
Kim były w Polsce służące do wszystkiego?
Stanowiły najniższy szczebel w strukturze służby domowej w pierwszej połowie XX wieku. Mówiono o nich garkotłuki i białe niewolnice. To były niewykwalifikowane dziewczyny, które przyjeżdżały ze wsi. Co czwarta miała mniej niż 15 lat. Przyjazd do miasta był dla nich szansą, żeby jak najszybciej osiągnąć samodzielność. Mogły się wyrwać z domu i wreszcie mieć własny kąt. Chociażby własne łóżko, co na wsiach nie zawsze było normą.
Zatem wyjazd do pracy w mieście był swoistego rodzaju awansem. I szansą na emancypację czy ułożenie sobie życia. Z drugiej strony, przestępując próg domu państwa, dziewczyna traciła wolność. Była w całkowitej zależności od swoich pracodawców. Jasne, że nie krępowali jej łańcuchem, ale nie miała ani chwili wolnego czasu. Dosłownie.
Całym jej życiem było usługiwanie?
Żeby wyjść z domu, potrzebowała zgody pani. Bo przecież służąca nie mogła tak sobie nagle gdzieś pójść. Do jej obowiązków należało też pilnowanie mieszkania, otwieranie drzwi gościom, anonsowanie państwu, kto przyszedł, podawanie palta pani i panu, gdy ci wychodzą z domu. Ona sama co najwyżej mogła kilka minut postać w bramie z innymi służącymi. Nie miała jednak swojego życia, żadnej prywatności. No i oczywiście nie miała możliwości wzięcia urlopu. Zdarzało się, że państwo zabierali służącą na letnisko i to był jej urlop, ale co to za wakacje, skoro i tam musiała usługiwać od rana do wieczora. Właśnie dlatego służące nazywane były już na początku XX wieku białymi niewolnicami.
Zmieniło się to dopiero w 1933 roku, kiedy w przepisach zagwarantowano służbie prawo do urlopu po roku pracy. Ale prawo prawem, a życie życiem. No i wciąż - aż do 1946 roku, do kiedy obowiązywały w Polsce prawa odziedziczone po zaborcach - służąca nie miała prawa do czasu wolnego w ciągu dnia. Tak naprawdę służące były poddawane permanentnej kontroli. Pani nie życzyła sobie na przykład, żeby dziewczyna miała absztyfikanta, bo absztyfikant to problem.
Zajmuje czas.
I może okazać się bandziorem. Panie najbardziej się bały tego, że mieszkanie zostanie okradzione. Co się czasem rzeczywiście zdarzało, bo służące były wobec miejskich lowelasów bardzo łatwowierne. Robiły wszystko, żeby jak najszybciej wyjść za mąż i rzucić tę służbę. Najlepiej już w pierwszym roku pracy.
Wszystkie? Nawet te najmłodsze?
Tego nie wiem, bo statystyk nie ma. Nikt przecież życia służących nie opisywał. Społecznicy podejmowali co pewien czas trud, by poznać problemy tego świata, ale był to świat nieprzenikniony. Więc wszystkie liczby pozostają ciemne.
Skąd młodziutka dziewczyna ze wsi wiedziała, gdzie pojechać, by zostać służącą?
Opisuję w książce Bronisławę ze wsi Zastawie na Lubelszczyźnie, która nie wiedziała, jak wygląda pociąg. Nigdy wcześniej go nie widziała. Ale wsiadła w ten pociąg i pojechała do Warszawy. Miała adres innej dziewczyny z tej samej wsi, która już w stolicy mieszkała i pracowała. Poszła do niej, a ta jej powiedziała, że taki a taki stręczy służbę. Taki to był łańcuszek.
Najlepiej było znać kogoś, kto już pracował. Ale były też miejsca, gdzie można było taką pracę znaleźć. Na początku XX wieku taką funkcję pełniły targowiska, tam działało coś w rodzaju giełdy pracy. Istniały też już wówczas agencje pracy, które się nazywały kantory stręczeń. Za ich pośrednictwem zatrudniano nie tylko służących, ale także nauczycielki. Dziś słowo "stręczenie" dziwnie brzmi, ale tak się nazywały ówczesne agencje pracy. Dzięki nim szybko udawało się znaleźć zajęcie, o ile oczywiście spełniało się oczekiwania.
