Społeczeństwo
Kontrola biletów w Bydgoszczy (fot. Krzysztof Szatkowski / Agencja Wyborcza.pl)
Kontrola biletów w Bydgoszczy (fot. Krzysztof Szatkowski / Agencja Wyborcza.pl)

W maju dyżurny Straży Ochrony Kolei z Bydgoszczy został powiadomiony o "niezidentyfikowanym obiekcie" na dachu wagonu towarowego. Coś przemieszczało się składem relacji Wrocław - Gdańsk. Okazało się, że to 32-letni pasażer na gapę. Gapowicz, mieszkaniec Torunia, był podwójnie zawiany. Nie tylko na dachu opływał go prąd powietrza, ale też podróżował po spożyciu alkoholu. Mandat wyniósł 500 zł.

Inną metodą na jazdę bez biletu, o jakiej informuje Marcin Żywiołek z SOK, jest przemycanie się w bagażu podręcznym. - Albo jeden pasażer pakuje drugiego do swojej walizki, albo gapowicz wciska się do własnej - objaśnia rzecznik kolejowej służby. Kilka lat temu człowiek przebrany za tobołek okazał się być cudzoziemcem bez prawa pobytu na terenie Polski.

Gapowicze, którym nie udało się wyprowadzić w pole kontrolerów, mają do zapłacenia kary. Według Krajowego Rejestru Dłużników (KRD) to ok. 154 mln zł należności pasażerów kolei i blisko 400 mln zł - komunikacji miejskiej.

Politycznie, kolektywnie na gapę

W jeździe na gapę niekoniecznie chodzi o to, by - jak w piosence Maryli Rodowicz - spontanicznie nie dbać o bilet. W grę wchodzi też gapowiczostwo świadome, oparte na fundamencie światopoglądowym. Na każdym krańcu politycznego spektrum można bowiem znaleźć ideologiczne powody, żeby nie płacić za przejazd pociągiem czy autobusem.

Roztargnienie, brak pieniędzy ale i względy ideologiczne - powody jazdy na gapę są różne (fot. Beata Ziemowska / Agencja Gazeta)

Niektórzy skrajni konserwatyści i równie radykalni liberałowie gardzą transportem publicznym właśnie dlatego, że nie jest prywatny. A przekazywanie skasowanego biletu następnemu pasażerowi uważają za uprawnione dysponowanie swoją tzw. świętą własnością. "To jest kapitalizm!" - przekonuje na Facebooku Magda, jedna z wyznawczyń tej świętości.

Na drugim biegunie politycznym są obrońcy ludu, którzy pod znakiem anarchii knują przeciw kapitalistycznemu porządkowi. Dostrzegają w opłatach za przejazd "regresywny podatek" - narzędzie do gnębienia zwykłego człowieka pracy. Kapitanów przemysłu i handlu stać bowiem na mieszkanie w odległości "pięciu minut spacerkiem" od prezesowskich gabinetów. Dłuższe dystanse pokonują służbowymi limuzynami. Załoga firmy musi natomiast zapłacić za dojazd do niej z odległych blokowisk czy przedmieść.

W tę anarchistyczną retorykę wpisał się wrocławski "strajk pasażerski" z 2009 r., czyli masowa jazda na gapę. Celem było wymuszenie likwidacji opłat za korzystanie z komunikacji zbiorowej (koszty miejskich przewozów byłyby wtedy pokrywane z podatków). Trwałą pamiątką po tej akcji jest strona niekasuj.blogspot.com, jednak inicjatywa nie zakończyła się sukcesem jej organizatorów. - Ani w MPK, ani w lokalnych mediach nie zapisała się jakoś szczególnie - stwierdza Tomasz Śpiewak z Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego we Wrocławiu.

Protest jest ciekawy z innego powodu: oparto go na sprytnym pomyśle ubezpieczenia od kontroli. W miejskich środkach transportu nie ma gwarancji spotkania kontrolera i otrzymania kary, ale jest takie ryzyko. Gdy występuje zagrożenie, to rozsądny człowiek ubezpiecza się. Bilet jest najprostszą "polisą", która chroni nas w wypadku natknięcia się na osobę sprawdzającą uprawnienia do przejazdów. Jednak można poszukać innego "ubezpieczyciela". W 2009 r. organizatorzy strajku z Wrocławia próbowali tworzyć alternatywne "ubezpieczalnie", w których grupy pasażerów zbierałyby pieniądze na opłacenie ewentualnych kar. Składka na wspólny fundusz miała wychodzić taniej od opłaty za bilet miesięczny, a uskładana kasa ratowałaby gapowicza w momencie wpadki.

