Społeczeństwo
Sytuacja kobiet w Indiach pogarsza się z roku na rok (fot. Shutterstock)
Sytuacja kobiet w Indiach pogarsza się z roku na rok (fot. Shutterstock)

Lud się burzy i protestuje. Tyle że same protesty nigdy w Indiach nie wystarczają, potrzeba lidera, który nada im właściwą formę i treść. W połowie lat siedemdziesiątych tworzy się JP Movement, czyli Ruch Jayaprakasha Narayana, jednego z najbardziej cenionych członków Kongresu Narodowego, bliskiego współpracownika Mahatmy Gandhiego, wyjątkowo doświadczonego w organizowaniu wszelakich form protestu. JP, jak się go powszechnie nazywa, powtarza hasła, które są, były i będą zapewne aktualne w większości krajów świata: korupcja jest niemożliwa do zniesienia, lud jest gnębiony coraz wyższymi cenami i codziennie chodzi spać z pustym żołądkiem, bezrobocie niszczy indyjskie rodziny, a niesprawiedliwość dotyka nas na każdym kroku. To, czego nam potrzeba, to sampurn kranti - totalna rewolucja!*

Mahatma Gandhi wierzył w skuteczność pokojowego charakteru protestów (fot. Shutterstock)

Filozofia ahinsy**

JP łączył swoje gandyjskie doświadczenie walki z Brytyjczykami z modelem marksistowskim. Co bardzo zabawne, marksizmem nasiąknął bynajmniej nie w Rosji czy w Chinach, ale w Stanach Zjednoczonych, gdzie studiował i ciężko zarabiał na życie jeszcze przed II wojną światową. Organizowanie protestów i nieustanne oburzanie się na zastaną rzeczywistość miał we krwi. Nie gloryfikował jednak przemocy, totalna rewolucja miała mieć charakter absolutnie pokojowy. Akurat tutaj nieźle wpisywał się w indyjską tradycję XX wieku. Jego mentor - Mahatma Gandhi - organizował przecież wszelkie protesty bez choćby grama przemocy. Wszyscy wiedzą, że potrafił pokonać setki kilometrów podczas pokojowego Marszu Solnego, który miał złamać monopol Brytyjczyków na wydobycie soli. Potrafił zorganizować strajk, podczas którego uczestnicy musieli przyjąć bez sprzeciwu bolesne ciosy policyjnymi pałkami. Potrafił wielokrotnie prowadzić głodówkę, aby tylko moralnym protestem wymusić spełnienie szlachetnych żądań. Zresztą niezwykle skutecznie. Ta filozofia ahinsy, czyli niekrzywdzenia innych (ale nierzadko kosztem krzywdzenia samego siebie), ma nadal polityczną moc i w Indiach potrafi przemówić nie tylko zbiorowo do milionów, ale też do każdej jednostki z osobna. W XXI wieku nadal jest argumentem w niezliczonych sporach i może przyjmować bardzo osobliwą formę.

W kwietniu 2015 roku trzydzieści osób z dystryktu Khandwa w środkowych Indiach protestowało, jedenasty dzień z rzędu stojąc niemal po szyję w brunatnej wodzie. Mężczyźni w widocznych ledwie koszulach i z nakryciami głowy, kobiety w tradycyjnych sari. Należeli do ubogiej kasty rolników. Rząd obiecał im rekompensatę za skonfiskowaną ziemię, która została zalana wodą z budowanej nieopodal tamy. Nie chcieli oddać swojej własności, a lokalne władze oskarżali o malwersacje przy wypłacie rekompensaty. Po kilku dniach na ciałach protestujących pojawiają się niepokojące plamy, wdaje się infekcja, coraz więcej osób ma wysoką gorączkę. Nie chcą jednak ustępować. Wodne protesty już wcześniej zyskały ogromną popularność, zwłaszcza wśród rolników, i stawały się regularnym tematem dnia w przekazach medialnych z całego kraju.

