
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to rzęsy. Za długie, zbyt gęste, nie mogą być prawdziwe. I nie są. Kasia dostała je w pakiecie z fryzurą i makijażem od swojego przyjaciela fryzjera, chociaż bardzo się przed tym prezentem broniła. Blondynka, naturalna, szczupła, o gładkiej, jasnej cerze, żadnych wyraźnych zmarszczek. W przypadku kobiety sporo po trzydziestce to z reguły oznacza dobre geny i/lub botoks, tym razem chodzi jednak o coś bardziej skomplikowanego*. (...)
Kasia skończyła architekturę, projektuje domy, częściej wnętrza niż budynki, tak było przynajmniej przed przeprowadzką do Hamburga. Latem 2016 roku jej męża oddelegowała tam międzynarodowa korporacja, dla której pracuje na bardzo wysokim stanowisku. Na miejscu zajęła się nimi menedżerka do spraw aklimatyzacji, znalazła dom w ładnej dzielnicy i z rozsądnym czynszem, załatwiła szkołę dla córki i syna, sprawdziła, ile czasu zajmuje dojazd tam i z powrotem samochodem, a ile tramwajem, spisała się.
Teraz Kasia jest głównie żoną swojego męża oraz matką swoich dzieci. Na razie jej to nie przeszkadza, ale długo tak pewnie nie wytrzyma.
Historia niegroźnego guza**
- Wszystko zaczęło się osiem lat temu, gdy byłam w ciąży z drugim dzieckiem - mówi Kasia. - Czesząc włosy, wyczułam pod palcami coś nowego. Guz ślinianki zausznej, najgłupszy, jaki można sobie wyobrazić, w pewnym sensie wstyd. Ludzie mają poważne nowotwory, po kilka zabiegów, chemioterapię, a ja coś za uszami. I właściwie na własne życzenie, bo dwa lata wcześniej już coś podobnego zaliczyłam.
W prywatnej klinice zrobili mi wtedy biopsję, diagnoza: nowotwór, na szczęście nie z tych złośliwych. Mimo wszystko, pani Kasiu, lepiej usunąć, bo z czasem może się uzłośliwić. Usunęłam. Badania histopatologiczne potwierdziły, że to tzw. gruczolak, guz generalnie łagodny, choć bywa wredny, lubi wracać. Nie wiedziałam, że takimi guzami zajmuje się nie chirurg onkolog, tylko otolaryngolog, usuwa je pod mikroskopem wraz z całym obrzeżem, bo jak się coś zostawi, to właśnie wtedy gruczolak odrasta. Żeby było ciekawiej, po dwóch latach gruczolak nie wrócił sam, tylko w większym towarzystwie. W czasie badań pan doktor, ten sam, który operował mnie za pierwszym razem, doliczył się siedmiu, w twarzy i szyi też były. "Spokojnie, pani Kasiu - powiedział - wyczuwam je wszystkie pod palcami, usunę je pani ambulatoryjnie".
Tym razem już mu aż tak bardzo nie zaufałam (...). Zrobiłam research, skonsultowałam się z otolaryngologami. Jeden po drugim powiedzieli, że nie jest ciekawie, zwłaszcza ze względu na ciążę. Usunięcie siedmiu guzów w całkowitej narkozie trochę czasu zajmie, przed porodem nikt nie chciał się do tego zabrać, a nawet gdy już urodziłam syna, odważył się tylko jeden emerytowany profesor. Na usuwanie guzów umówiliśmy się w prywatnej klinice pod Warszawą.
Operacja trwała osiem godzin, gdybym była w ciąży, nic by z niej nie zostało. W trakcie okazało się, że guzów jest nie siedem, lecz osiem, ten ostatni to nerwiak, przykleił się do nerwu twarzowego, USG go nie wychwyciło, zdarza się. Nerw trzeba było wyciąć w całości i zrekonstruować z usznego, co powoduje, że wyglądam teraz, jak wyglądam: połowa twarzy zapadła się w sobie. Do wątpliwych wrażeń estetycznych dochodzą też dysfunkcje: niedomykające się oko, niedomykające się usta, podczas obiadu wycieka mi z nich zupa itp. Ale i tak miałam dużo szczęścia, bo nerw mi zrekonstruowano, twarz była prawie na swoim miejscu, tylko tu, poniżej kości policzkowej, zrobiła się depresja. Wielki dół. Zapaść.