Jakie one były wobec służących?
Przede wszystkim służąca musiała mieć siłę. Jeśli to była wiejska niedożywiona dziewczynka, to jej szanse były mniejsze.
Siłę do czego?
Chociażby do noszenia węgla, do palenia w piecu. Do robienia i noszenia zakupów. Czasem panie chodziły na zakupy ze służącymi, ale wtedy pani niosła chleb, czy lekki nabiał, a służąca całą resztę. Tego zresztą uczono panie z klasy średniej w podręcznikach, które zachęcały je do większego udziału w czynnościach domowych. Jasne więc, że służąca była wołem roboczym. Całymi dniami szorowała parkiety, żeby lśniły jak lustro, czyściła srebra. Służącą trzeba było bowiem wyeksploatować do cna.
Kapitalne materiały o służących znalazłam w przedwojennej prasie. Panie skarżyły się w gazetach, że służąca mało pracuje, obija się, jest niechlujna, maluje się albo chodzi w jedwabnych, cienistych rajstopach. A przecież takie rajstopy może nosić tylko pani. Że sobie ścięła włosy a la garçon i karminuje usta. Że to niedopuszczalne. Albo wręcz przeciwnie! Że jest zaniedbanym czupiradłem i chodzi w pomiętej sukni. Zawsze coś było nie tak.
W tychże czasopismach znalazłam też rozkład dnia służącej, który panie wywieszały w kuchni.
Co w nim było?
Mnóstwo obowiązków. Służąca miała w ciągu dnia góra godzinę dla siebie. W mentalności pani nie mieściło się, że służąca może nic nie robić. Ma siedzieć? Więc zagospodarowywała jej czas od piątej rano do późnej nocy.
Służąca usługiwała nie tylko pani, ale i jej mężowi oraz paniczom. W mieszczańskich domach był taki zwyczaj, że wieczorami wystawiało się do przedpokoju buty, żeby służąca wiedziała, które ma wyczyścić. Jak już je wyczyściła, to - jeśli była zima - rozpalała w piecach, szła po świeże bułki, zajmowała się dziećmi. W mniej zamożnych rodzinach klasy średniej była zwykle jedna służąca, w arystokratycznych służba była bardziej rozbudowana. Ale nawet i w zamożniejszych domach inteligencji, gdy dom był duży, służba liczyła kilka osób. Pisarze Józef Wittlin czy Jarosław Iwaszkiewicz mieli i kucharkę, i służącą, i nianię. Jak ktoś miał służbę męską, czyli lokaja i kamerdynera, to znaczyło, że rodzina jest naprawdę zamożna.
Ile zarabiała służąca?
Średnio 7 złotych tygodniowo, czyli około 30 złotych miesięcznie. Ale w Warszawie więcej - około 50. W fabryce taka dziewczyna zarabiałaby 70-90 złotych miesięcznie. Ale tam nie miałaby mieszkania. I jedzenia. Tak czy inaczej, stawki służących były bardzo niskie, W podręczniku z lat 30. pisano, że służąca może sobie w ciągu roku odłożyć na płaszcz, jak będzie oszczędzała połowę pensji. Ale dziewczyny pracujące w mieście żyły skromnie, bardzo często oszczędzały, głównie na to, żeby pieniądze wysyłać rodzinie na wsi, żeby ta mogła sobie na przykład konia kupić.
Gdy służąca jechała na wieś w odwiedziny, wyróżniała się pięknym ubiorem, którego miejscowe jej zazdrościły. Z opowieści Bronisławy, która nigdy wcześniej nie widziała pociągu, wynika, że praca w mieście była dla niej przygodą życia. W czasie wojny wróciła do siebie na wieś, ale stale wspominała tamte czasy jako najwspanialsze. Te, w których widziała tramwaj, telefon czy odkurzacz. Czuła się częścią wspaniałego świata.
Witka Boguszówna, która przyjechała do Warszawy z małopolskiej wsi, w stolicy po raz pierwszy zobaczyła drewniany parkiet. Zbaraniała. Zdjęła buty i chodziła po nim boso, bo się bała, że się wywróci. U niej w domu było klepisko. Szok cywilizacyjno-kulturowy był ogromny.