 

Skuteczność wielu protestów może być wprost proporcjonalna do odległości od siedziby rządu. Im dalej od centrum, tym zainteresowanie mediów mniejsze, a zatem osiągnięcie celu trudniejsze. Dlatego też protesty regionalne skupiają się w stolicach stanów, ponieważ tam znajdują się właściwi adresaci skarg i zażaleń. Zupełne inny charakter mają natomiast protesty w Delhi. Oczywiście mogą one dotyczyć spraw niezwiązanych ze stolicą i nie posiadać uniwersalnego charakteru, ale wówczas mało kogo interesują, a już najmniej członków rządu, i to niezależnie od ideologicznych barw. Co innego jednak protesty z natury, by tak rzec, uniwersalne, czyli protesty, których przesłanie może dotyczyć dziesiątków lub setek milionów obywateli. Jeżeli są dobrze przygotowane, odpowiednio zarządzane i gromadzą odpowiednią liczbę ludzi, to mają szansę odnieść skutek. Łącznie z obaleniem rządu, nawet jeżeli trwa to tygodniami lub miesiącami.

Uliczna polityka

W Indiach uliczna polityka ma chyba większe znaczenie aniżeli gdziekolwiek indziej na świecie. Bo tutaj demokratyczne liczby przemawiają swoją wielką mocą do każdego rządu. Gigantyczne demonstracje pokojowe odbywały się w New Delhi w grudniu 2012 roku. Oglądałem je codziennie, z całkiem bliska, nierzadko stojąc bądź poruszając się wśród gęstniejącego tłumu. Tysiące, setki tysięcy osób, głównie młodzieży, i to w znacznej mierze żeńskiej, maszerowały w milczeniu wieczorami, niosąc zapalone świece. Docierali do India Gate, jednego z symbolicznych punktów stolicy, oddalonego o kilka kilometrów w linii prostej od pałacu prezydenckiego. Tam siadali w różnych kręgach, cały czas trzymając w dłoniach zapalone świece. Sam marsz wyglądał dość upiornie: milczenie dziesiątek czy setek tysięcy osób oświetlonych bladymi płomieniami ognia. I tak niemal codziennie przez dwa tygodnie. Upiorny był bowiem sam powód demonstracji. Szesnastego grudnia późnym wieczorem w południowej dzielnicy New Delhi młoda dziewczyna, studentka fizjoterapii, wsiadła razem ze swoim chłopakiem do miejskiego autobusu, który, jak się później okazało, był już w drodze do zajezdni. W środku znajdowało się sześciu mężczyzn, łącznie z kierowcą. Dziewczyna została brutalnie zgwałcona przez całą szóstkę, zaś jej chłopak dotkliwie pobity. Akurat w tym przypadku sprawa została mocno nagłośniona medialnie, mimo że liczba gwałtów w samej stolicy rosła z miesiąca na miesiąc, a z rzadka budziły one zainteresowanie lokalnych dziennikarzy. Ofiara, której nazwiska przez długi czas nie podawano do wiadomości publicznej, otrzymała przydomek Nirbhaya ("Nieustraszona"). Nie pomogło kosztowne leczenie na koszt państwa w Singapurze, ofiara gwałtu miała zmasakrowane organy wewnętrzne i zmarła niecałe dwa tygodnie później. Sprawcy zostali dość szybko aresztowani przez policję, zaś jeden z nich miał rzekomo powiesić się w stołecznym więzieniu Tihar.

W ostatnich latach sprawy brutalnych gwałtów w Indiach są coraz bardziej nagłaśniane (fot. Shutterstock)

Szok i wściekłość mieszkańców Delhi rozlały się na cały kraj. Dyskusje o przemocy w stosunku do kobiet toczone były chyba w każdym indyjskim mieście i w każdej wiosce. Pokojowy protest organizowany przez kilkanaście dni nie był tylko protestem przeciw przemocy i brutalności, ale przede wszystkim przeciw całej machinie państwa. Przeciw rządowi, który od dłuższego czasu nie był w stanie zapewnić bezpieczeństwa kobietom, przeciw policji, która lekceważyła doniesienia o gwałtach i niechętnie podejmowała jakiekolwiek czynności śledcze, wreszcie przeciw szeregowym urzędnikom sądowym, którzy nie byli w ogóle skłonni do uznawania gwałtu za przestępstwo.

