
Magda od pół roku nie kupiła chleba. Zabiera pieczywo z jadłodzielni, porcjuje i mrozi. Na początku była w domu nazywana terrorystką żywnościową. Najbliżsi się buntowali, bo "to przecież nie jest świeży chleb". Pytali, dlaczego nie chodzi już do sklepu po pieczywo.
- Ja wiem, że mam sklep pod domem i mogę kupić chleb. Ale mogę też wziąć ten bochenek, który wylądowałby na śmietniku. On jest wciąż świeży - tłumaczy mi tak, jak wcześniej rodzinie. Wie, że zrozumieć to wcale nie jest łatwo. Sama na początku musiała się przełamać. Najpierw poznała ludzi, którzy działają w ruchu Foodsharing . Później zobaczyła na własne oczy, ile niesprzedanego chleba pakowanego jest do worów i ląduje na śmietniku tuż po zamknięciu piekarni czy sklepu.
- Pieczywo jest wciąż świeże i jeszcze pachnące. Bułeczki, chałki, chleby. Dlaczego mam kupować, skoro mogę zabrać coś, co już zostało wyprodukowane? Jeśli jedzenie ma pójść na śmietnik, a ja je mogę uratować przed zmarnowaniem, to jestem pierwsza - mówi. Do inicjatywy Foodsharing dołączyła pół roku temu. Dziś jest jedną z koordynatorek społeczności w Krakowie.
- Foodsharing to dzielenie się jedzeniem. Nasza społeczność zajmuje się udostępnianiem miejsca, gdzie można się dzielić, stąd nazwa "jadłodzielnia" - mówi Magda. Do takiej placówki może przyjść każdy. Przynieść coś, co mu zbywa, ale też zabrać coś, czego nadwyżkę miał ktoś inny. Idea jest taka, by ratować jedzenie, które jest już w obiegu. - Mamy już jakąś ilość jedzenia kupioną, zrobioną, przetworzoną. Jak widzisz, że za dwa dni kończy się data ważności kabanosów, a jesteś przekonana, że ich nie zjesz, to nie czekaj. Zanieś do jadłodzielni, znikną w trzy sekundy - namawia.
Kupujemy oczami
W Polsce rocznie marnuje się 9 mln ton żywności. To średnio 52 kg na każdego Polaka. W kraju istnieje około 40 jadłodzielni i powstają nowe. Szacuje się, że jedna placówka może uratować 1000 kg jedzenia w roku. To tyle, ile od stycznia do grudnia zjada jedna osoba .
Michał wczoraj do jadłodzielni zaniósł pierogi. - Z serem i jagodami. Dzieciaki już nie chciały, z żoną jesteśmy na diecie. Zapakowałem to, co nam zostało, napisałem, jakie jest nadzienie i zostawiłem w lodówce. Czasami też coś zabiera. - Nie wstydzę się przyjść, wziąć dwie czy trzy kanapki i je zjeść. Stać mnie, żeby je sobie kupić, ale te poszłyby na śmietnik - mówi. Nie wstydzi się, bo to on z przyjaciółmi otworzył pierwszą jadłodzielnię w Toruniu.
Michał czasem zabiera do niej dzieci. - Uczę je, że jeśli z jakiegoś powodu nie zjadły swoich kanapek w szkole, to nie spotka ich kara. Nie będę krzyczał i się złościł, nie przymuszę ich do jedzenia. Dzieciaki się nie boją, więc nie wyrzucają kanapek po drodze do domu. Razem zanosimy je do lodówki. Ktoś może je sobie zabrać, przecież jeszcze są dobre - tłumaczy.
Raz ktoś zostawi kanapkę, raz pomidory, pory i marchew. Innym razem 20 worków ziemniaków i ciasta weselne. Żywność mogą przynosić osoby prywatne, ale też przekazują ją instytucje, pracownicy gastronomii, właściciele piekarni, sklepów, hurtowni, restauracji. Wszyscy, którzy nie chcą wyrzucać jedzenia. Do toruńskiej jadłodzielni zaprzyjaźniona firma przywozi od 10 do 30 kanapek z serem, warzywami albo szynką. Codziennie. Ostatnio pojawiło się mnóstwo bananów. Skórka była już ciemna, ale banany słodkie i zdatne do spożycia. W jadłodzielni na tablicy wiszą więc przepisy na chlebek bananowy i koktajle.