Czy służące miały poczucie krzywdy?
Z czasem coraz większe. Co prawda gdy przyjeżdżały na swoją wieś, to czuły się kimś, ale w mieście miały poczucie, że coś jest nie tak. Te, które były związane ze stowarzyszeniami katolickimi, zwykle czuły się pogodzone z losem. Te bardziej uświadomione - nie, zwłaszcza jeśli trafiły do związku zawodowego służących pod auspicjami socjalistów czy komunistów. Zaczynało do nich docierać, że to nie w porządku, że służąca ma dwie sukienki i przez kilka godzin czyści srebra, sypia na rozkładanym łóżku w kuchni, a mieszkanie ma 150 metrów i cenne obrazy w złotych ramach.
W 1919 roku Ministerstwo Pracy zrobiło ankietę dla służących i dla pań. Jedna z dziewczyn wpisała krótką sentencję, która wiele mówi: "Pani dobra, to i służba dobra". Cytuję to, bo nie chciałabym, żeby obraz podejścia do służących był jednorodny. Część służących znajdowała w rodzinach, w których służyły, opiekunów i przyjaciół.
Były rodziny, które po śmierci stawiały służącym okazałe nagrobki albo, to zdarzało się rzadko, ale się zdarzało, pozwalały służącej zostawać na tzw. łaskawym chlebie.
Czyli czymś w rodzaju emerytury?
Polegało to na tym, że służąca nie wykonywała już swojej pracy, ale nadal mogła mieszkać u państwa. Jak chociażby Marcinowa, która na takiej zasadzie była u księgarza Jakuba Mortkowicza. Niestety, większość jednak na starość lądowała w przytułkach. Od lat 30., pod warunkiem opłacania składek, służące miały prawo do emerytury od 70. roku życia. Bardzo późno, ale sporo z nich tej emerytury dożywało. Choć oczywiście wielu pracodawców pozbywało się służących jeszcze przed emeryturą. Znajdowali sobie nową młodą dziewczynę, pełną sił. Niektórzy pozbywali się też służącej, gdy zaczynała chorować. Do 1933 roku służąca nie miała bowiem żadnego zabezpieczenia prawnego.
W latach 20. w Sejmie próbowano przyjąć nowoczesną ustawę o służbie domowej, ale to się nie udało. Partia chłopska, reprezentowała bogatych chłopów i nie widziała powodu, aby ulżyć biednym wiejskim dziewczętom.
Bo może wtedy i ich parobek chciałby mieć czas wolny dla siebie?
A ta ustawa naprawdę odmieniłaby warunki pracy służby. Służące pracowałyby góra 12 godzin, nie zatrudniano by dzieci, miałyby prawo do używania windy dopiero od trzeciego piętra. Bo zwykle chodziły kuchennymi schodami, winda była dla państwa.
Podejrzewam, że to nie było w pracy służących najgorsze.
Służące stanowiły najliczniejszą w Polsce grupę kobiet rodzących nieślubne dzieci. Często były to dzieci ich chlebodawców. Z ankiety przeprowadzonej na początku XX wieku na Politechnice Warszawskiej wiadomo, że większość paniczów przechodziła inicjację seksualną ze służącą. To wydawało im się najprostsze. Jak pisali: były one "najbezpieczniejsze higienicznie". Można przypuszczać, że działo się to za cichym przyzwoleniem matek paniczów.
Trafiłam w gazecie na wstrząsający opis skierniewickiego przedsiębiorcy, który brutalnie zgwałcił swoją służącą. Wcześniej wywiózł z domu żonę. Co może zrobić służąca nagabywana przez pana? Może rzucić pracę, odejść. Ta, o której opowiadam, zabarykadowała się przed panem. Ale sforsował drzwi i brutalnie ją zgwałcił. Ledwo uszła z życiem.
Dotarłam też do archiwów spraw sądowych, w których trafiłam na historię oddanej na służbę 13-latki. Czasami rodzina wysyłała dziecko do pracy, płacząc, ale nie bardzo miała wyjście. To była jedyna szansa, aby wyżywić dziecko. Bardzo często najpierw sześcioletnie dzieci szły do bogatego gospodarza i za jedzenie i ubranie pasały krowy lub gęsi. A potem zostawały służącymi, miały własny grosz i często wspierały swoje rodziny.