Dostępne statystyki z ostatnich lat mówią wręcz o monstrualnej pladze gwałtów na całym subkontynencie. W Indiach dokonuje się gwałtu średnio co dwadzieścia dwie minuty, przy czym gwałty stanowią około 10 proc. całości przestępstw popełnionych na kobietach. Przykładowo w 2011 roku popełniono ich 228 650, lecz wskaźnik skazanych za gwałt wynosił jedynie 21,65 proc. i był do tego niższy aniżeli w latach poprzednich. Coraz więcej gwałtów popełniają nieletni, zaś samą stolicę, w której zagęszczenie patroli policyjnych jest formalnie największe, uznano za miasto najbardziej niebezpieczne dla kobiet, oczywiście z powodu najwyższej liczby zarejestrowanych gwałtów. Trzeba pamiętać, że od roku 1971 populacja kraju wzrosła niemal o 100 proc., natomiast liczba gwałtów aż o 873 proc.!

Sprawa Nirbhayi stała się tą kroplą, która przepełniła czarę goryczy. To czuło się w powietrzu, w każdej rozmowie, w każdej informacji telewizyjnej i prasowej, w zwątpieniu i niemocy samych rządzących. Wydawało się, że to był prawdziwy początek końca Wielkiej Dynastii.

W Indiach odbywają się liczne protesty, mające zwrócić uwagę rządzących na fatalną sytuację kobiet w kraju (fot. Shutterstock)

Sampurn kranti

Indira Gandhi zapewne obawiała się rewolucyjnych nastrojów. Dodatkowo jej autorytet bardzo ucierpiał, kiedy sąd okręgowy w Allahabadzie wydał wyrok anulujący zdobyty przez nią mandat poselski. Powody były w sumie mało istotne, wręcz śmieszne, i to nie tylko z indyjskiej perspektywy. Zaangażowanie części państwowej administracji, a nie wyłącznie partyjnych aktywistów, w kampanię wyborczą, używanie sił policyjnych do ochrony spotkań z wyborcami czy bezpłatne korzystanie z państwowej sieci energetycznej w pracy agitacyjnej. Naturalnie takie zarzuty można było postawić wcześniej i później każdemu urzędującemu premierowi, niewykluczone nawet, że w większości państw świata. Inne, poważniejsze oskarżenia zostały oddalone, więc decyzja sądu wyglądała tak, jakby Indira została skazana na podstawie mandatu za złe parkowanie, a nie na przykład za złamanie konstytucji. Tak to zresztą opisywała ówczesna prasa i tak to komentowali późniejsi historycy. Sąd Najwyższy podtrzymał decyzję z Allahabadu, wydając zaiste salomonowy wyrok: Indira Gandhi nie może być posłem, ale może nadal pełnić funkcję premiera. Niezależność władz sądowniczych musiała bardzo zaboleć, podobnie jak irytująca aktywność opozycji, która raz po raz składała wniosek o wotum nieufności dla rządu. Nad krajem zawisła też potężna groźba sampurn kranti JP, który publicznie mówił o rychłym obaleniu Indiry. Milionowe marsze w stolicy, do tego organizowane według wzorów gandyjskich (sama się ich w młodości uczyła) - to mogło ją całkowicie pogrążyć w oczach dotychczasowych zwolenników. Skuteczne zarządzanie krajem stanęłoby pod znakiem zapytania, zaczęto by też wątpić w jej zdolności przywódcze. Czcigodny JP w takiej sytuacji musiał zostać uznany za jej osobistego wroga. Indira nie mogła mieć wówczas żadnych wątpliwości, i podjęła decyzję, która zraniła na długo demokratyczną historię Indii. Na kilka minut przed północą 25 czerwca 1975 roku prezydent kraju Fakhruddin Ali Ahmed, na zdecydowany wniosek pani premier, ogłasza wprowadzenie stanu wyjątkowego na obszarze całego kraju.

Niepokoje społeczne w Indiach są też wzmagane przez trudną sytuację gospodarczą (fot. Shutterstock)