Michał podkreśla, że najważniejsza jest zmiana nawyków i sposobu myślenia o jedzeniu. Trzeba od nowa uczyć się szacunku do niego. Pierwszy krok to planowanie posiłków i odpowiedzialne robienie zakupów. - My, Polacy, wciąż jeszcze kupujemy oczami. Ta papryka musi być czerwona i najlepiej jeszcze w plastikowym opakowaniu. A jak jest może trochę pomarszczona, to leci do kosza. Banany to samo - jak mają drobne plamki, to nikt ich nie kupi. A przecież takie są najsmaczniejsze, bo najsłodsze i najbardziej dojrzałe.
W jadłodzielniach nie tylko jedzenie jest z odzysku. Z recyklingu są też lodówki i półki. - W grupach na Facebooku zapytaliśmy, czy ktoś ma lodówkę na zbyciu. Zgłosił się pan i mówi, że ma lodówkę do oddania, jeszcze na gwarancji. Pomógł ją załadować, wolontariusze przywieźli ją na miejsce. Dziś wszyscy z niej korzystamy - opowiada Magda.
Kto oddaje?
- Ile tego jest? Ma pan jak dostarczyć, czy mamy się organizować? - rozmowę z Magdą przerwał telefon. Dzwoni młody mężczyzna, pyta, czy ktoś może odebrać jedzenie. Mówi, że ma tego sporo i trzeba podjechać samochodem. - Do jadłodzielni żywność przynoszą nie tylko pojedyncze osoby. Często dostajemy informację, że za chwilę kończy się jakaś impreza i zostało mnóstwo gotowych posiłków, jak teraz - tłumaczy Magda po zakończeniu rozmowy telefonicznej. - Wtedy musimy zorganizować się w kilkanaście minut, do godziny.
Magda najczęściej pyta na Facebooku, kto akurat jest wolny i może pomóc. W Krakowie działa 30 wolontariuszy, w tym kilku koordynatorów, jak ona. Spotykają się regularnie, żeby obgadać najważniejsze sprawy. Planują długofalowe działania, robią harmonogram. - Jesteśmy podzieleni na grupy robocze. Ja jestem pierwszym kontaktem. Mój numer jest na stronie, więc odbieram telefony i udzielam informacji. Justyna zajmuje się mediami społecznościowymi i znajduje wydarzenia, w których możemy brać udział. Alicja robi grafiki, Rafał jest odpowiedzialny za wyszukiwanie nowych lokalizacji, Ewa - za kontakt z innymi miejskimi inicjatywami społecznymi. Ola jest od współpracy z przedsiębiorcami, Kasia zajmuje się wolontariuszami, kontaktuje się z już zaangażowanymi i pozyskuje nowych - wylicza Magda. Dzięki takiej organizacji pracy wiadomo, do kogo w jakiej kwestii się zwrócić.
- To jest w pełni wolontaryjna robota, każdy na co dzień ma swoje sprawy. Pracujemy, mamy mężów, żony, dzieci, własne problemy - zaznacza Magda, wybierając numer do kolegi z organizacji. - Jest mnóstwo pomysłów, ale brak czasu je zabija. Zawsze znajdzie się też coś pilniejszego. Ktoś zadzwoni, trzeba podjechać po jedzenie, zapakować, zawieźć, rozpakować. Tak jest dzisiaj, w sobotnie popołudnie. Na szczęście pomoc zadeklarował Rafał. Pół godziny później na miejsce odbioru podjeżdżamy jego samochodem. Przed drzwiami czeka mężczyzna, obok niego załadowany wózek towarowy.
- Wrzuciłem w Google hasło: 'gdzie można oddać jedzenie w Krakowie'. Bank Żywności jest dziś zamknięty, więc szukałem dalej. Pojawiła się strona Foodsharing, był numer, zadzwoniłem - mówi Mateusz z Instytutu Kościuszki. Właśnie odbywa się pierwszy w Polsce hackhaton [Wydarzenie, podczas którego osoby z branży IT stają przed zadaniem rozwiązania określonego problemu związanego z projektowaniem - przyp. redakcja] w dziedzinie cyberbezpieczeństwa, którego jest współorganizatorem. Impreza będzie trwała do rana, zaplanowane są dwie kolejne dostawy cateringu: na późną kolację i śniadanie. Magda i Rafał zabierają to, czego uczestnicy spotkania nie zjedli do tej pory.
