
W informacyjnej mgle tkwi wielu z nas, kiedy słyszy oficjalne dane dotyczące zarobków. Główny Urząd Statystyczny co miesiąc publikuje dane o przeciętnym wynagrodzeniu w sektorze przedsiębiorstw. W sierpniu wyniosło ono 4798 złotych brutto, czyli około 3400 złotych na rękę.
Kto tyle zarabia?
Nic dziwnego, że widząc taką kwotę, wielu zirytowanych Polaków pyta: Kto tyle zarabia? Ich pretensje nie są bezpodstawne, bo dane te dotyczą zaledwie wycinka rynku pracy, a dokładnie ok. 38 procent pracowników. Mówią bowiem o wynagrodzeniach w firmach zatrudniających więcej niż dziewięć osób, w których zwykle zarobki są wyższe. Co więcej, publikowane co miesiąc dane o przeciętnym wynagrodzeniu nie obejmują tzw. budżetówki, czyli m.in. rzeszy urzędników i nauczycieli, a także osób zatrudnionych na umowach cywilnoprawnych czy prowadzących własną działalność gospodarczą.
Dużo szerszy pogląd na temat zarobków polskich pracowników daje np. mediana wynagrodzeń, czyli wskaźnik środkowy (połowa zarabia więcej, a połowa mniej). Jest ona jednak publikowana rzadko, bo co dwa lata, i to z rocznym poślizgiem. Obecnie najbardziej aktualne dane na temat mediany płac w Polsce dotyczą października 2016 roku, a GUS do publicznej wiadomości podał je dopiero pod koniec zeszłego roku. Ile wyniosła mediana? 3511 złotych brutto, czyli około 2500 złotych na rękę. To blisko tysiąc złotych mniej niż kwota podawana co miesiąc.
Zdaniem Łukasza Komudy, ekonomisty i eksperta rynku pracy związanego z Fundacją Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych, szersze i dokładniejsze informacje o faktycznym rozkładzie wynagrodzeń z pracę powinny być publikowane częściej.
- Podawanie co miesiąc informacji o przeciętnych płacach w sektorze przedsiębiorstw, bez uściślenia, że dotyczy ona tylko szczególnej grupy, uprzywilejowanej ze względu na umowy o pracę i wyższe wynagrodzenia, a jednocześnie pokazywanie całego obrazka polskich płac raz na dwa lata jest prostym przepisem na dezorientację zarówno decydentów, jak i opinii publicznej - uważa Łukasz Komuda.
Główny Urząd Statystyczny wyjaśnia, że nie może obliczać mediany częściej niż co dwa lata, bo takie badania są bardzo kosztowne i zarazem bardzo obciążające dla przedsiębiorstw ze względu na obowiązek wypełniania licznych, często skomplikowanych i czasochłonnych, ankiet i formularzy.
- Dużo bardziej niż miesięczne badania o ograniczonym zakresie. Dlatego badania dotyczące mediany realizowane są jedynie co dwa lata - słyszę w biurze prasowym GUS.
Nie tylko płace
Wysokość wynagrodzeń to niejedyny wycinek rynku pracy, gdzie panuje statystyczna dezorientacja. Tak jest również w przypadku umów cywilnoprawnych nazywanych śmieciówkami. O ich nadużywaniu zaczęło się mówić ponad siedem lat temu, ale problem wciąż nie jest rozwiązany. Być może także dlatego, że nikt do końca nie wie, jaka jest jego skala.
Łukasz Kozłowski, główny ekonomista Federacji Przedsiębiorców Polskich, wyjaśnia, że liczba osób zatrudnionych na umowie-zlecenie jest znana, bo wymagają one zgłoszenia do ZUS. Jednak inaczej jest w przypadku umów o dzieło, które funkcjonują poza systemem ubezpieczeń społecznych.
- Poza tym nikt nie był w stanie określić, jaka część osób korzystająca z tych umów traktuje je jako główne źródło utrzymania, a nie tylko jako sposób na dorabianie. GUS w ogóle nie badał tego zjawiska. Zajął się tym dopiero po kilku latach gorącej debaty w przestrzeni publicznej. Ale i tak wciąż mamy do czynienia z sytuacją, gdzie w jednej publikacji GUS przeczytamy, że na umowach cywilnoprawnych - traktując je jako podstawowe źródło dochodów - w 2016 r. pracowało 1,25 mln Polaków, a w innej, że było ich mniej niż 0,5 mln - mówi Kozłowski.