Stan wyjątkowy

Ajay był prawdopodobnie jedną z najbardziej wielowymiarowych postaci, jaką kiedykolwiek spotkałem w Indiach. Mimo swoich niemal sześćdziesięciu lat wyglądał na człowieka, który czerpie energię prosto z powietrza. Niewielkiego wzrostu, szczupły, o twarzy określanej jako niezwykle inteligentna zawsze był gotów do rozmowy przypominającej jednakże monolog z rzadka przerywany pytaniami czy sprzeciwem interlokutora. Był wegetarianinem, zawsze ubierał się z indyjska, nigdy nie widziałem go w stroju europejskim, a przecież należał do tej części elity, która wychowała się na klasycznej literaturze anglosaskiej i według angielskiego way of life. Często podróżował do Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, posługiwał się znakomitą angielszczyzną, chociaż nierzadko przechodziliśmy na hindi, przynajmniej na początku rozmowy. Mówił bardzo wyszukanym językiem, znał też wiele klasycznych pieśni, które potrafił z talentem zaśpiewać przed niewielką publicznością. Nie ukrywał swojej fascynacji polską kulturą, zwłaszcza operą i filmem. Poznał kilku polskich kompozytorów i reżyserów, wyjątkowym szacunkiem darzył Krzysztofa Zanussiego. Miał też niezwykły dar przekonywania do najbardziej ekstrawaganckich pomysłów. Pisał o nim Salman Rushdie w jednym z esejów, podkreślając z humorem, że całkowicie dał się zagadać Ajayowi. Ten fragment książki musiał robić wrażenie. To, że każdy z nas wpadał w pułapkę zagadanego monologu udającego dialog, nie było niczym specjalnym, ale żeby sam Salman Rushdie. Podczas naszych rozmów (nauczyłem się po pewnym czasie wchodzić mu w słowo) wielokrotnie porównywaliśmy niektóre fragmenty dziejów Indii i Polski, oczywiście najczęściej po to, żeby stwierdzić, że międzykontynentalna komparatystyka historyczna to bardzo grząski teren. Grząski, ale ciekawy.

- Stan wyjątkowy to była prawdziwa trauma. Nie, to nie to samo, co w Polsce, pamiętam, bo tam byłem w owym czasie, to znaczy na początku lat osiemdziesiątych. Różnica jest taka, że w Indiach dyskutuje się o nim gorąco do dzisiaj. Tak, naturalnie rozumiem, i już prostuję: to była trauma w obydwóch krajach, ale Indie były i są przecież państwem demokratycznym, i nagłe ogłoszenie, że wprowadzamy stan wyjątkowy wyglądało na złamanie wszystkich dotychczasowych reguł. Indira chyba naprawdę uwierzyła, że jest kwintesencją Indii, że ona to państwo. Jakże była wówczas odległa od swojego ojca, któremu nie przyszłoby do głowy takie postępowanie! Na samym początku miała zwolenników, moja rodzina akceptowała niemało jej pomysłów. Wreszcie skończył się chaos i ciągłe demonstracje, pociągi zaczęły nagle kursować zgodnie z rozkładem, urzędnicy przestali brać zwyczajowe łapówki, policjanci nie wymuszali haraczu od kierowców. Monsun był tego roku obfity, nikt nie narzekał. Narodowa drużyna w krykieta wygrała do tego z Pakistanem. Indyjscy bogowie uśmiechali się do Indiry, obsypując ją darami i nie szczędzili błogosławieństw. Każdy był stanie dostrzec tę nieziemską łaskę.

Na mocy dekretów stanu wyjątkowego z 1975 roku Gandhi rozpoczęła masowy program redystrybucji gruntów i mieszkań dla bezrolnych robotników (fot. Shutterstock)

- I niespodziewanie pewnego dnia wszystko zaczęło wyglądać inaczej. To było zaledwie kilka miesięcy od wprowadzenia stanu wyjątkowego. Zrozumieliśmy, że nasze ulubione gazety nie nadają się do czytania. Cenzura była powszechna, ale jeszcze gorsza okazała się autocenzura. Poczuliśmy, że jesteśmy jakoś tak intelektualnie gwałceni, że mają nas za idiotów, którzy uwierzą w jedyną słuszną wersję wydarzeń. Tak, rozumiem, że było to coś podobnego jak w Polsce, pewnie u nas nie było takiego - powiedzmy - dramatyzmu geostrategicznego. Dla nas Związek Sowiecki nie był opresorem, był takim dość odległym, sympatycznym wujem. Nie odczuwaliśmy zagrożenia z zewnątrz. Ale zaczęliśmy się bać. Kiedy aresztowano na początku znanych polityków opozycji byliśmy tylko trochę oburzeni, jakoś rozumieliśmy, że taka jest kolej rzeczy. Ludzie zaczęli jednak załatwiać między sobą osobiste porachunki. Szły donosy o opozycyjnym nastawieniu sąsiada, o tajemniczych spotkaniach w dzielnicy, wymyślano różne mniej lub bardziej prawdopodobne historie, które gwarantowały zainteresowanie policji, a nawet krótkotrwałe aresztowania. Stan wyjątkowy usprawiedliwiał wszystko. Każdemu coś się mogło przytrafić - Ajay wyraźnie wylądował myślami w Indiach sprzed trzydziestu pięciulat. Jakby puścił przed sobą film, którego treść już dobrze znał.