Wrocław. To tu w 2009 r. zorganizowano 'strajk pasażerów' (fot. Maciej Świerczyński / Agencja Gazeta)

Kto biednemu zabroni?

Jedni są ideowymi przeciwnikami biletu. Innych nie stać na zakup. Każdy prędzej czy później spotka kontrolera. Wobec W. z Mazowsza, byłego przedstawiciela tej profesji, trudno mieć sentymenty. Łapał gapowiczów i w pociągach, i w komunikacji miejskiej. Był z niego służbista. Wycieczkę szkolną, dla której nauczycielki nie wykupiły biletów w metrze, spisał dziecko po dziecku. Propozycje zapłaty seksem za przejazd, jakie składały mu czasem zdesperowane kobiety w pociągach Kolei Mazowieckich, odrzucał ze względu na wierność taryfie opłat za bilety. Zawsze wystawiał kwit z karną opłatą, a potem się oddalał.

Jednak nawet ten bezwzględny W. w pewnych okresach swego życia jeździł na gapę! Nie robił tego ani dla idei, ani - rzecz oczywista - z powodu wrogości wobec "kanarkowej" profesji. Zwyczajnie brakowało mu na bilet. - Dość szybko pojawiło się u mnie pismo od komornika. Ponieważ wtedy nie miałem pracy, postępowanie zostało umorzone. Nie posiadałem żadnego majątku, więc nie dało się skutecznie niczego od mnie wyegzekwować - wspomina były kontroler i gapowicz w jednej osobie.

W. w czasie pracy na kolejowych i miejskich szlakach nauczył się, że niektórzy są "nieściągalni". Przed ostatnią zwyżką w polskiej gospodarce w pociągach regionalnych nie brakowało bezrobotnych. - Jeździli za pracą. Spisywało się ich tylko "na sztukę" [w celu potwierdzenia wykonywania pracy - przyp. aut.], bo premii za nich nie miałem. Dodatkowa kasa była tylko za tych, którzy spłacali zobowiązania. Tymczasem tamci nieściągalni potrafili mieć po 50 czy 60 tysięcy długu i nic się nie działo w sprawie spłaty - wspomina W. A Andrzej Kulik z KRD informuje, że zobowiązania, które wynikły z jazdy komunikacją miejską na gapę, ma ponad 200 tys. dłużników. Średnie zadłużenie to ok. 1,5 tys. zł.

Spisz studenta i prezesa

W Krakowie, w którym w autobusach i tramwajach wykrywa się rocznie ok. 70 tys. przejazdów bez biletu lub dokumentu potwierdzającego prawo do ulgi, ściągalność należności wynosi - według danych z miejscowego Zarządu Infrastruktury Komunalnej i Transportu (ZIKiT) - ok. 60 proc. Największy dłużnik biletowy ma tu do zapłaty ok. 30,5 tys. zł, na pozycji drugiej w tym rankingu jest osoba z 24,7 tys. zł na minusie.

Kilka lat temu takie naklejki można było znaleźć w kieleckich autobusach (fot. Paweł Małecki / Agencja Gazeta)

Pod Wawelem część kontrolerów nosi mundury. Dlatego nie jest trudno im umknąć. Pracownikom nieoznakowanym zawsze można zaś powiedzieć, że nie ma się dokumentu tożsamości - rzeczy praktycznie niezbędnej do wystawienia kontrolowanemu wezwania do zapłaty kary. A kontrolerowi w komunikacji miejskiej zwykle brakuje czasu na to, by zabrać gapowicza na przystanek końcowy, na którym personalia byłyby ustalane przez wezwany patrol policji. Niejednokrotnie osoba bez biletu zostaje więc puszczona wolno. Wynika to z - jak tłumaczy W. na podstawie swoich warszawskich doświadczeń - organizacji pracy, z nastawiania na efekt. Szef chwali przecież wydajnego pracownika, a "kanarkowa" branża nie jest wyjątkiem. Dlatego w czasie, jaki byłby potrzebny na ściągnięcie radiowozu do jednego opornego delikwenta bez dokumentów, kontroler woli wystawić kwity z karą dla kilku posłusznych studentów. W ten sposób wydajność wzrasta, pracownik zyskuje uznanie kierownika, a cały dział kontroli odwala tzw. kawał dobrej roboty.

