
W przeszłości Nitschke budował proste maszyny dla samobójców. Na przykład strzykawkę podłączoną do komputera, która po odpowiedzi na pytanie na klawiaturze peceta wysyła implus i prowadzi do wstrzyknięcia trucizny (jedna z nich jest wystawiona w Muzeum Brytyjskim w Londynie). Napisał też bestseller "The Peaceful Pill Handbook" ["Podręcznik tabletki spokoju" - przyp. aut.] z instrukcjami, jak się skutecznie zabić (w Polsce do nabycia na Allegro). Książkę ocenzurowały m.in. władze Australii. W tym kraju Nitschke ma również zakaz prowadzenia praktyki lekarskiej. W 2015 r. demonstracyjnie spalił licencję zawodową - zdjęcie zamieścił na Twitterze. Jest szefem Exit International, założonej przez siebie w 1997 r. organizacji non profit, która promuje legalizację eutanazji.
Dr Nitschke pragnie, by starsi, cierpiący fizycznie lub psychicznie ludzie mogli odejść, nie ryzykując kalectwa, zagrożenia, które niesie próba samobójcza. Nie chce też, by rodziny takich osób ponosiły jakiekolwiek konsekwencje ich decyzji, na przykład były podejrzewane o przeprowadzenie potajemnej eutanazji. Dlatego zaprojektował "Sarco", kapsułę, którą przedstawił w połowie kwietnia na targach domów pogrzebowych w kościele Westerkerk w Amsterdamie. Chętni mogli się w niej położyć, założyć okulary 3D i słuchawki i przeżyć symulację własnej śmierci. Do "Sarco" ustawiła się kolejka. Co chętni zobaczyli podczas "testu"? Na ekranie, w który wyposażona jest kapsuła, widać krajobraz, w tle słychać muzykę. Docelowo i widok, i utwór muzyczny wybierze dla siebie ten, kto postanowi przy pomocy "Sarco" rozstać się z życiem. Ponoć na koniec symulacji przez okulary 3D widać było już tylko jednolitą czerń.
Z zewnątrz "maszyna śmierci", którą zbudował dla Nitschkego holenderski inżynier Alexander Bannick, przypomina pojazd kosmiczny o radosnych barwach i futurystycznym kształcie. Zabiera on pasażerów w jedną stronę - na tamten świat. Mechanizm - jak tłumaczą twórcy - jest prosty i pewny: tlen w szczelnej kabinie kapsuły zastąpiony zostaje bezwonnym azotem z butli. Śmierć ma nastąpić w ciągu kilku minut.
Do Zurychu, w jedną stronę
Dr Nitschke mieszka obecnie na barce w Amsterdamie. Nie zrobił na swojej misji wielkich pieniędzy, i nie zrobi, bo projekt "Sarco" będzie dostępny w sieci za darmo, niczym system Linux. Od stycznia 2019 r. dr Nitschke będzie też uczyć chętnych online i na spotkaniach w wybranych miastach Europy, jak zbudować "Sarco" i jak pozyskać azot w butlach. Chodzi o to, by nikt nie mógł zarzucić organizacji Nitschkego, że jej motywacją jest chęć zysku. - Każdy będzie mógł ściągnąć projekt "Sarco", a potem pójść do przemysłowej drukarni 3D i wydrukować pojazd dla siebie - zapewnia Nitschke. - Pokolenie powojennego boomu chce samo decydować o chwili własnej śmierci - dodaje. W latach 60. dzieci kwiaty zorganizowały światu rewolucję seksualną, pokazywały, że decyzje o stylu życia, partnerach, krzykliwej muzyce i pstrokatych strojach to ich indywidualny wybór. Pół wieku później, będąc u kresu, stają na czele kolejnej rewolucji, która streszcza się w trzech słowach: śmierć na żądanie.
