raz, że pani zwymiotowała na stół, bo tak się upiła, inna z kolei podpaliła sobie włosy, bo nie zauważyła, że obok niej stoi świeczka - podaje przykłady. Ale mówi też: - Z doświadczenia wiem, że dla restauratora lepiej jest, jeśli w lokalu nie ma dzieci. Ryzyko, że dojdzie do wypadku, albo dziecku się coś stanie - na przykład kelner wyleje mu na głowę gorącą zupę - jest naprawdę duże.

Według konstytucjonalisty dozwolone jest otwieranie lokali tylko dla określonej grupy, pod warunkiem, że konsumenci mają z czego wybierać (fot: Shuttestock.com)

"Czy pani dziecko umie się zachować?"

Maciek Żakowski, który prowadzi lokale gastronomiczne od ośmiu lat, jako jedyny restaurator spośród tych, z którymi rozmawiałam, uważa, że decyzja właścicieli poznańskiej Parmy i Rukoli jest skandaliczna. - Nie podoba mi się taka polityka wykluczenia, tworzenia podziałów. Kojarzy mi się to z fundamentalizmem. Czy to znaczy, że staruszkom też możemy zakazać gdzieś wstępu? Albo osobom LGBT? Dla mnie to taka sama logika. Dziecko może nie ma praw wyborczych, ale też jest obywatelem Polski i powinno móc uczestniczyć w różnych aktywnościach społecznych. Poza tym w takim przypadku nie wykluczamy tylko dzieci, ale również ich rodziców - mówi.

Żakowski podkreśla, że stawianie granicy sześciu lat jego zdaniem jest nie tylko wykluczające, nie rozwiązuje samego problemu. - Są dzieci trzyletnie, które będą w restauracji w spokoju czytać książeczkę albo jeść makaron, są dzieci siedmioletnie tak energiczne, że nie usiedzą w jednym miejscu pięciu minut. Skoro celem jest goszczenie tylko grzecznych dzieci, to jedynym rozwiązaniem wydaje się w tym przypadku pytanie rodziców już w drzwiach, czy ich dziecko umie się zachować. Co taka matka ma powiedzieć? Nie? Jakiś absurd - mówi. Z jego doświadczenia wynika, że najwięcej problemów stwarzają nie dzieci, a dorośli - pijani, awanturujący się, nadęci. Dodaje, że obserwował, jak rodzice z dziećmi zachowują się w krajach, w których rodzinne ucztowanie w restauracjach ma bogatą tradycję - w Hiszpanii i we Włoszech. - Tam dzieci biegają po lokalu do 2, 3 w nocy i nikt nie robi z tego powodu problemu, ludzie są do tego przyzwyczajeni - opowiada.

Jego zdaniem są bardzo proste, miękkie rozwiązania, które sprawią, że najmłodsi klienci przestaną być dla kogokolwiek problemem. To między innymi tworzenie stref dla nich. - Zorganizowanie takiej strefy nie jest ani wielkim problemem, ani nie generuje dużych kosztów. W restauracjach, które prowadzę, w każdy weekend wynajmujemy animatorkę. Ona opiekuje się dzieciakami, a rodzice w tym czasie mogą w spokoju porozmawiać, zjeść obiad. W ciągu tygodnia nie jest to konieczne, bo rodzin prawie nie ma - mówi Żakowski.

Nie rozumiemy pojęcia wolności

- Wykluczanie kogokolwiek ze społeczeństwa źle nam się kojarzy, jesteśmy na to bardzo uwrażliwieni, moim zdaniem staliśmy się wręcz "nadpoprawni" politycznie - mówi socjolog Michał Lutostański. Jednocześnie podkreśla, że selekcja nie jest niczym nowym. - Wystarczy wieczorem wybrać się do klubu - do niektórych miejsc nie zostaniemy wpuszczeni w sandałach i białych skarpetkach. W niektórych pociągach są strefy ciszy, gdzie pewne zachowania są zakazane - nie wolno głośno rozmawiać przez telefon, na pewno nie spotkamy tam rodzin z małymi dziećmi. Są restauracje wyłącznie z daniami mięsnymi, są takie wyłącznie dla wegetarian. Wychodzenie z założenia, że wszystko ma być dla każdego, jest błędne. Nie powinniśmy oczekiwać, że w każdym lokalu będzie zarówno oferta mięsna, wegetariańska, jak i bezglutenowa czy dla dzieci - przekonuje.