Mogło być gorzej
Mogło być gorzej, o wiele gorzej, w szpitalu na Stępińskiej widziałam podobne do mojego przypadki zoperowane przez kogoś innego: oko na wysokości kości policzkowej, usta po skosie, twarz totalnie wisi, nerw nie trzyma jej wcale. Pochodzę z rodziny, w której wszyscy zawsze byli skupieni na swoim wyglądzie. Moja świętej pamięci babcia mówiła znacznie szybciej, niż myślała, jej życiowe credo brzmiało: uroda nie jest ważna, pod warunkiem że się ją ma. Z przychodni wracała do domu cała w pretensjach i z krzykiem: "Ale brzydka pielęgniarka robiła mi dzisiaj zastrzyk, dlatego tak strasznie bolało". Pierwsze słowa, jakie usłyszałam od niej po operacji: "O Boże, jak ty wyglądasz", kilka sekund później dodała: "Co na to Robert?", znaczy mój mąż, w sensie: "no bo przecież nie taką cię brał".
Chodziłam na rehabilitację: prądy plus ćwiczenie przed lustrem - u, a, o, e, u, a, o, e - plus robienie dzióbków oraz próba rozciągania ust, cholernie męcząca. Uśmiech był dużym problemem, w ogóle nie wyglądał. Wszyscy mówili: nie przejmuj się, ale kiedy uśmiech przypomina grymas bólu, wolisz unikać zabawnych sytuacji. Dziura w policzku powodowała, że gdy mówiłam, robił mi się potworny fałd, aktywny nerw ciągnął całą twarz na swoją stronę, sparaliżowana połowa nie potrafiła mu się sprzeciwić.
Na trzy, cztery lata zrezygnowałam z pracy i wycofałam się z życia towarzyskiego. Miałam co robić, zajęłam się dziećmi i budową domu. Znajomi się do mnie dobijali, ale ich spławiałam, nie mogłam na siebie patrzeć i nie chciałam, żeby inni patrzyli albo udawali, że nie patrzą. Pewnie nadal by tak było, gdyby moja przyjaciółka Marta nie oświadczyła mi przez telefon: "Starzejemy się, koleżanko, musimy coś ze sobą zrobić. Zaraz. Natychmiast". Ja na to: "Co ty opowiadasz, pięknie wyglądasz, masz taką równą twarz", bo symetria to dla mnie teraz podstawowe kryterium urody. Dopóki potrafisz się równo uśmiechnąć, zamknąć prawe i lewe oko naraz, bez pomagania sobie ręką, zmarszczki nie mają znaczenia, w ogóle ich nie widać. Ale Marta się uparła, zdiagnozowała u siebie depresję spowodowaną starzeniem na tym etapie, kiedy jeszcze można powalczyć. Kazała mi znaleźć kogoś, kto nas uratuje przed tą straszną, nieludzką starością.
Zadzwoniłam do Antosi, która była wtedy szefową działu urody miesięcznika "InStyle", przedstawiłam problem koleżanki. "Znasz wszystkich lekarzy, powiedziałam, a ja nie chcę trafić z nią do kogoś przypadkowego, który strzeli jej dwa razy większe usta oraz proporcjonalne do nich policzki, poleć prawdziwego specjalistę". "Idź do doktor Bliżanowskiej", poradziła Antosia, "ona nie przesadza, ma zmysł rzeźbiarki". Skoro tak, umówiłam Martę w warszawskiej klinice WellDerm. Myślałam, że mam ją już z głowy, a Marta na to: "No co ty, idziesz ze mną". "Niby po co? Możemy wyjść wieczorem na kolację, do jakiejś restauracji, gdzie jest ciemno, posiedzę sobie w kąciku, w okularach słonecznych, ale włóczyć się po klinikach urody, której już nie mam, po co?". "Potrzebuję kogoś, kto potrzyma mnie za rękę".
"Wypełniłabym pani policzek"
No to zostałam środkiem łagodzącym stres. Razem pojechałyśmy do kliniki, razem weszłyśmy na konsultacje do gabinetu. Pani doktor Bliżanowska zasugerowała Marcie lekki botoks, może jakiś peeling, chociaż niekoniecznie, ewentualnie mezoterapię, ale też nie od razu, a potem spojrzała na mnie. "A pani?" "Ja? Ja dziękuję bardzo, mnie już nic nie pomoże". "Naprawdę? A ja bym pani wypełniła policzek, popracowała nad symetrią twarzy, sprowadziła brwi do tego samego poziomu. Tej prawej podnieść się nie da, ale lewą możemy obniżyć botoksem". "Fantastycznie - powiedziałam - zastanowię się, na spokojnie wszystko sobie przemyślę, ale teraz proszę się skupić na koleżance, ja zaczekam na korytarzu".