Jednak tak jak prezerwatywa czy automat Kałasznikowa, tak i metoda "na brak dokumentu" nie jest niezawodna w 100 proc. W czasach pracy W. na rzecz Zarządu Transportu Miejskiego w Warszawie na stołecznych trasach kontrolował bilety policjant, który w wątpliwych przypadkach od razu sam brał się do ustalania tożsamości. - Miał zgodę komendanta na dodatkową pracę w firmie kontrolerskiej. Wyciągał legitkę policyjną, a gapowicz szybko orientował się, że już nie ma żartów - wspomina W.

O ile przeciętny pasażer może przede wszystkim kombinować w momencie kontroli, o tyle ten ustosunkowany może dążyć do późniejszego anulowania kary. - Wystawiłem kwit dla gościa, który był wcześniej jednym z ostatnich przewodniczących Radiokomitetu [odpowiednika Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w czasach PRL-u i pierwszych latach po transformacji - przyp. aut.]. Poszedł do moich szefów z reklamacją. Znał tych, których trzeba znać - opowiada były kontroler.

Przepraszam, czy tu łapią?

B. z Lublina lokował się poza "systemem": nie chciał produkować, zarabiać, kupować, konsumować, wyrzucać resztek, a potem powtarzać ten cykl. Zabierał więc przeterminowane jedzenie z pojemników przy marketach, z internetu korzystał gratisowo w bibliotece publicznej, a lubelskimi (i nie tylko) autobusami jeździł na gapę. Typował odcinki tras, na których - jego zdaniem - kontrole są najczęstsze. Okolice te omijał. Okazuje się, że przewoźnik może być przyjacielem takich osób.

Kontroler biletów wypisuje wezwanie do zapłaty pasażerce, która jechała bez biletu (fot. Maciej Świerczyński / Agencja Gazeta)

Wrocławskie MPK samo podaje listę miejsc, w których będą sprawdzane bilety. Informację ujawnia się z zastrzeżeniem, że nie jest wykluczone pojawianie się kontrolera w innym miejscu. - O miejscach planowanych kontroli biletowych informujemy pasażerów od czterech lat, jako jedyni w Polsce. Zdecydowaliśmy się na to, bo chcieliśmy, aby kontrola biletowa wpisała się w świadomość pasażerów na stałe. Wiedza, że codziennie gdzieś kontrolerzy pracują, działa prewencyjnie i edukacyjnie. Jeśli przyjrzymy się statystykom, widać, że ten pomysł był dobry. Od kilku lat obserwujemy spadek liczby wystawianych wezwań do zapłaty - stwierdza Tomasz Śpiewak z wrocławskiej spółki przewozowej. MPK informuje o zmniejszeniu się liczby wspomnianych wezwań z 48 tys. w 2014 r. do niecałych 32 tys. w roku ubiegłym.

Serce kontrolera

W pewnym zakresie można pogodzić interesy gapowicza i organizatorów transportu, ale wiadomo, że nigdzie nie ma zgody na fałszerstwo czy szarpanie się z kontrolerami. Krakowski ZIKiT podaje, że kombinatorzy próbują przerabiać bilety do jednokrotnego kasowania na wielorazowe. Stempel kasownika jest mechanicznie ścierany lub wywabiany rozpuszczalnikiem. Ujawnione przypadki takiej ingerencji były, zdaniem ZIKiT, nieliczne (kilka zdarzeń w ciągu miesiąca) i łatwe do wychwycenia. Przyłapani pasażerowie albo z uporem przekonują o wzorowym stanie biletu, albo próbują wzbudzić litość w osobie kontrolującej, albo usiłują uciec z tramwaju czy autobusu. "Niejednokrotnie przy użyciu wobec kontrolera siły fizycznej" - czytamy w komunikacie krakowskiego Zarządu.

Tyle dowiemy się z urzędowej informacji. Jak przekonują praktycy jazdy na gapę, ucieczka wymaga sprawności i zdecydowania. Niekiedy ominięcie "kanara" w strategicznym punkcie autobusu bywa bardzo trudne. Na przykład W. ma takie gabaryty, że - jak wspomina - kiedyś samochód został przez niego potrącony na pasach.

Z kolei w czasie stosowania metody "na litość" przyda się jakiś rekwizyt. Pudełko dowolnego leku o mniej popularnej nazwie czasem może być "dowodem" na przewlekłą chorobę pasażera, z powodu której nie stać go na opłatę za jazdę. Serce kontrolera może wtedy zmięknąć.

