Społeczeństwo
Historia o grupie z białego vana, który porywa dzieci, krążyła w sieci przez kilka tygodni (fot. Shutterstock)
Historia o grupie z białego vana, który porywa dzieci, krążyła w sieci przez kilka tygodni (fot. Shutterstock)

Pierwsza informacja o kidnaperach w białym busie pojawia się w połowie sierpnia br. i niesie po kraju lotem internetowych łączy. Rozpoczyna się od opowieści o zwłokach małego Krzysia znalezionych w Zalewie Solińskim. Według owych doniesień chłopiec miał wycięte nerki, a w niektórych wersjach również ogoloną głowę. Internauci spekulują, dlaczego ofiarę pozbawiono włosów. Dochodzą do wniosku, że miało to utrudnić jej identyfikację. "Smutna historia. W poniedziałek około godziny 14:00 w Zalewie Solińskim znaleziono ciało chłopca bez nerek. Policja jest na tropie grupy przestępczej z Bułgarii. O dalszych postępach w śledztwie będziemy informować Państwa na bieżąco" - donosi jeden z portali. Media, które uwierzyły w tę historię, za kilka dni będą pisać sprostowania i tłumaczyć, że informacja wyglądała na wiarygodną.

Policja dementuje sensacyjne doniesienia. Żadne śledztwo w sprawie porwań dzieci dla organów nie jest prowadzone. Owszem, zdarza się, że dzieci znikają, ale nie gangi handlarzy narządami są tego powodem. Młodsze najczęściej uprowadzają sami rodzice - rozwiedzeni, skłóceni, niepogodzeni z wyrokami sądów dotyczącymi formy opieki. Starsze uciekają z domów. Uprowadzenia przez osoby niespokrewnione to znikomy procent. I jeśli już do nich dochodzi - powodem nie jest chęć pobrania organów. Historię o porywaczach z białego busa można między bajki włożyć. A dokładnie między miejskie legendy. Według Richarda Dorsona, twórcy tego terminu, są one fałszywymi historiami, które mają znamiona prawdy. Zwykle budzą wielkie emocje u odbiorców. Podobnie jak plotka przekazywane są z ust do ust, czasami również za pośrednictwem mediów. Era Internetu znacznie przyspieszyła obieg tego rodzaju opowieści.

- Z legendami miejskimi jest tak, jak ze Świętym Graalem marketingu, czyli przepisem na viral: nigdy nie możemy mieć pewności, co chwyci. Duże szanse mają opowieści, które są odpowiedzią na obecne w społeczeństwie lęki i uprzedzenia, np. dotyczące obcych etnicznie czy religijnie, którzy kradną lub porywają to, co najbardziej wartościowe, w tym wypadku dziecko. Historia o białym busie doskonale wpisuje się w ten schemat - mówi dr hab. Marcin Napiórkowski, semiotyk kultury, który wykłada w Instytucie Kultury Polskiej UW, zajmuje się mitologią współczesną (prowadzi bloga Mitologia Współczesna ), pamięcią zbiorową i kulturą popularną.

Tajemniczym białym busem miała się poruszać grupa przestępców z Bułgarii (fot. Shutterstock)

Małe pieski w służbie porywaczy

Wyjaśnienia policji oraz dementi fake newsów na temat białego busa nie ostudziły emocji. Informacja żyje własnym życiem. Internauci ostrzegają się na Facebooku przed gangsterami, pojawiają się doniesienia o kolejnych ofiarach. Pod koniec sierpnia jeden z portali bije na alarm: "Od miesiąca Policja w całym kraju otrzymuje zgłoszenia dotyczące zaginięć i porwań młodych osób. Według analizy śledczych ataków dokonują ci sami sprawcy. W lipcu zaginęły 3 osoby w wieku 11, 14 i 17 lat. Wczoraj 14-letnia Martyna cudem zdołała uciec porywaczom, którzy spłoszyli się na widok nadjeżdżających rowerzystów. Według zeznań Martyny sprawcy poruszają się białym busem/vanem (marka niewiadoma). Wabią ofiary do samochodu, twierdząc, że mają do oddania małe pieski. (...) Martyna zeznała, że bus miał podobne wyposażenie do karetki pogotowia".  