Gdy chodziłam na rehabilitację i po pewnym czasie coś wreszcie drgnęło, coś się ruszyło, nabrałam optymizmu, że może z czasem odzyskam władzę nad całą twarzą, znów będę normalna. Poszłam do mojego lekarza, mówię: "Panie doktorze, jak się napnę, jak dam z siebie wszystko i nie popuszczę, to kącik ust mi się unosi, leciutko, ale naprawdę widać, idzie w górę. Myśli pan, że ile jeszcze czasu potrzebuję? Trzy miesiące, pół roku?". A profesor na to: "Nie, no jak nowa to już pani nigdy nie będzie". (...)
Wróciłam do WellDermu jesienią, tym razem już sama. Bałam się. Bólu, ale jeszcze bardziej komplikacji, przecież nie wiadomo, jakie mam po operacjach zrosty. Na szczęście doktor Bliżanowska nie jest typem lekarza PR-owca, który obiecuje cuda na kiju. "Ja jestem odważna - powiedziała - pani też musi".
Zaczęłyśmy od wypełnienia volumą [środek wypełniający - przyp. red.], zrobiła mi z tego fundament dla skóry, wpakowała chyba ze trzy dawki, chociaż normalnie jedna wystarcza, by policzek przypominał ponton. Potem lewą brew ciachnęła mi botoksem, dorównała do prawej. Botoksem poraziła też całą aktywną połowę twarzy, żeby przestała tak ciągnąć całość. Tylko tyle, na start.
W domu bardzo dokładnie przejrzałam się w lustrze. Potem zrobiłam sobie telefonem selfie. Albo bardzo chcę w to uwierzyć, pomyślałam, albo naprawdę wyglądam sto milionów razy lepiej. (...)
(...) Poszłam na kontrolę do lekarza, który mnie operował. Otwieram drzwi i słyszę: "Jezu! Nerw pani ożył!". "No nie, panie doktorze, aż tak dobrze nie jest, to po prostu medycyna estetyczna". "Naprawdę takie rzeczy teraz robią? Wie pani co, w pani przypadku to powinno być refundowane". (...)
Doktor Bliżanowska ma mapę mojej twarzy, odnotowuje wszystkie zabiegi, dokładnie wie, co zrobiła, ja nad tym nie panuję, nie muszę. Lecimy zawsze na żywo, żadnego znieczulenia, bo kremu Emla nienawidzę, czuję się po nim jak po zastrzyku u dentysty, a nawet gorzej. Zawsze miałam bardzo żywą mimikę, zanim fotograf mnie ustawił do zdjęcia, zdążyłam zrobić czterdzieści cztery miny, w ogóle o tym nie wiedząc. W związku z tym dość szybko zużywam wykorzystany wypełniacz, metabolizuję, jak mówi pani doktor.
Botoks powtarzam co pół roku, bo gdy puszcza, robi się taka zmarszczka, jakby za chwilę z czaszki miał mi wyjść obcy. Natomiast wypełnienie starcza na dwa lata i potrzeba go znacznie mniej niż za pierwszym razem. Ostatnio jedną ampułką zrobiłyśmy cały policzek i zostało jeszcze coś na dolinę łez.
Nowe technologie, nowa twarz
Oczywiście najnowsze technologie też już wypróbowałam. Jestem jak najbardziej za, z małymi wyjątkami. Zaffiro uwielbiam, polega na podgrzewaniu włókien kolagenowych podczerwienią, skóra robi się po nim bardziej elastyczna. Na początku uważałam, że to w ogóle nie działa, efekt nie jest wow, nawet się na to poskarżyłam. Wtedy pani Ela zrobiła mi najpierw pół twarzy, podsunęła lustereczko pod nos i spytała: "A teraz widać, że Zaffiro działa?". No widać! Nici? No pewnie, że zrobiłam, ale cena versus efekt versus towarzysząca zabiegowi przeprawa spowodowały, że już więcej nie dam się przefastrygować. (...) Zabieg jak zabieg, boli, ale da się znieść, gorsze jest natomiast to, że przez co najmniej tydzień po niciach trzeba spać na wznak. Ja śpię zawsze na twarzy, inaczej nie umiem, więc z nici nici.