Im nas mniej, tym lepiej

Najbardziej bolesną częścią stanu wyjątkowego była przymusowa sterylizacja. Niemało pisano na ten temat, nakręcono też kilka szokujących dokumentów, o których wspominaliśmy w rozmowie z Ajayem. Rzecz wcale nie była wówczas i nie jest także dzisiaj jednoznacznie potępiana. Słowa krytyki (ale też aprobaty, z rozmaitymi zastrzeżeniami) zależały jednak od tego, kto je wypowiadał: czy pochodził z wielodzietnej rodziny, czy może był jedynakiem bądź jedynaczką albo czy miał szczęście urodzić się w zamożnym domu, czy raczej przyszło mu wegetować w nędzy, czy uznawał się za tradycjonalistę hinduskiego, muzułmańskiego bądź chrześcijańskiego albo czy głosił idee zwane powszechnie postępowymi.

Najbardziej bolesnym punktem stanu wyjątkowego była przymusowa sterylizacja. W latach 1976-1977 wykonano ponad 8 milionów zabiegów (fot. Shutterstock)

Cały projekt koordynował Sanjay, ukochany syn Indiry, który miał absolutną swobodę działania. Rok wcześniej przeprowadzono 2,7 miliona zabiegów, które w teorii były dobrowolne. Ochotnik, bo chodziło głównie o mężczyzn poddawanych wazektomii, dostawał małe radio na baterie albo niewielką sumę w gotówce. Zakładano, że powinien już posiadać najbliższą rodzinę, dwójkę-trójkę dzieci, dlatego też sterylizacja - jak obiecywano - miała mu tylko pomóc w ustabilizowaniu własnej sytuacji finansowej. Zasada była prosta: mniej dzieci - mniej wydatków. W czasie stanu wyjątkowego wszystkie reguły przestały jednak obowiązywać. Rozpoczęło się polowanie na najbiedniejszych mężczyzn, niekoniecznie żonatych. Nie proponowano już jakiejkolwiek rekompensaty, liczyła się przede wszystkim statystyka. W latach 1976-1977 dokonano rekordowej liczby zabiegów: 8,3 miliona. Prawdopodobnie zdecydowana większość z nich nie była dobrowolna. Do dziś ten temat budzi pełne emocji dyskusje i staje się prawdziwą traumą wszystkich traum. Nawet jeżeli mało kto się do niej przyznaje. Bo jak przyjąć do wiadomości prosty fakt, że jest nas w kraju za dużo? Jak patrzeć na siebie, na własne dzieci i na własnych wnuków, kiedy słyszymy, że jesteśmy ciężarem, że im mniej naszych dzieci, tym lepiej? Przecież propaganda prosterylizacyjna sugeruje, że jesteśmy zbędni, niepełnowartościowi, lepiej nawet, żeby nas w ogóle nie było. Jakież to odległe od skargi współczesnych Europejczyków, że jest ich za mało! Każde dziecko jest wtedy na wagę złota, każda dziewczynka i chłopiec są radością nie tylko dla rodziny, ale dla całego państwa! W Indiach, w klasie średniej z dumą mówi się o rodzinie dwa plus dwa, z rzadka słychać, żeby ktoś się chwalił gromadką dzieci. Dużo dzieci, dużo kłopotów - nawet jeżeli nie mówi się tego głośno, to w myślach powtarza się ten refren. Nie ma potrzeby zwiększania naszej populacji, sugerował Jawaharlal Nehru, kiedy Indie miały mniej niż 400 milionów mieszkańców. Dziś, kiedy liczba ludności zwiększyła się trzykrotnie, nie mówi się zbyt nachalnie o problemach przeludnienia. Trauma z lat siedemdziesiątych jednak tkwi gdzieś w zakątkach świadomości. Lepiej tego nie ruszać.