Na wspomagane samobójstwo - tylko w przypadku śmiertelnie chorych - zgadzają się kolejne parlamenty świata. Jest ono legalne w Szwajcarii, Holandii, Belgii, części Australii, Kanadzie, kilku stanach USA, Kolumbii, a niedawno ustawę ułatwiającą "łagodną śmierć" uchwalił parlament włoski. Jak spekuluje prasa w Dublinie, wkrótce debata na temat wspomaganego samobójstwa najciężej cierpiących chorych odbędzie się w Irlandii.
Na razie ten, kto nie jest obywatelem jednego z wymienionych państw, a chce przyśpieszyć swoją śmierć, musi pojechać do Szwajcarii. To jedyny kraj, który regularnie akceptujące wnioski o wspomagane samobójstwo od pacjentów z zagranicy. Organizacje szwajcarskie zwykle każą sobie jednak dość słono płacić - do 10 tys. dolarów. Teoretycznie zgodę lekarza na śmiertelny zastrzyk mogą otrzymać tylko nieuleczalnie chorzy, ale to tylko teoria.
Na początku maja w Bazylei zmarł wybitny biolog dr David Goodall. Miał 104 lata, coraz słabiej widział i słyszał. Był całymi dniami przykuty do wózka inwalidzkiego. Choć nie cierpiał fizycznie, nie chciał żyć, nie mogąc kontynuować pracy naukowej. Zmarł, kiedy sam nacisnął guzik i uruchomił śmiertelny zastrzyk. Umierał, słuchając "Ody do radości" Ludwiga van Beethovena. W odejściu pomogła mu właśnie organizacja Exit International, której Goodall był zresztą członkiem. "Do dziewięćdziesiątki było OK, ale nie chcę już żyć tak jak teraz. Chcę odejść tak, by pamiętano mnie jako człowieka, który ułatwił starszym ludziom prawo do wyboru śmierci" - mówił 104-letni naukowiec podczas wzruszającej konferencji prasowej w Bazylei. Następnego dnia już nie żył. Dr Nitschke ujawnił potem, że Goodall był już od dłuższego czasu zdesperowany: parę razy próbował bezskutecznie popełnić samobójstwo.
***
Wspomagane samobójstwo roztrząsają dziś najpoważniejsze gazety świata. "New York Times" zamieścił niedawno rozważania znanego lekarza, który usypiał właśnie swojego cierpiącego, chorego beznadziejnie ukochanego psa. I nagle uświadomił sobie, że nie jest w stanie w ten sam sposób pomóc swoim pacjentom, ludziom! Z drugiej strony - wiadomo, przysięga Hipokratesa.
"Chcę się zabić?"
Pamiętam, jak w redakcji tygodnika, gdzie wówczas pracowałem, zadzwonił telefon na moim biurku. Właśnie opublikowałem tekst o Dignitas, klinice wspomaganego samobójstwa w Szwajcarii. Kiedy usłyszałem łagodny, ale dziwny głos w słuchawce, nie połączyłem faktów. Chwilę potem jednak zrozumiałem. Kobieta, sądząc po głosie w średnim wieku, oświadczyła krótko: "Chcę się zabić i chciałabym prosić pana o podanie namiarów pana Ludwiga Minellego, właściciela kliniki w Zurychu". Była beznamiętna, nie płakała, nie opowiadała o swoim nieszczęściu. Zmroziło mnie. Żałowałem, że podniosłem słuchawkę. Miałem oczywiście numer telefonu do Dignitasu, nawet komórkę do Minellego, ale żadnego telefonu jej nie podałem. Próbowałem delikatnie odwieść kobietę od jej planów. Szybko zrozumiałem, że to zadanie dla psychologa, psychiatry, a nie dziennikarza. Moje słowa odbijały się od niej, jakbym mówił do siebie. Wiedziałem instynktownie, że tak jak nie mogę podać jej telefonu i ułatwić wyjazdu po śmierć do Zurychu, tak też nie mogę jej osądzać, próbując decydować o jej życiu i śmierci. Kim byłem, by to robić? Moja rozmówczyni grzecznie podziękowała i odłożyła słuchawkę. Zniknęła. Nie wiem, jakie były jej dalsze losy i dlaczego chciała się zabić. Była tak zdesperowana, że mogła łatwo sięgnąć po leki dostępne już wówczas w Internecie. Mogła zrobić wszystko.