Niektóre media oraz internauci radzą, jak uchronić dzieci przed porywaczami, publikowane są nawet zdjęcia zaginionych. A kiedy lubuska policja na swojej stornie internetowej dementuje doniesienia o porwaniach, informując, że nigdy takiego zgłoszenia nie dostała, pojawiają się komentarze typu: "Zamiast pisać głupie posty, powinniście szybko znaleźć ludzi z białego busa". Późniejszych pogłosek o białym busie policja już nie dementuje. Trudno bowiem walczyć z legendami miejskimi. - Są tak nośne, ponieważ dotykają fundamentalnej potrzeby życia w uporządkowanym świecie, gdzie jest wyraźny podział na dobro i zło; są odpowiednikiem mitów, które miały nadawać życiu sens i opisywać jego mechanizmy. Łatwiej bowiem żyć w świecie, gdzie obcy porywają dzieci, niż w rzeczywistości pełnej skomplikowanych, niezrozumiałych procesów - wyjaśnia dr Marcin Napiórkowski.

Evergreen miejskich legend

Opowieści o porwaniach dzieci dla narządów krążyło po Polsce wiele. Najsłynniejszą legendą miejską jest ta o czarnej wołdze. W latach 60. i 70. limuzyną  mieli się poruszać - a jakże - handlarze ludzkimi organami. Autem przemieszczali się, według różnych wersji, Żydzi, ludzie o ciemnej karnacji, wampiry albo sataniści. W innych odsłonach tej miejskiej legendy był to niemiecki gang, który przebierał się za zakonnice i księży, by wzbudzić zaufanie potencjalnych ofiar. Porywali dzieci i spuszczali im krew, która następnie miała być lekarstwem dla bogatych Niemców chorych na białaczkę.

Historia czarnej wołgi, i jej kolejne, uwspółcześnione odmiany, okazała się nieśmiertelna. W latach 90. tajemniczy morderca poruszał się czarnym bmw lub mercedesem. W niektórych wersjach - z rejestracją składającą się z trzech szóstek. Kierowca zaczepiał przechodniów, pytając o godzinę, a następnie zabijał. Nie dalej jak w ubiegłym roku w Imielinie i Lędzinach w województwie śląskim mieszkańcy bali się czarnego bmw. Mieli nim podróżować ciemnoskórzy mężczyźni, którzy też porywali dzieci. Podobnie jak gang białego busa nie znalazło to potwierdzenia w policyjnych zgłoszeniach. 

Historia o czarnej wołdze to jedna z najbardziej znanych miejskich legend (fot. Jędrzej Wojnar / AG)

"Powtarzalność mitów nie jest przypadkowa. Po pierwsze, uniwersalny przepis stanowi o ich sile, pozwalając współczesnym (i klasycznym) mitom bezbłędnie wpisywać się w repertuar zbiorowych lęków i fantazji" - pisze na blogu "Mitologia Współczesna" dr Marcin Napiórkowski. I podaje "Uniwersalny przepis na doskonałą legendę miejską". Należy sięgnąć po znak-wartość: dziecko, kobieta, dom, praca, czyli coś, co ma duże znaczenie; wpisać w system lęków (z dziedziny medycyny, ekonomii czy np. ekologii), dołożyć figurę obcego plus rekwizyt kotwiczący (przedmiot - np. samochód, konkretne osoby, miejsce i datę). Proste.

"Powtarzalność mitów to największa nadzieja dla tropicieli, badaczy i wszystkich tych, którzy chcieliby uodparniać społeczeństwo na fałszywe informacje" - stwierdza dalej dr Napiórkowski. O ile część z nich to nieszkodliwe opowiastki, to inne są nie tylko odzwierciedleniem niechęci rasowej czy etnicznej, ale też ją podsycają i umacniają stereotypy. W przypadku legendy o białym busie porywaczy - do złego śniadoskórego obcokrajowca.