- Byliśmy całkowicie nieprzygotowani na taką sytuację - Mateusz przyznaje, że zamówili za dużo posiłków. - Gdybym miał wyrzucić tyle jedzenia do śmieci, to miałbym wyrzuty sumienia. Kiedy podrzuciłem ekipie pomysł, żeby je oddać, wszyscy mnie poparli. Ulżyło nam, że to się nie zmarnuje. Dodaje, że takie doświadczenie to cenna lekcja na przyszłość. - Właściwie każda firma, która zamawia lub dostarcza catering, powinna być w kontakcie z odpowiednią organizacją, która zagospodaruje jego nadmiar. To byłby też dobry przykład dla pracowników. W naszym kraju, i właściwie we wszystkich krajach, gdzie głód nie jest problemem powszechnym, szacunek do jedzenia jest na bardzo niskim poziomie. Sam pracował wcześniej w Anglii, w jednej z sieciowych kawiarni. Po jej zamknięciu kilogramy żywności lądowały w koszu. Regulamin firmy nie pozwalał, by przekazać ją dalej. - Denerwowało mnie, że nie mogę nic z tym zrobić. Dziś mogę.
W bagażniku lądują dwa wielkie kartony. W nich wciąż świeże drożdżówki, jedne z serem, inne z jagodami. Razem około 100 sztuk. Obok skrzynka jabłek, pełna po brzegi. Rafał musi prowadzić ostrożnie, żeby się nie rozsypały. Na wierzchu skrzynka wypełniona mandarynkami. Pachnie nimi w całym samochodzie. Zajmuję miejsce z tyłu, obok mnie piętrzą się pudełka z pizzą. Zaglądam do jednego. Salami, pieczarki i dużo warzyw. Kartony są jeszcze ciepłe.
Zanim ruszymy, Mateusz umawia się z Magdą na kolejny odbiór rano. Jest przekonany, że jutro po śniadaniu też coś zostanie. Nie myli się. W niedzielę koło południa Magda przywiezie do jadłodzielni wypełnione pudła i torby. 70 sałatek z kurczakiem, serem feta i pomidorami. 70 kanapek. Z jasnego i ciemnego pieczywa, pełne warzyw i sałaty. Wegetariańskie z kozim serem albo z twarożkiem. Dla mięsożerców z szynką albo kiełbasą. I jeszcze kosz z owocami, tym razem mandarynki i jabłka będą wymieszane. Oprócz tego kilka opakowań maślanych bułeczek, kilkanaście pudełek z pizzą i foccacią.
Kto zabiera?
- Nieważne, kto to zabierze. Ja wierzę w to, że każdy, kto się częstuje, po prostu to zjada. Bo po co miałby to brać? - mówi Magda, ładując kanapki do lodówki. A potem wrzuca post ze zdjęciem do grupy "Dzielimy się jedzeniem" na Facebooku.
Marta i Michał pojawili się pierwsi. - O jadłodzielniach dowiedziałam się na uczelni. Postanowiłam podejść i sprawdzić, jak to działa - mówi. Jest na piątym roku studiów, pracuje w korporacji. - Częściej jestem w jadłodzielni przy ulicy Dolnych Młynów, bo piszę magisterkę w bibliotece obok. Korzystam, kiedy jestem głodna, bo nie zawsze zdążę zabrać coś z domu. Czasem jest pusto, a czasem trafia się coś pysznego. Kiedyś załapałam się na doskonały dwudaniowy obiad. Dziś przyjechała z chłopakiem. Zobaczyła zdjęcie na Facebooku. Zabierają kanapki, pizzę i kilka owoców.
Hanię i Magdę też przyciągnął wpis w social mediach. - Jesteśmy po imprezie, przehulałyśmy wczoraj prawie wszystkie pieniądze, a do pierwszego jeszcze kilka dni. Na kacu włącza się gastrofaza, więc info o jedzeniu spadło nam jak z nieba! - opowiada Hania. Do jadłodzielni przychodzi od czasu do czasu. Trafiła na inicjatywę - jak większość - przez internet. - Nie tylko stąd zabieram, często też coś przynoszę. Ostatnio zostało mi dużo pieczonych warzyw, więc zapakowałam i zostawiłam w lodówce. Po co mam wyrzucać, jak ktoś akurat może mieć na nie smaka! - mówi z radością, wybierając pizzę.