Wolność wyboru jednostek - którą trzeba uszanować - nie może oznaczać obojętności wobec rozwiązań systemowych. Popatrzmy na drugą stronę medalu. Co byłoby, gdyby o śmierci starszych ludzi zaczęły decydować ich rodziny, wyczerpane opieką nad ciężko chorymi? Albo chciwi spadkobiercy? Czy pełny, legalny dostęp do eutanazji sprawiłby, że społeczeństwa zmieniłyby się w monstrualne systemy eliminacji słabszych i starych, przeciwieństwo społeczności spajanych miłością i opartych na człowieczeństwie?
Nie jest to tylko teoria - słabych i chorych eliminowano w wielu znanych w historii cywilizacjach, choćby w starożytnej Sparcie. Nic nie stoi na przeszkodzie, by powtórzyło się to w nowoczesnych dekoracjach XXI wieku. Dlatego pojazd "Sarco" Philipa Nitschkego i cała jego kampania "śmierci na żądanie" mogą i muszą wywoływać skrajne emocje. Niezależnie od stosunku do wiary, religii i wolności wyboru.
Rodziny powoli umierających w bólu marzą o tej wolności. Niezależnie od wątpliwości. Niemcom i Brytyjczykom (a zapewne i Polakom), którzy wiozą chorych do Szwajcarii do kliniki Minellego albo kupują dla nich w sieci trucizny, może grozić proces i wyrok oznaczający więzienie. Dlatego kampania na rzecz "łagodnej śmierci" nabiera rozmachu. To, co katoliccy ideolodzy określają jako "cywilizację śmierci", dla zwolenników eutanazji i wspomaganego samobójstwa dzięki pomocy lekarzy jest czymś pozytywnym - "cywilizacją dobrej śmierci". Godna śmierć staje się "produktem". W większości już przecież areligijni mieszkańcy krajów Zachodu nie chcą słuchać frazesów o "cierpieniu, które uszlachetnia", i tajemnicy bożej kary i nagrody.
Philip Nitschke, "Dr Śmierć", jak nazywa go europejska prasa, czeka na cierpiących ze swoim "Sarco". Postanowiłem go zapytać o ten pseudonim, a także motywację, która nim kieruje.
***
Marek Rybarczyk: Ma pan 70 lat. Czy boi się pan śmierci?
Dr Philip Nitschke:
Nie oswoiłem się z nią. Bardzo się jej obawiam. Kiedy jednak przyjdzie moment, że będę zmuszony, odejdę. I chcę mieć możliwość wyboru.
Nie chce pan czekać, by to się stało samo z siebie, odziera pan swoje życie z ostatniej jego tajemnicy?
Nie, ja bym chciał wiedzieć, kiedy i gdzie to się stanie. Chodzi tu o spokój. Nie chcę, by decydowała choroba, przypadek.
Jak zaczęła się pańska kampania na rzecz śmierci na żądanie?
Miałem 48 lat, zostałem późno lekarzem. Kiedy w Terytorium Północnym Australii wprowadzono prawo do wspomagania samobójstwa, eutanazji, zaangażowałem się w to. Uznawałem, że ciężko chorym trzeba pomóc, a nie obserwować, jak umierają w bólu. Ułatwiłem odejście czterem pacjentom. Ale przepisy złagodzono tylko na krótko. W 1997 r. je zaostrzono mimo protestów.
Niedawno uchwalono nowe prawo, dopuszczające eutanazję w australijskim stanie Wiktoria.
Tak, ale przez 20 lat nie zmieniało się nic, a ja w tym czasie założyłem organizację Exit International, przeniosłem się do Europy. Daję ludziom prawdziwy wybór.
Czyli?