GUS wyjaśnia, że 1,25 mln osób to szacunkowa liczba osób (spośród ponad 16 mln pracujących w gospodarce narodowej), z którymi w 2016 r. została zawarta umowa-zlecenie lub umowa o dzieło, a które nie są nigdzie zatrudnione na podstawie stosunku pracy. W tej grupie nie znalazły się osoby, które pobierają emeryturę lub rentę. Liczba 1,25 mln została oszacowana na podstawie danych z przedsiębiorstw, badań realizowanych w gospodarstwach domowych oraz informacji z Ministerstwa Finansów i ZUS.
Natomiast druga liczba - wspomniane 0,5 mln osób - pochodzi z badania BAEL [Badanie Aktywności Ekonomicznej Ludności - przyp. red.] i dotyczy pracujących w ramach nietypowych form zatrudnienia, czyli po prostu na innych umowach niż o pracę. Skąd różnica? GUS wyjaśnia, że niedoszacowanie wynika z tego, że badanie BAEL zawiera dane z mniejszej liczby źródeł, ale za to pozwala na głębszą charakterystykę opisywanej populacji.
Przyjezdni
Kolejny kłopot związany z nieprecyzyjnymi danymi dotyczy imigracji zarobkowej do Polski. Łukasz Kozłowski wyjaśnia, że skalę tego zjawiska określa się na podstawie danych z powiatowych i wojewódzkich urzędów pracy dotyczących liczby zarejestrowanych oświadczeń o zamiarze powierzenia pracy cudzoziemcowi oraz wydanych pozwoleń na pracę.
- Na ich podstawie można byłoby wnioskować, że w 2017 roku pracowało w Polsce 2,1 mln cudzoziemców, z czego 1,7 mln na umowach wymagających zgłoszenia do ubezpieczeń społecznych. Jednak w rejestrach ZUS figuruje tylko 440 tys. pracowników z zagranicy. Gdzie podziała się reszta, można się tylko domyślać. Nie wiemy, ilu z nich zasiliło szarą strefę, a dla ilu nasz kraj był tylko przystankiem do dalszej drogi na Zachód - wyjaśnia Kozłowski i podkreśla, że problem niezgodności tych danych nie wynika z tego, że urzędnicy gromadzą je nierzetelnie. - Poszczególne instytucje, czyli m.in. ZUS, Straż Graniczna pod nadzorem MSWiA, służby konsularne nadzorowane przez MSZ, mają często szczegółowe statystyki, ale tylko z wąskich wycinków szerszego zjawiska imigracji zarobkowych. Nie sposób połączyć ich w spójną całość - dodaje.
Również dr Aleksander Łaszek, główny ekonomista Forum Obywatelskiego Rozwoju, twierdzi, że dane dotyczące liczby migrantów pracujących w Polsce są niewiarygodne. - Tak naprawdę nikt nie wie, ilu ich dokładnie jest - mówi ekspert i dodaje, że brak precyzyjnych danych rodzi poważne konsekwencje dla gospodarki i rządu.
- Nie wiemy, ile osób napłynęło do Polski, a więc nie możemy ocenić stanu gospodarki. Czy polska gospodarka produkuje więcej, bo jest więcej pracowników, czy też jesteśmy bardziej innowacyjni i przy niezmienionej liczbie pracujących rośnie ich wydajność i są w stanie produkować więcej. To ma ogromne znaczenie dla gospodarki, bo od tego zależy m.in. to, w jakim stopniu przedsiębiorcy mogą podnosić wynagrodzenia, a rząd płacę minimalną. Dziś nie mamy odpowiednich danych, aby stwierdzić, że na 100 proc. podejmujemy dobre decyzje - mówi.
Ekspert FOR zwraca też uwagę, że drugą stroną migracyjnego medalu jest liczba Polaków, którzy wyjechali z ojczyzny za chlebem. - Różnice w szacunkach GUS dotyczących tego, ilu Polaków wyjechało z kraju, są tak duże, że nie sposób określić, które są prawdziwe. Z jednych baz danych GUS wynika, że w Polsce mieszka 36,5 mln ludzi, a z innych, że 38,5 mln - mówi dr Łaszek i dodaje, że bez dokładnych danych dotyczących rodaków na emigracji nie sposób określić wiarygodnie ekonomicznych konsekwencji ich migracji. - Bez takich informacji trudno też policzyć, ile dokładnie mogłyby kosztować zachęty fiskalne, czyli choćby oferowane przez rząd nisko oprocentowane pożyczki do 85,5 tys. zł na założenie firmy, mające przekonać Polaków do powrotu na łono ojczyzny. Inną sprawą jest to, czy taka propozycja w ogóle może kogoś przekonać do powrotu - dodaje.