Polacy nie są edukowani pod względem tego, jak zachować się w restauracji (fot: Tomasz Stańczak/ Agencja Gazeta)

Lutostański uważa, że wielu z nas wciąż błędnie interpretuje pojęcia wolności i równości. - Naszym zdaniem wolno nam wszystko, co jest bardzo egoistyczne. Zapominamy, że nasza wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność innych. Ma to oczywiście podłoże historyczne i wynika z tego, że doświadczamy tej wolności stosunkowo krótko, nie potrafimy z niej jeszcze korzystać - tłumaczy. Najlepiej jego zdaniem obrazują to przykłady zachowań ze środków komunikacji miejskiej czy znad morskich kurortów. - Wydaje nam się, że w autobusie czy w tramwaju możemy piłować paznokcie, głośno rozmawiać przez telefon, puszczać muzykę. Po ulicy chodzić z nagim torsem, bo są wakacje. A w restauracji - pozwalać dzieciom na bieganie po lokalu jak po domu, brudzenie obrusów czy tłuczenie szklanek. A gdy tylko czegoś nam się zabroni, poprosi o zmianę zachowania, albo, co gorsza, o opuszczenie danego miejsca, budzi się w nas gniew, a przed oczami stają ciemiężeni przedstawiciele określonych grup społecznych, wobec których stosowano w przeszłości segregację. Prawda jest taka, że zaburzyły nam się granice i przestaliśmy myśleć o uczuciach innych - tłumaczy.

Jak te granice reguluje prawo? Konstytucjonalista Marek Chmaj tłumaczy, że zgodnie z Art. 32 Konstytucji wszyscy wobec prawa są równi i nikt nie może być dyskryminowany z jakiejkolwiek przyczyny. Nie oznacza to jednak, że wszystkich powinno się traktować jednakowo. - Prawo może, a nawet powinno różnicować obywateli z uwagi na pewne indywidualne cechy - wiek, stan zdrowia, stan rodzinny, ciąża u kobiet. Kluczem jest stosowanie takiej samej normy do wszystkich przypadków - tłumaczy. Prowadzenie więc lokalu wyłącznie dla określonej grupy - klubu dla kobiet, restauracji dla osób powyżej określonego wieku czy zakładu fryzjerskiego wyłącznie dla dzieci - jest zgodne z prawem. Chmaj zaznacza jednak, że wprowadzenie takiej formy wykluczenia jest możliwe wyłącznie w miejscowościach, gdzie oferta podobnych lokali jest szeroka i konsument ma z czego wybierać. - Jeśli w danym miejscu byłaby tylko jedna restauracja czy jeden zakład fryzjerski, to odmawianie usług określonej grupie osób w praktyce oznaczałoby dyskryminację - wyjaśnia.

Edukacja

Znalezienie lokalu z przewijakiem, krzesełkami dla dzieci, menu dziecięcym nie stanowi już dziś większego problemu - zwłaszcza w takich miastach, jak Poznań, Kraków czy Warszawa. Michał Lutostański przekonuje jednak, że kultura wychodzenia do restauracji w Polsce dopiero się rozwija, wyjście do lokalu dla wielu osób wciąż wiąże się z konkretną okazją - chrzcinami, komunią, urodzinami, rocznicą ślubu. - Ale też Polacy coraz więcej podróżują, próbują nowych smaków, wracają do Polski i chcą na miejscu kontynuować swoją kulinarną podróż. Promuje się też aktywne macierzyństwo, stwarza okazje dla rodziców, aby mogli spędzać czas z dziećmi poza domem. To wszystko sprawia, że coraz częściej decydujemy się na wizytę w restauracji tak po prostu, nie tylko od święta - mówi. Na zainteresowanie ludzi jedzeniem i gastronomią ogromny wpływ zdaniem Lutostańskiego miały też programy telewizyjne takie jak "Kuchenne rewolucje" czy "Master Chef", a także blogi kulinarne.

Większa wiedza na temat np. nowych smaków według socjologa nie idzie jednak w parze z wiedzą na temat tego, jak zachować się w restauracji. Wylicza: - Polacy w dalszym ciągu nie mają pojęcia, co zrobić w sytuacji, gdy podchodzi do nich kelner i prosi o degustację wina, które zamówili. Większość myśli, że celem jest sprawdzenie, czy wino nam smakuje. Nic bardziej mylnego - chodzi o upewnienie się, że nie jest korkowe. Wiele osób nie wie, jak prawidłowo układać sztućce podczas posiłku, jak jeść sushi, rybę, że po wizycie w restauracji należy zostawić napiwek. Ludzie nie rozumieją też, że restauracje dzielą się na te przeznaczone dla rodzin czy niezobowiązujące spotkania w luźnej atmosferze i te bardziej eleganckie, na spotkania wieczorne czy biznesowe. Polacy często zachowują się też w restauracji jak pan na włościach - kelnerów traktują jak lokajów, którzy mają im usługiwać. Nie doceniają ich ciężkiej pracy. Chodzą między gośćmi i rozmawiają przez telefon, czy w końcu nie dbają o to, żeby ich dzieci nie biegały między stolikami i nie zakłócały porządku - tłumaczy Lutostański.