Indira Gandhi miała silną pozycję na arenie międzynarodowej. Na zdjęciu Gandhi na spotkaniu z Lyndonem B. Johnsonem w Białym Domu (fot. Wikimedia Commons)

- Wcale nie potępiam Sanjaya za akcję sterylizacyjną - Ajay nie ukrywał swoich dość radykalnych poglądów. - Tak, wiem, była czasami przeprowadzona w sposób całkowicie niehumanitarny, wiele osób ucierpiało. Oczywiście musiano ostatecznie ze wszystkiego zrezygnować, to budziło zbyt duży opór społeczny. Zresztą przymusem nie rozwiąże się problemu między pępkiem a kolanami. Ale przecież tak się dalej nie da. Współczesne Indie muszą, na miłość Boską, przyhamować z produkcją dzieci. Miliardowy tłum w końcu nas zniszczy, tak jak już zniszczył wiele najpiękniejszych miast Indii. Nie ma się gdzie ukryć i pobyć w spokoju samemu. Sanjay i Indira przynajmniej to dobrze zrozumieli i chcieli cokolwiek z tym zrobić. A ja sam do kłopotów demograficznych się nie przyczyniam - Ajay uśmiechał się, podkreślając z dumą, że jest samotnym kawalerem. Od zawsze. Indie tradycjonalistyczne potępiłyby go za taką filozofię życia, ale Indie współczesne, wielkomiejskie patrzą na to z tolerancją. Nie krytykują swoich synów za odmienną orientację seksualną, a przynajmniej udają, że tego nie widzą. Ajay mógł swobodnie funkcjonować we własnym środowisku. Nie był jakimkolwiek działaczem praw gejowskich, po prostu uznawał siebie za niezależnego od obowiązującej i propagowanej oficjalnie konserwatywnej filozofiiżycia. Taki nieformalny kompromis chyba wszystkich zadowalał.

- W końcu bogowie odwrócili się od Indiry. I my mieliśmy jej serdecznie dość. Nie chcieliśmy żyć w strachu, w ciągłej niepewności. Stan wyjątkowy okazał się katastrofą. Nikt już później nie zdecydował się na taki krok, chociaż nie mogę wykluczyć, że taki moment znowu nadejdzie. Ale Indira chyba nadal naiwnie wierzyła, że to ona symbolizuje państwo, że zawsze będzie miała gigantyczne poparcie ludu. To było bardzo nierozsądne, i musiała za to zapłacić. Dużo więcej niż przewidywała. Z Ajayem już nie wracaliśmy do naszej rozmowy o stanie wyjątkowym. Było mi jakoś niezręcznie. Nie chodziło w sumie o ówczesną politykę, która i tak zahaczała o współczesność, ani też o spór na temat paraleli historycznych w Polsce i w Indiach.

Rzecz dotyczyła niebywale drażliwej kwestii masowej sterylizacji, poruszanej tu i ówdzie jako możliwa do zastosowania opcja demograficzna. Jakoś trudno było mi słuchać jego radykalnych argumentów, które niezależnie od ich wagi i zimnej racjonalności wydawały się pochodzić z zupełnie innego, obcego mi świata. Nie wykluczam w żaden sposób, że jego punkt widzenia będzie jednak za jakiś czas obowiązywał globalnie, nawet jeżeli wydaje się nam to dzisiaj absolutnym horrendum.

Książka 'Imperium Boga Hanumana' została wydana nakładem wydawnictwa Znak (mat. promocyjne)

*Fragmenty książki "Imperium Boga Hanumana" Piotra Kłodkowskiego

**Śródtytuły pochodzą od redakcji

CHCESZ DOSTAWAĆ WIĘCEJ DARMOWYCH REPORTAŻY, POGŁĘBIONYCH WYWIADÓW, CIEKAWYCH SYLWETEK - POLUB NAS NA FACEBOOKU

Piotr Kłodkowski. Orientalista. Był ambasadorem RP w Indiach (2009-2014) z akredytacją w Nepalu, Bangladeszu, na Sri Lance i Malediwach. Laureat nagród: im. Beaty Pawlak i im. Józefa Tischnera. Autor książek O iluzji wartości uniwersalnych, O pęknięciu wewnątrz cywilizacji, Doskonały smak Orientu, Jak modlą się hindusi. Profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego w Katedrze Porównawczych Studiów Cywilizacji.