Urodzenia
Inne wielkie wyzwanie stojące przed rządzącymi to demografia. Prognozy GUS mówią, że w ciągu 25 lat liczba ludności Polski zmniejszy się o około 2,8 mln osób. Widząc to zagrożenie, obecny rząd wprowadził kosztujące dziesiątki miliardów złotych rocznie programy 500 plus (w kwietniu 2016 roku), a ostatnio 300 plus.
Łukasz Kozłowski zwraca jednak uwagę, że dane dotyczące wskaźnika dzietności nie są prawdziwe. Przypomina, że według GUS wynosił on 1,29, co oznacza, że na jedną kobietę w wieku rozrodczym (15-49 lat) przypada statystycznie 1,29 urodzonego dziecka.
- Wygląda to katastrofalnie źle. Tyle że to nieprawda. Oficjalne wskaźniki dzietności są tak niskie, bo GUS cały czas przy ich wyliczaniu odnosi liczbę dzieci urodzonych w Polsce do liczby kobiet w wieku rozrodczym, uwzględniające także ok. miliona emigrantek, których już tu od dawna nie ma. Lepiej oddający rzeczywistość wskaźnik dzietności, skorygowany o efekt emigracji, wynosi w aktualnych warunkach ok. 1,6. To zupełnie normalny wynik jak na kraj europejski, nawet minimalnie powyżej średniej dla całej Unii Europejskiej - mówi Łukasz Kozłowski.
Aleksander Łaszek z FOR zwraca uwagę, że na programy mające skłonić Polaków do posiadania większej liczby dzieci wydaje się ogromne sumy, ale do końca nie wiemy, czy wydane miliardy przynoszą pożądany efekt.
- Przerzucamy się statystykami, czy rodzi się więcej, czy mniej dzieci niż rok czy dwa lata temu. Jednak aby rozsądnie ocenić skuteczność programów takich jak 500 plus, nie wystarczy porównanie samej liczby urodzeń. Trzeba porównywać zachowanie kobiet w tym samym wieku i tej samej sytuacji materialnej przed i po wprowadzeniu programu. Jeśli porównujemy tylko liczbę urodzeń na przestrzeni lat, to nie wiemy właściwie nic, bo wpływa na nią wiele innych czynników, np. zmieniająca się liczba kobiet w wieku produkcyjnym, lepsza sytuacja na rynku pracy, mniejsze bezrobocie, rosnące płace - mówi dr Łaszek i dodaje, że nawet niektóre supermarkety badają, czy ich promocja np. na piwo przyniosła skutek. - Sprawdzają, czy sprzedaż piwa zwiększyła promocja, czy inne czynniki, np. upał albo mecz w telewizji. Kontrolują, czy wydawanie pieniędzy ma sens. Rząd wydaje miliardy i nie bada efektów - mówi dr Łaszek.
Błądzą też firmy
Nieprecyzyjne dane dotyczące otaczającej nas rzeczywistości mają wpływ także na polską gospodarkę i działające w niej przedsiębiorstwa, które muszą podejmować decyzje biznesowe niejako po omacku. Kilka lat temu głośno było o plantatorach czarnej porzeczki, którzy zarzucali urzędnikom zawyżanie szacunków zbiorów, co skutkowało spadkiem cen owoców w skupach (ten problem rozwiązano, wyłączając porzeczkę czarną z ogółu porzeczek), czy dostawcach jaj, twierdzących z kolei, że urząd zaniża ich spożycie przez przeciętnego Polaka (tu rozmowy jeszcze trwają).
Na dane podawane przez GUS skarżył się również Port Gdańsk. Dlaczego? Według GUS przeładunki w gdańskim porcie w pierwszych sześciu miesiącach tego wzrosły o 40,7 proc. Co oznacza, że od stycznia do końca czerwca przez port przeszło 21,5 mln ton towaru.
Problem w tym, że inne dane podaje sam zainteresowany, czyli Port Gdańsk. - Dane na temat przeładunków w Porcie Gdańsk zawarte w raporcie GUS-u nie są odzwierciedleniem stanu faktycznego - mówi Agata Kupracz, rzeczniczka gdańskiego portu, i dodaje, że według Portu Gdańskiego wzrost przeładunków wyniósł 35 proc., a przez port przeszło ponad 25 mln ton towaru.