Zobacz wideo Dogoterapia. Alena i Blant wybudzają dzieci ze śpiączki

Socjolog jest jednak zdania, że to rolą restauratorów jest edukowanie swoich gości i wysyłanie jasnych komunikatów na temat tego, czego mogą oczekiwać od danego lokalu. - Chodzi o rodzaj nawigowania konsumenta, dawania mu podpowiedzi. Dobrym przykładem jest Faktoria Win, która oznacza półki z winami w taki sposób, żeby Polacy wiedzieli, jakiego rodzaju trunek będzie pasował do romantycznej kolacji, a który będzie idealny na prezent. Potencjalny gość restauracji, zanim przekroczy jej próg, powinien również wiedzieć, czy to miejsce jest dla niego. Tak jak sprawdzamy menu, zanim odwiedzimy dany lokal, na przykład pod kątem tego, czy zamówimy tam danie bez mięsa, tak samo powinniśmy móc sprawdzić, czy w restauracji będzie przewijak i menu dziecięce. Jeżeli z kolei wchodzimy gdzieś "z ulicy", to takie informacje powinien nam przekazać menadżer lokalu, na przykład podczas przydzielania stolika - opowiada.

W dużych miastach powstaje coraz więcej miejsc przeznaczonych dla rodzin z dziećmi (fot: Wojciech Nekanda Trepka/ Agencja Gazeta)

Dobra decyzja, zła komunikacja

Weronika Lewandowska, badaczka trendów i współzałożycielka agencji kreatywnej 200iQ Concept, specjalizującej się w doradzaniu gastronomii, przekonuje, że obecnie wiele restauracji już na etapie tworzenia marki definiuje się jako mniej lub bardziej rodzinne. - Ich identyfikacja, menu, komunikacja z odbiorcami wyraźnie sugerują, czy dzieci w danym miejscu się odnajdą, czy niekoniecznie - opowiada.

Jak mówi, profilowanie się restauracji na prodziecięce i antydziecięce jest czymś naturalnym i nie ma w tym nic złego. - Jest już w Polsce całkiem sporo lokali połączonych z barem koktajlowym, o profilu wyraźnie "wieczorowym", w których najmłodszy gość nie jest mile widziany. Nie wiąże się to z niechęcią właścicieli do dzieci, a z faktem, że nie mają do nich dostosowanej oferty - wyjaśnia. Z drugiej strony, jak podkreśla, w codziennych, "casualowych" restauracjach coraz bardziej docenia się "klienta rodzinnego" i od lat wprowadza się dla niego udogodnienia.

Przypadek restauracji Parma i Rukola cafe & ristorante jest kontrowersyjny jej zdaniem nie z powodu wprowadzonego zakazu. - Decyzja właścicieli nie jest wynikiem przemyślanej strategii, a reakcją na jednostkowe zdarzenie. Gniew restauratorów nie powinien być skierowany przeciwko całej społeczności poznańskich rodzin z małymi dziećmi, ale ewentualnie przeciwko tej jednej rodzinie, której personel powinien zwrócić uwagę na nieodpowiednie zachowanie podopiecznych i wskazać, jak mogliby zadośćuczynić za szkody. Umieszczając na swojej stronie zdjęcia bałaganu po wizycie gości, wysyłają komunikat, że wszystkie dzieci przed ukończeniem 6. roku życia brudzą i zostawiają po sobie nieporządek, a ich rodzice nie potrafią nad nimi zapanować. To zgoła inny komunikat niż: "nie posiadamy oferty dla dzieci" czy "tutaj szanujemy ciszę". Moim zdaniem nie decyzja, jaką podjęli, jest zła, ale sposób jej przekazania - podsumowuje.

Ewa Jankowska. Dziennikarka i redaktorka, absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Zaczynała w Wirtualnej Polsce w dziale Kultura, publikowała wywiady w serwisie Ksiazki.wp.pl. Pracowała również serwisie Nasze Miasto i Metrowarszawa.pl, gdzie z czasem awansowała na redaktor naczelną.