Ile prawdy w mitach

Czy czarna wołga istniała? Czy przemieszczali się nią porywacze? Przemysławowi Semczukowi, reporterowi i pisarzowi, do głowy by nie przyszło szukanie odpowiedzi na te pytania, gdyby przypadkiem nie trafił na ślad kryminalnej zagadki, która mogła dać początek tej najsłynniejszej legendzie miejskiej. - Myślę, że wszyscy z pokolenia osób wychowanych w latach 70. czy 80. słyszeli o czarnej wołdze. Pamiętam, że jako dzieciaki opowiadaliśmy sobie tę historię z wypiekami na twarzy. Nawet jeśli w nią nie wierzyliśmy, to działała na emocje - mówi Przemysław Semczuk.

Po rozwikłanie zagadki Semczuk udał się do archiwów IPN oraz czytelni prasy z lat 60. Efekty śledztwa opisał w książce "Czarna wołga. Kryminalna historia PRL" (2013 r., wznowienie październik 2018 r. Świat Książki). A było tak: w kwietniu 1965 r. do mieszkania państwa Henclów w Warszawie zapukały dwie kobiety. Twierdziły, że są daleką rodziną męża i potrzebują noclegu. Helena Hencel nigdy wcześniej ich nie widziała, mimo to uwierzyła im i wpuściła je do domu. Były do tego stopnia przekonywujące, że wychodząc do pracy poprosiła, aby zaopiekowały się jej trzyletnią córką Lilianną. Lada chwila ze szkoły miało wrócić dwoje starszych dzieci. Zaraz po wyjściu pani Heleny kobiety zniknęły razem z dziewczynką. Henclowie zaalarmowali policję. O pomoc w śledztwie poproszono media. Dzięki temu już kilka godzin później na milicję zgłosił się świadek, który widział dwie kobiety z dzieckiem. Zgadzały się rysopisy i cechy szczególne, m.in. białe futro jednej z porywaczek. Wsiadły do taksówki, czarnej wołgi, na rogu Grochowskiej i alei Waszyngtona. Informacja o kidnaperkach pojawiła się we wszystkich gazetach. Szybko ustalono, że jedna z nich to mieszkanka podotwockiej miejscowości. Podczas przesłuchania przyznała się do pomocy w porwaniu dziecka. Główną sprawczynią była jej siostra ze Śląska. Kobieta uprowadziła dziewczynkę, ponieważ jej córka urodziła się niewidoma, a ona chciała mieć zdrowe dziecko.

W miejskich legendach często pojawia się motyw porywania dzieci (fot. Shutterstock)

Lilianka wróciła do swojej matki, milicja odtrąbiła sukces i powinno być po sprawie. Ale opinii publicznej spokoju nie dawało pytanie, co z kierowcą taksówki. Nigdy go nie odnaleziono. Czarna wołga zawładnęła zbiorową wyobraźnią. Milicja otrzymywała kolejne zgłoszenia o samochodzie tej marki przy okazji różnych kryminalnych spraw, głównie porwań dzieci. Zwykle okazywały się fałszywymi tropami. Mimo to nie dementowano owych doniesień, co też przyczyniało się do umacniania legendy miejskiej o czarnej wołdze. - Strach, jaki czarna wołga budziła w społeczeństwie, był władzy na rękę. Rodzice starali się lepiej pilnować swoich dzieci. A pamiętajmy, że były to czasy odmiennego podejścia do wychowania niż dzisiaj. Wówczas dzieci chodziły samopas, z przysłowiowymi kluczami na szyi. Kryminalnych zdarzeń z udziałem nieletnich było zdecydowanie więcej niż teraz. Trudno też, żeby milicja walczyła z plotkami. Tylko w niektórych przypadkach w prasie pojawiały się apele, żeby nie powtarzać bzdur, ponieważ sieją panikę i zamęt społeczny - mówi Przemysław Semczuk.