Rzeczniczka dodaje też, że przedstawiciele portu zwrócili się do GUS-u z prośbą o wyjaśnienie tych różnic. W odpowiedzi GUS stwierdził, że jego dane nie uwzględniają wagi własnej załadowanych i wyładowanych jednostek ładunkowych, np. kontenerów, samochodów i wagonów przewożonych w ruchu promowym.
- Nasze dane te wartości uwzględniają, ponieważ jednostki ładunkowe są dla nas istotne - przeładowujemy np. kontenery, nie tylko ich zawartość. Aby takie nieścisłości nie miały więcej miejsca, jesteśmy w kontakcie z jednostkami odpowiedzialnymi za zliczanie danych z portów. Wspólnie pracujemy nad rozwiązaniem, ponieważ wszystkim nam zależy na tym, by publikowane dane były rzetelne i jednobrzmiące. Problem wynika więc z różnych metodologii pozyskiwania i zliczania danych - wyjaśnia Kupracz.
Co trzeba zrobić?
Łukasz Kozłowski twierdzi, że bardzo ważne jest, aby przedsiębiorcy i rządzący mogli opierać swoje decyzje na sprawdzonych danych. - Jeśli dane statystyczne nie oddają rzeczywistości, to ulegamy mylnym przeświadczeniom i do pewnego stopnia żyjemy w świecie iluzji. W konsekwencji politycy i administracja rządowa podejmują się rozwiązywania nieistniejących problemów lub ignorują te, które naprawdę są - twierdzi ekspert. Dodaje, że niektóre statystyki GUS podaje na podstawie informacji zebranych od przedsiębiorców. Ci jednak ze względu na obciążenie innymi obowiązkami, związanymi np. z rozliczeniem z urzędem skarbowym, do ankiet GUS często podchodzą po macoszemu.
- Niewielu osobom chce się wkładać większy wysiłek w dokładne wyliczanie oraz weryfikowanie wartości, które podawane są w poszczególnych rubrykach. A dodatkowo same ankiety nie są szczególnie przyjazne dla wypełniających - dodaje Kozłowski.
Jego zdaniem problem tkwi również w tym, że dane od przedsiębiorców gromadzi wiele instytucji, które nie są skłonne dzielić się swoimi zbiorami z innymi podmiotami publicznymi.
- Na przykład jeśli mówimy o temacie cudzoziemców w Polsce, różne fragmentaryczne dane są zbierane przez Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, ZUS, służby konsularne, Straż Graniczną. Brakuje jednak zintegrowanego systemu, który zebrałby w spójną całość te dane, którymi już dysponujemy - twierdzi Kozłowski i dodaje, że problem mogłoby rozwiązać rozszerzenie możliwości korzystania przez GUS z informacji przekazywanych przez firmy instytucjom publicznym.
Dzięki temu dysponowałby większym zasobem danych, a jednocześnie firmy miałyby mniej obowiązków na głowie. Dobrym przykładem sprawnie działającego rozwiązania wdrożonego przez państwo polskie jest ELA, czyli system badania ekonomicznych losów absolwentów szkół wyższych. Wcześniej próbowano zobowiązać szkoły do pytania swoich absolwentów o ich status zawodowy czy ich zarobki. To oczywiście dołożyło uczelniom nowych obowiązków, ale zupełnie się nie sprawdziło. Zamiast tego wykorzystano więc informacje, które państwo już posiada, a konkretnie dane z ZUS. Powiązano je z informacjami na temat historii edukacyjnej ubezpieczonych i w ten sposób każdy może teraz sprawdzić w Internecie, ile wynoszą średnie zarobki osób, które w danym roku ukończyły dany rodzaj studiów na danym kierunku oraz na danej uczelni. Rozwiązanie na wzór ELA powinno zostać wprowadzone na znacznie większą skalę, oczywiście przy zapewnieniu odpowiednich zabezpieczeń, aby nie stworzyć wszechogarniającego Wielkiego Brata.
- Dzięki temu Polska mogłaby przestać być ślepym państwem, miotającym się po omacku raz w jedną, a raz w drugą stronę - podsumowuje Kozłowski.
Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Ci się podobał, to wypróbuj nasz nowy newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.
KLIKNIJ, BY ZAPISAĆ SIĘ NA NEWSLETTER >>>
Marek Szymaniak - dziennikarz i reporter. Jest dwukrotnym finalistą konkursu stypendialnego Fundacji "Herodot" im. Ryszarda Kapuścińskiego oraz finalistą Nagrody "Newsweeka" im. Teresy Torańskiej. W czerwcu 2018 roku nakładem Wydawnictwa Czarne ukazała się jego debiutancka książka "Urobieni. Reportaże o pracy".