Raz też zgodziłam się, żeby przejechać po całej twarzy dermapenem, miał spłycić blizny pooperacyjne. Dużo zabiegów medycyny estetycznej polega na tym, że aby pomóc skórze, trzeba jej najpierw zaszkodzić. Dermapen to pulsujące igły powodujące mikrouszkodzenia, które skóra stara się sama szybko naprawić. Niestety, mnie dermapen nie pomógł, nic takiego nie zrobił, żebym zdecydowała się na powtórkę opłaconą trwającą tydzień męczarnią. Przez siedem dni twarz była nagrzana, jakbym miała wysoką gorączkę. Poza tym lubię moje blizny, są mi potrzebne, tłumaczą, dlaczego wyglądam, jak wyglądam. Ludzie podejrzewają, że miałam jakiś wypadek, no bo w pewnym sensie miałam, a ostatnio jakiś facet w sklepie spytał, czy ta blizna to po liftingu. Potwierdziłam, tak, proszę pana, tylko że ja mam skąpego męża, zapłacił za podciągnięcie połowy twarzy, na resztę muszę sama zapracować. Głupio zrobiłam, poszło w świat, że takie rzeczy można zrobić w połowie i rozłożyć na raty. (...)
Dlatego przyjaciółki, które tak głośno protestują przeciw zabiegom, pytam: "Przepraszam bardzo, a ja? Też wyglądam okropnie? Horror?". "Nie, no co ty, przecież prawie nic nie masz zrobione, tylko tę delikatną rekonstrukcję". "O nie, kochane, ta drobna rekonstrukcja to był początek, żeby wyglądać w miarę, musiałam naprawić wszystko. Krótko mówiąc, cała jestem zrobiona. Cała!". Zgadzam się, że to nie to samo co słynna dieta zmieniająca rysy twarzy, nie prosiłam przecież o nowe policzki i usta, doktor Bliżanowska odtwarza naturalny wygląd i stara się przy tym utrzymać zdrowe proporcje. Nie czuję się też żywą reklamą cudu medycyny estetycznej. (...) Jest ze mną lepiej, o wiele lepiej, ale nadal nie wygląda to dobrze na zdjęciach, nadal to moje porażenie widać. Od pewnego czasu zastanawiam się, czy posunąć się o krok dalej i tej leniwej prawej powieki nie podnieść u chirurga, liftingiem.
Wiem, jak się czuje człowiek bez twarzy, do której się przyzwyczaił, jakby nie był już sobą. Ja do tej pory tak mam, ale najbardziej na świecie nie lubię, gdy ktoś mi współczuje. Nie, przepraszam, jeszcze gorsze jest wmawianie, że nic nie widać, ślepa przecież nie jestem, wiem, że widać. Moja koleżanka, okulistka, wysiliła się na maksymalną dawkę empatii. "Boże, jaka ty biedna jesteś", powiedziała. "Zawsze taka piękna, a teraz. masz problemy, zwłaszcza z tym okiem, prawda. No wiesz, jestem okulistką, od razu widzę, przez co przechodzisz". Sama się prosiła, więc jej powiedziałam, jak jest. Nigdy nie byłam aż taka piękna, tylko normalna, i wcale nie jest mi ciężko. Przy takich okazjach zawsze robię minę, która mówi: czuję się zaj***ście, kocham moją bliznę, regularne rysy twarzy to przereklamowana sprawa, a symetria jest logiką głupców.
*Fragment książki "Zrobieni"
**Wszystkie śródtytuły pochodzą od redakcji
CHCESZ DOSTAWAĆ WIĘCEJ DARMOWYCH REPORTAŻY, POGŁĘBIONYCH WYWIADÓW, CIEKAWYCH SYLWETEK - POLUB NAS NA FACEBOOKU
Piotr Zachara. Dziennikarz, wykładowca School of Form w Poznaniu, od dwudziestu lat pisze w polskiej prasie o modzie, kulturze i sztuce. Założył kwartalnik "Twój Styl Trendy", wprowadził na rynek polską edycję miesięcznika "InStyle" i był jego pierwszym redaktorem naczelnym, aktualnie publikuje m.in. w "Harper's Bazaar".