Nie chodzi tu o to, że śmierć na własnych warunkach jest przywilejem. To prawo. Powinni je mieć nie tylko ludzie najciężej chorzy, ale wszyscy dorośli o zdrowych zmysłach, tych, którzy mogą podejmować racjonalne decyzje o samobójstwie.
A co, jeśli ktoś wciśnie guzik uwalniający gaz już w środku pojazdu "Sarco", a potem zacznie żałować?
Pamiętajmy, że zanim ktoś dostanie się do kapsuły, musi przejść test online. Będziemy wiedzieć, czy jest osobą racjonalną, czy też nie. Będziemy wiedzieć, że rozumie ostateczność swojego wyboru. Tylko po przejściu testu osoba chcąca popełnić samobójstwo dostanie kod, i to wyłącznie na 24 godziny. Ten kod umożliwia otworzenie drzwi do "Sarco". Kiedy człowiek naciśnie guzik, nie będzie już mógł zmienić zdania. Umrze.
Ile to będzie kosztować?
Exit nie będzie sprzedawać "Sarco". Wzór do wydruku udostępnimy w internecie, a szczegółowe instrukcje pojawią się w nowym wydaniu podręcznika Exit na temat sposobów samobójczej śmierci. Jednak samo wydrukowanie "Sarco" to koszt około tysiąca dolarów, podaję w przybliżeniu, bo ceny takich usług się zmieniają. Chodzi też o to, by użyć materiałów, które rozkładają się naturalnie, bo kapsuła będzie przecież jednocześnie trumną.
Czy Exit nie boi się reakcji organów ścigania, gdy dojdzie do pierwszych zgonów za pomocą "Sarco"?
Zaczniemy od Szwajcarii, tam prawo najbardziej nam sprzyja - wolno pomóc w samobójstwie osobie ciężko chorej pod jednym warunkiem: nie możemy na tym korzystać finansowo. Liczę na to, że ludzie nauczą się drukować w 3D własne "Sarco". Dopóki nikt im nie będzie pomagał, śmierć na zasadzie "zrób to sam" nie będzie się kwalifikować do interwencji prokuratora, także w krajach zabraniających pomocy w samobójstwie.
Skąd mieliście środki na ten kosztowny projekt?
Exit zbiera składki, mamy też bogatych fundatorów, którzy popierają nasz projekt. Tu nie chodzi z pewnością o robienie pieniędzy na czyjejś śmierci. Jest bardzo, bardzo wielu ludzi na świecie, którzy podzielają nasze poglądy. Podkreślam: Exit nigdy nie będzie handlować aparatami do samobójstwa. To byłoby niezgodne z naszymi zasadami. Chcemy, by ludzie konstruowali je sami i sami dokonywali wyboru.
Nazywają pana Dr Śmierć.
Od 20 lat słyszę to niemiłe przezwisko i nawet się trochę przyzwyczaiłem, choć z pewnością nie jest to zabawne. Ale wiem, że wielu ludzi ma o eutanazji inne zdanie niż ja i bardzo się zaperzają w dyskusjach na ten temat.
W Holandii wzrasta liczba zgonów w ramach eutanazji i wspomaganych samobójstw, ostatnio o 4 procent rocznie. Czy nie boi się pan, że liberalizacja prawa zwiększa z czasem nacisk na chorych, by odeszli?
Ta jest kwestia mitologizowana. Ludzie chcą żyć. Jeśli ktoś chce żyć, to do samobójstwa nie skłoni go ani moja kolorowa maszyna, ani też nie namówią go do odejścia bliscy. A z drugiej strony - gdy człowiek jest zdeterminowany, by odejść, zrobi wszystko, żeby tak się stało.
Marek Rybarczyk. Były dziennikarz Radia BBC i wieloletni korespondent "Gazety Wyborczej" w Londynie, potem publicysta "Przekroju" i "Newsweeka". Autor bestsellerów, m.in. "Elżbieta II. O czym nie mówi królowa?". Polak zakochany w brytyjskiej kulturze, a zarazem Brytyjczyk ceniący sobie dystans i autoironię.