13-latka, o której wspominam, była molestowania przez pana na oczach jego trzyletniego synka. W końcu poskarżyła się matce, pan został skazany. Ale w większości przypadków podobne sprawy nie kończyły się wyrokami - w sytuacji "słowo przeciwko słowu" pan był na uprzywilejowanej pozycji.
I znikąd pomocy?
Rozmaici społecznicy apelowali na przykład, żeby pan nie mógł chodzić kuchennymi schodami w swoim domu. Często bowiem wyglądało to tak, że wracał w nocy rozbawiony i nietrzeźwy wykorzystywał służącą. A te dziewczyny były bezsilne.
Ile było takich przypadków?
To ciemne liczby. Wiele służących rodziło nieślubne dzieci, nie przyznając się, że ich ojcami są ich pracodawcy. Zwykle były od razu odprawiane, czasem dostawały pieniądze. Opisała to zagadnienie, zresztą korzystając z prawdziwej historii, Gabriela Zapolska w "Moralności pani Dulskiej".
Ale często kończyło się porzuceniem dziecka tuż po urodzeniu - w szpitalach, kościołach, w ogródkach, na polach, w podwórkowych wychodkach.
Skala porzucania dzieci i dzieciobójstw była ogromna! W samej Warszawie w latach 1932-1933 porzucono ponad 500 dzieci. Należy domniemywać, że w większości dzieci służących. Część noworodków topiła się w dole kloacznym. Znalazłam wiele notatek z tamtych czasów o tym, że znaleziono dziecko podduszone albo martwe...
Dla służącej decyzja o urodzeniu dziecka oznaczała koniec pracy, nie było możliwości, aby mogła służyć i je wychować. Jeśli zrezygnowałaby z pracy, aby sama się nim zajmować, nie miałaby środków do życia. Razem z dzieckiem cierpiałaby nędzę.
Kiedy skończyła się w Polsce era służących?
Można przyjąć, że w 1946 roku, gdy uchylono ustawy uchwalone jeszcze przez zaborców, które pozwalały bić służącą.
Oczywiście po wojnie część inteligencji wciąż służące miała, i to na podobnych warunkach jak przed wojną, czyli mieszkały one w kuchni, pani wciąż nie zajmowała się domem, wszystko robiła służąca.
Ale coraz mniej rodzin mogło sobie na zatrudnienie służby pozwolić i ta grupa zawodowa powoli topniała. W 1965 roku w Polsce zatrudniano 35 tysięcy służących, pod koniec dwudziestolecia - około 500 tysięcy. I teraz "służąca" stało się słowem brzydkim, były już "gosposiami" czy "pomocami domowymi".
A więc jednak zmiany.
Zapiski w "Dziennikach" Marii Dąbrowskiej pokazują, w jaki sposób zachodziły przemiany - okazuje się, że opór był także w mentalności samych służących. Dąbrowska pozwalała się swojej powojennej służącej kąpać. A nie było to takie oczywiste, bo przecież na służące zawsze było szkoda wody. Zwykle kąpały się w wodzie po pani albo po całej rodzinie. I ta się uparła, że zawsze kąpała się po pani i dalej może się kąpać po niej. Dąbrowska tłumaczyła jej, że tamte czasy się już skończyły: teraz służąca może się kąpać, kiedy chce, i nawet jeść masło, dotąd zarezerwowane dla państwa.
Z drugiej strony sama Dąbrowska, gdy służąca mówi, że nie chce już chodzić kuchennymi schodami, czyli stromym wejściem dla służby, że chce mieć firanki w oknach, by jej nie podglądano, jest zbulwersowana. Nie rozumie, jak służąca może mieć takie roszczenia. Dopiero w pewnym momencie pisarka - przecież o wielkiej wrażliwości społecznej - dochodzi do wniosku, że dotychczasowa formuła służących po prostu się przeżyła.
Służącą miał też Witold Gombrowicz.