W pierwszej osobie brzmi lepiej

Nie tylko porwaniami Polacy żyją. Nasz kraj ma bogatą tradycję legend miejskich. Od końca lat 70. spisuje je prof. Dionizjusz Czubala. Naukowiec podzielił je na kategorie tematyczne: komiczne, makabryczne, erotyczne, patologiczne, medyczne, dotyczące dzieci, kobiet oraz UFO itd. W sumie około 350 legend lub ich kolejnych wersji zawarł w książce "Polskie legendy miejskie. Studium i materiały" (Katowice 2014). - Są częścią folkloru danego regionu czy kraju, albo części świata. Ich powstawaniu sprzyjają wszelkie napięcia społeczne i kryzysy polityczne, co często znajduje w nich odzwierciedlenie. Inne mają zadziwiać i bawić - opowiada o przedmiocie swoich badań prof. Dionizjusz Czubala.

Na przykład wciąż żywa jest legenda teatralna: Mój znajomy chciał zrobić wrażenie na dziewczynie i poprosił Jana Nowickiego, żeby wychodząc z teatru, powiedział: "Cześć, Franek". Aktor zgodził się, a kiedy krzyknął: "Cześć, Franek", ten nonszalancko mu odpowiedział: "Spieprzaj". Zmieniają się koledzy, którym owa historia się przydarzyła, oraz aktorzy - raz jest Wojciech Malajkat, innym razem Jan Englert, ale dykteryjka powielana jest latami.

Wierzymy w legendy miejskie, ponieważ najczęściej są zakorzenione w jakimś konkretnym otoczeniu i środowisku, co nadaje im wiarygodności. Zwykle też zaczynają się od zdania: "A mój znajomy opowiadał...". Ryzykowne może się natomiast okazać przypisywanie sobie nieprawdopodobnych zdarzeń i przygód. - Pilot LOT-u opowiadał, że podczas lotu do Stanów nie wyłączył mikrofonu po powitaniu pasażerów. Na pytanie drugiego pilota: "Co robimy?", odpowiedział: "Wypijamy kawę i zabawimy się ze stewardesami". Chyba nie zdawał sobie sprawy, że anegdota pojawiła się w filmie "Buntownik z wyboru". W jednej ze scen bohater grany przez Matta Damona opowiada tę historię Robinowi Williamsowi, który w końcu pyta, czy ten kiedykolwiek leciał samolotem. Na co Damon: "Nie, ale w pierwszej osobie to brzmi lepiej" - podaje przykład Przemysław Semczuk.

UFO, czyli niezidentyfikowany obiekt latający, to prawdziwy klasyk w kategorii miejskich legend (fot. Shutterstock)

"Nie uczymy wątpienia"

W erze powszechnego dostępu do Internetu łatwo zweryfikować wszelkie doniesienia. Np. pewna spiskowa teoria mówi, że smugi na niebie, które zostawia samolot, to chemikalia rozpylane w celu kontrolowania ludzkich umysłów. Jednym kliknięciem myszki można się dowiedzieć, że owe jasne pasma to nic innego jak zamarznięte cząstki cieczy pochodzące ze spalin. Dlaczego więc legendy miejskie, jak ta o białym busie, nadal się rozprzestrzeniają?

- Zwykle nie mamy umiejętności szybkiego weryfikowania nieprawdziwych informacji. Dzieci w szkole nie uczy się wątpienia i szukania źródeł, ale podaje się im wiedzę do przyswojenia. Nie weryfikujemy wiadomości również dlatego, że legendy miejskie, podobnie jak fake newsy polityczne, utwierdzają nas w tym, co już wiemy o świecie, np. że obcy są niebezpieczni, a wyborcy partii, na którą nie głosujemy, głupi. Chcemy w to wierzyć, bo możemy powiedzieć: miałam/miałem rację. I w końcu: po prostu lubimy emocjonujące historie - mówi dr Marcin Napiórkowski.

Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Ci się podobał, to wypróbuj nasz nowy newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.

KLIKNIJ, BY ZAPISAĆ SIĘ NA NEWSLETTER >>>

Monika Stelmach. Dziennikarka. Publikuje w "Dwutygodniku", "Wysokich Obcasach" i tygodniku "Polityka". Stypendystka "Młodej Polski" MKiDN. Specjalizuje się w wywiadzie i reportażu.