Pojawia się mama z synem, pani po pięćdziesiątce, kilka par koło trzydziestki. Ktoś wziął sałatkę, ktoś inny zostawił kawę rozpuszczalną albo masło. Przyszedł też emeryt, pan Piotr, który nie jest zachwycony sposobem działania placówek. - Wiem o jadłodzielniach od dawna. Powiedzieli mi znajomi. Zrobiłem nawet eksperyment i zaglądałem kilka razy dziennie. Byłem chyba ze sto razy w ciągu dwóch miesięcy. Nigdy nic nie było - mówi i pyta, co może zabrać. - Nikt nie kontroluje, kto i ile jedzenia stąd wynosi. Ja nie mam konta na Facebooku, nie wiem, kiedy się coś pojawia - mówi. O dzisiejszej dostawie powiedział mu kolega, który akurat widział post. Pan Piotr proponuje, by przy lodówkach organizować dyżury. - Wtedy będzie wiadomo, kto ile zabiera! Wezmą ci, którzy naprawdę potrzebują . Do rozmowy włącza się Magda. - My nie jesteśmy organizacją pomocową, tu nie ma przydziału. Ratujemy żywność, żeby się nie marnowała. Wziąć ma prawo każdy, biedny czy bogaty. Ważne, że trafia do brzucha, a nie do śmietnika.
Ludziom często się wydaje, że jadłodzielnie to miejsca dla potrzebujących. - Mylą je z MOPS-em, Bankiem Żywności, Caritasem. A to jest miejsce dla wszystkich. Nieważne, czy przyjedziesz tu mercedesem, czy na rowerze. Ważne, żeby jedzenie się nie zmarnowało - tłumaczy Michał. - Niektórzy wychodzą też z założenia, że w jadłodzielni zawsze musi coś być. Cierpliwie pracujemy nad zmianą świadomości. Tłumaczymy, że żywność w takich placówkach to ta, która komuś zostaje.
Podzieleni, uprzedzeni, zawstydzeni
Głosów podobnych jak ten pana Piotra pojawia się więcej. - Tuż po otwarciu, kiedy przychodzili emeryci albo bezdomni, wszystko było w porządku. Ale kiedy przyjechał pan samochodem i poczęstował się pomidorami, to podniósł się raban. Ludzie mieli z tym problem - opowiada Michał.
Pierwsza toruńska jadłodzielnia znalazła swoje miejsce na Manhattanie, czyli miejskim targowisku. Handlarze zostawiają w niej to, czego nie udało im się sprzedać. W ciągu dnia mają na oku wszystkich, którzy się częstują. - Dotarły do mnie głosy, że "przecież tego człowieka stać, po co on to robi". Tłumaczyłem: żeby się nie zmarnowało. Dzisiaj stali bywalcy Manhattanu rozumieją ideę i podają ją dalej.- Na początku bardzo ostrożnie podchodzili do jadłodzielni. Myśleli, że tu jest jakaś ukryta kamera i zaraz przyjedzie policja. Dzisiaj wiedzą, że jeśli coś jest, to mają wejść i się poczęstować. Niezależnie od tego, ile mają w portfelu.
Kojarzenie jadłodzielni wyłącznie z ubóstwem to błąd. - Każdy konsument w naszym kraju powinien być świadomy, że żywności nie wolno wyrzucać. Dziś mamy 40 rodzajów chleba w piekarni. Kiedy było ich mniej, bardziej szanowaliśmy każdy bochenek. Teraz półki w marketach uginają się od jedzenia, więc mamy to gdzieś. Wyrzucamy na potęgę, bo w dobrobycie o pokarm się nie dba - tłumaczy Michał i przekonuje, że z placówek powinni korzystać przedstawiciele klasy średniej. Problemem bywa lenistwo i brak świadomości. - Jestem przekonany, że gdyby jadłodzielni w miastach było więcej, każdy miałby bliżej i chętniej podrzucałby to, co mu akurat zbywa. Nie chodzi przecież o to, żeby pędzić z jedną kanapką z drugiego końca miasta.
Inna sprawa, że do inicjatywy trzeba się przekonać. - Myślę, że wiele osób wciąż się wstydzi. Branie jedzenia za darmo kojarzy się w Polsce z przyjmowaniem jałmużny. A przecież to nie jest obciach, tylko powód do dumy, że jedzenie się nie marnuje - tłumaczy Magda. Jej słowa potwierdza Kasia. Działa w foodsharingu od niedawna, na co dzień pracuje w korporacji. - Wszystko zależy od środowiska, w jakim się przebywa. U mnie w pracy nie spotkałam nikogo, kto by korzystał. Kiedy wspominam o jadłodzielniach, dla wszystkich fajnie to brzmi, ale nie wydaje mi się, że ktoś oprócz mnie się angażuje. Są też osoby, którym podoba się idea, ale logistyka je zraża.