Miała na imię Aniela, nazywał ją Ciemną. Łączyła ich wyjątkowa, nietypowa relacja. Aniela doskonale czuła sposób myślenia pisarza. Zasłużyła się zresztą wielce dla polskiej literatury, czym się chwali Grodzisk Mazowiecki, z którego pochodziła. Aniela zawsze w południe przynosiła pisarzowi śniadanie. Pewnego razu Gombrowicz przeczytał jej fragment "Ferdydurke", do którego nie miał zakończenia. I to właśnie Aniela wymyśliła słynne: "Koniec i bomba, kto czytał ten trąba". Pisarz to zakończenie wykorzystał i zawsze podkreślał, że jego autorką jest służąca. Wdowa po nim, Rita Gombrowicz, wspominała, że mąż twierdził, iż najinteligentniejszą osobą w jego domu była właśnie służąca.
Niesłychana i zupełnie niezrozumiała była za to relacja Zofii Nałkowskiej z jej służącą. Genia owinęła sobie pisarkę wokół palca. Zaczynała listy do Nałkowskiej słowami: "Wielce Jedyna z Całego Świata Pani Zofio!". Był to rodzaj prawie miłosnego związku, służąca miała nad Nałkowską ogromną władzę. Z czasem z adoracji, przeszła do totalnej kontroli. Podrzucała pisarce liściki typu: "Weź się do roboty, a nie tylko gadasz".
Z kolei służąca Kazimiery Iłłakowiczówny była prawdziwie zaopiekowana. Gdy w czasie wojny poetkę ewakuowano do Rumunii, to właśnie Grabosia - jak ją Iłłakowiczówna nazywała - została w jej mieszkaniu, by pilnować majątku. I pisała w listach: "Kochana pani, nasze mieszkanie jest całe".
Zaś Maria, służąca Henryka Sienkiewicza, zrobiła zawrotną karierę. Trafiła z biednej rodziny na służbę na pensji dla panien, a ponieważ się sprawdziła, gdy teściowa Sienkiewicza szukała służącej, dostała pracę w domu pisarza przy ul. Hożej. Potem została przełożoną całej służby Sienkiewiczów w pałacyku w Oblęgorku, podarowanym autorowi Trylogii przez naród polski. Maria niezwykle się pisarzowi i kulturze polskiej przysłużyła - podczas I wojny światowej wywiozła i ukryła jego księgozbiór oraz cenne pamiątki. Z całej Polski przychodziły do niej podziękowania.
W twojej książce "Służące do wszystkiego" pojawia się też prababcia Angeli Merkel.
Pochodziła z Poznania, nazywała się Anna Kaźmierczak. Jako młoda dziewczyna wyjechała na służbę pod Gniezno i po roku wróciła do domu w ciąży. Urodziła syna Ludwika i wyszła za mąż za robotnika, który wziął ją na utrzymanie, ale nazwiska dziecku nie dał, wiec chłopiec nazywał się Ludwik Kaźmierczak. Gdy dorósł, wyjechał do Niemiec i tam zmienił nazwisko na Kasner. Tam urodził się jego syn, a ojciec kanclerz Niemiec, Horst. A Kasner to nazwisko panieńskie Angeli Merkel. Sama kanclerz zapytała kiedyś Donalda Tuska, jak się wymawia nazwisko Kaźmierczak.
Zauważasz dziś jakieś symptomy powrotu do czasów służących?
Od znajomych, zwłaszcza z Warszawy, słyszę sporo o złym traktowaniu Ukrainek. Sądzę więc, że coś jest na rzeczy. Mam na myśli stosunek do osób, które sprzątają w domach, pewien rodzaj pogardy wobec nich. Cóż, myśmy się prawdopodobnie w ogóle nie zmienili. Podejrzewam, że gdybyśmy mieli dziś służące, w podobnych warunkach społecznych i prawnych jak kiedyś, wcale nie traktowalibyśmy ich lepiej niż nasi przodkowie.
Książkę "Służące do wszystkiego" możecie kupić w Publio.pl >>>
Joanna Kuciel-Frydryszak . Absolwentka polonistyki na Uniwersytecie Wrocławskim, dziennikarka. Autorka m.in. "Słonimski. Heretyk na ambonie" oraz bestsellerowej biografii Kazimiery Iłłakowiczówny pt. "Iłła".
Angelika Swoboda . Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka psów, mądrych ludzi, kawy i sportowych samochodów.
Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Ci się podobał, to wypróbuj nasz nowy newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.