- Natomiast udawanie cudzoziemca czy nawet bycie nim nic nie da. W Warszawie rutynowo w ekipach kontrolerów już za moich czasów były osoby ze znajomością angielskiego i niemieckiego. Dla gapowiczów z innych krajów mieliśmy informacje na piśmie w różnych językach - opowiada W.

Szalbierstwo i inne szelmostwa

Jak sprawa wygląda na kolei? Dłużnikami przewoźników kolejowych są, według KRD, przede wszystkim mężczyźni. Grono zadłużonych panów jest kilka razy większe od populacji gapowiczek z długami. Najliczniejszą grupę wiekową stanowią ludzie między 26. a 35. rokiem życia. W tym przedziale mieści się m.in. krajowy rekordzista - osobnik z ponad 50 tys. zł do spłacenia.

Pociąg PKP Intercity Korczak relacji Białystok - Kraków (fot. Marcin Onufryjuk / Agencja Gazeta)

Jeden tylko z przewoźników kolejowych, PKP Intercity, wystawił gapowiczom od początku roku 12 tys. wezwań do zapłaty. - Podróżni, którzy w tym okresie zwlekają z opłatami, są winni PKP IC kilka milionów złotych - dodaje Marta Ziemska z biura prasowego spółki. Według Intercity trudno mówić o uniwersalnym profilu gapowicza. Bez biletu może jeździć zarówno bezdomny bez grosza przy duszy, jak i dobrze sytuowany kombinator.

Od lutego konduktorzy IC dysponują nowym środkiem przeciwko notorycznemu wyłudzaniu przejazdów. Jest to system do wykrywania tzw. szalbierstwa, czyli wykroczenia, które polega na trzykrotnym w ciągu roku przejechaniu się na gapę i bez zamiaru uiszczenia opłat. Sprawcę można teraz zidentyfikować bezpośrednio w pociągu. Drużyny konduktorskie PKP IC mają dostęp do rejestrów wielokrotnych gapowiczów, mogą w pociągu ujawnić szalbierstwo i od razu wezwać policje lub SOK do sprawcy. Sprawa w sądzie może go potem skutecznie odstraszać od podejmowania dalszych prób oszczędzania na biletach, bo państwo ma szerokie możliwości wyegzekwowania nałożonej grzywny (np. przez urząd skarbowy). O ile przeterminowany dług wobec firmy przewozowej oznacza najwyżej spotkanie z komornikiem oraz drobne niedogodności, o tyle ignorowanie nałożonych w sądzie zobowiązań może spowodować zatrzymanie przez policję i poważniejsze nieprzyjemności.

IC nie ujawnia liczby ujawnionych przypadków szalbierstwa. Do SOK trafiło do końca maja bieżącego roku 207 takich spraw, ale nie wszystkie musiały pochodzić z Intercity. Marta Ziemska dodaje, że już informacja o nowych uprawnieniach konduktorów spowodowała spadek liczby osób podróżujących wielokrotnie bez biletu. PKP IC, według oficjalnego komunikatu tej spółki, radzi sobie też z przypadkami przeróbek legitymacji uprawniających do ulg. Stosunkowo często pojawiają się na nich podejrzane informacje o przedłużonej ważności dokumentu. Ziemska twierdzi, iż modyfikacje często są nieudolne i widoczne na pierwszy rzut oka. Z kolei biuro prasowe Przewozów Regionalnych, ogólnopolskiego organizatora przejazdów pociągami POLREGIO, informuje o zgłaszaniu przypadków podrobienia czy przerobienia dokumentów do prokuratury.

Gdy około 10 lat temu W. uczył się przeprowadzać kontrole dla Kolei Mazowieckich, mówiono mu, żeby zwracał uwagę na mieniące się znaczki, które potwierdzają ważność legitymacji studenckich. Młodzież fałszowała je w prosty sposób - używała hologramów z opakowań płyt kompaktowych. Stanowiło to szczególny zbieg okoliczności, bo holograficzne zabezpieczenie przed piractwem fonograficznym służyło gapowiczom - piratom transportu.

CHCESZ DOSTAWAĆ WIĘCEJ DARMOWYCH REPORTAŻY, POGŁĘBIONYCH WYWIADÓW, CIEKAWYCH SYLWETEK - POLUB NAS NA FACEBOOKU

Łukasz Grzymalski. Dziennikarz z Krakowa, współpracownik dawnego "Przekroju" i mediów regionalnych.