Pojawiają się też obawy związane z higieną. - To kwestia mentalności. Ludzie nie chcą brać jedzenia po kimś. Bo nie wiadomo, co to jest. Brakuje społecznego zaufania - mówi Kasia. - W Szwajcarii, gdzie mieszkałam wcześniej przez cztery lata, obrót rzeczami używanymi i jedzeniem jest dużo bardziej rozwinięty niż w Polsce. A przecież to zamożny kraj.
Partner Kasi jest Szwajcarem, i to on uwrażliwił ją na marnotrawstwo. Dużo na ten temat rozmawiają i starają się robić przemyślane zakupy. - Środki czystości, ciuchy, gazety - od kilku miesięcy staram się je kupować tylko wtedy, gdy czegoś potrzebuję. Najchętniej z drugiej ręki. Dobrze zarabiam i stać mnie nawet na luksusowe rzeczy, ale przechodzenie obojętnie obok wystaw sklepowych daje mi dużo wolności. Jestem szczęśliwa, że nie ulegam presji kupowania.
Nowa poczta pantoflowa
Foodsharing działa bez pieniędzy, nie ma środków na promocję. - Ale robi się taka pajęczynka, która działa na bardzo lokalnym poziomie - tłumaczy Magda. Ktoś zaprosi znajomego, ktoś udostępni post na Facebooku. "Ratownicy jedzenia" działają też w grupach online, które nie są bezpośrednio związane z żywieniem, ale na przykład z wymianą przedmiotów i recyklingiem. Użytkownicy często migrują między grupami i polecają je sobie nawzajem. - Najpierw zaczynasz myśleć o tym, żeby nie brać foliówki w sklepie. A później szukasz przepisów, jak wykorzystać obierki od ziemniaka. Jesteś w czterech różnych grupach i nagle się okazuje, że znajoma dziewczyny, z którą czymś się wymieniałaś, jest nauczycielką - opowiada Magda. A od jednego świadomego nauczyciela już tylko krok do warsztatów: - Jedną z naszych misji jest edukacja. Bez tego nic się nie zmieni. Tłumaczymy dzieciakom, że mogą zostać "ratownikami żywności", jeśli nie będą jej wyrzucać, zjedzą kanapkę, wezmą sobie mniejszą porcję albo oddadzą koledze to, czego nie zjadły.
W jadłodzielniach widać różnorodność i budowanie lokalnych więzi. - Przychodzą tu ludzie o różnych poglądach, ale nie rozmawiają o polityce, tylko o tym, jak zaprawiać ogórki. Dla mnie prywatnie to jest fenomen - mówi Michał i dodaje, że przedstawiciele kilku organizacji próbowali się wypromować przy inicjatywie Foodsharing. - Nie chcemy, żeby idea oddolna została zawłaszczona przez partie. Kolor polityczny nas nie interesuje, bardziej obchodzi nas kolor ogórka i pomidora - tłumaczy .
- Jeśli samorządowcy chcą pomóc, niech znajdą miejsce na kolejne jadłodzielnie - mówi Magda. Od dwóch miesięcy czeka na odpowiedź w sprawie jadłodzielni, którą krakowska grupa Foodsharing chce zainstalować w Nowej Hucie. Poprosili o udostępnienie kąta w Miejskim Ośrodku Inicjatyw Społecznych. - Bo jeśli nie tam, to gdzie? Jest grupa seniorów, która by się tym miejscem opiekowała. Są chętni, żeby wymieniać się jedzeniem. W piwnicy jednej z wolontariuszek czekają dwie lodówki. Brakuje tylko miejsca - mówi.
CHCESZ DOSTAWAĆ WIĘCEJ DARMOWYCH REPORTAŻY, POGŁĘBIONYCH WYWIADÓW, CIEKAWYCH SYLWETEK - POLUB NAS NA FACEBOOKU
Marysia Organ. Dziennikarka i blogerka. Pracowała dla Legalnej Kultury, Film Spring Open i Onet.pl. Pisze głównie o bliskości, relacjach i komunikacji w czasach internetu. Na blogu pierwiastki.com zbiera sposoby na bliskość w podzielonej Polsce. W wolnym czasie czyta i tańczy.