
Najpierw lista obecności, potem modlitwa. Siedzą w małej sali w podziemiach jednego z łódzkich kościołów, 12 osób, pary, w większości w wieku około 30 lat. Wśród nich Dorota (31 l.), na co dzień metodyczka w szkole językowej. Jak wszyscy pozostali, dostaje ołówek i linijkę. Prowadzący przedstawia im się jako kochający mąż, ojciec katolik. - Za chwilę poznacie najpilniej strzeżoną tajemnicę tajemnic... - teatralnie ścisza głos. - Czyli jak badać płodność.
Mężczyzna jest dyplomowanym nauczycielem religii, a do tego członkiem Krajowego Zespołu Promocji Naturalnego Planowania Rodziny. Warsztaty w przykościelnej poradni rodzinnej prowadzi od 21 lat, czasem z żoną, ale dziś jej nie ma. - Elokwentny, nie jakiś nudziarz - ocenia Dorota.
Prowadzący rozwija roll-up i wskaźnikiem celuje w zdjęcia śluzu. - To jaki dzisiaj panie mają dzień cyklu i śluz, któraś wie? - pyta i prezentuje rozmaite konsystencje pochwowej wydzieliny: mętną, lepką, kleistą. Uczestniczki milczą zawstydzone. Dorota też. Spodziewała się, że będzie mowa o naturalnych metodach antykoncepcji, ale na taką dawkę fizjologii nie była gotowa. Nie jest blisko związana z Kościołem. O tym, że będzie ślubować przed ołtarzem, zadecydowały względy praktyczne. Zależało jej na konkretnym terminie ślubu. Przypadał w niedzielę, w dniu, w którym urzędnicy stanu cywilnego nie pracują. Zwróciła się więc do księdza. I dowiedziała się, ślub kościelny - owszem, ale najpierw musi zaliczyć poradnię rodzinną. Dlatego teraz w podziemiach kościoła słucha o naturalnych metodach antykoncepcji.
''Zawsze sucho, zawsze pewnie''
- Najistotniejszy w analizie płodności jest pomiar temperatury - wyjaśnia prowadzący. - Najlepiej tuż po przebudzeniu, ale o stałej porze, termometr należy włożyć w pochwę albo odbytnicę, ewentualnie pod język. Do tego badanie śluzu - wygląd i wilgotność. Istotne jest również położenie macicy, jej rozwartość i twardość. Płodność to nie jakaś watykańska ruletka, tylko analiza i notatki. W pewnej chwil instruktor zwraca się do męskiej części uczestników. - W tych pomiarach i obserwacjach nieocenioną rolę odgrywa małżonek kobiety - podkreśla i dodaje, że partner powinien orientować się, w której fazie cyklu jest żona i jak zachowuje się szyjka jej macicy. - Musicie wiedzieć, czy jest miękka jak trawa i otwarta jak kwiat, a może twarda i sucha jak ziemia.
Mąż może odpowiednio kategoryzować śluz żony w tabelce (gęsty, mętny, przejrzysty, rozciągliwy) albo podawać termometr, sczytywać temperaturę i notować jej wynik w notesiku. - Wspólne badanie płodności z rana niezmiernie zbliża małżonków. Poza tym jest to wygodne dla mężczyzny, bo notesik leży tuż przy łóżku i kiedy ten ma ochotę - hop, zagląda do środka i wie, czy dziś wstrzemięźliwość, czy może "cztery razy po dwa razy, osiem razy raz po raz ." - prowadzący puszcza oko i z szerokim uśmiechem cytuje słowa podwórkowej piosenki. Uczestnicy rozglądają się po sobie zmieszani: czy on tak na poważnie? Do końca zajęć refren przyśpiewki zna już każdy, bo pan podśpiewuje ją wiele razy. - I wiadomość dla pań. Brak śluzu to zielone światło do współżycia. Zapamiętajmy tę maksymę - zawsze sucho, zawsze pewnie - rzuca.
Wreszcie przydają się linijki i ołówki. - Jest trochę jak na matematyce. Przez trzy godziny rysujemy wykresy, proste łączące punkty i robimy skomplikowane wyliczenia. Mają nas nauczyć, kiedy przypada szczyt płodności cyklu i kiedy można współżyć - opowiada Dorota. Prowadzący tłumaczy definicję skoku temperatury, linii pokrywającej, szczytu objawu śluzu. - Powyżej linii pokrywającej powinny się znaleźć co najmniej trzy kolejne niezakłócone temperatury wyższe, z których trzecia ma leżeć co najmniej o 0,2 stopnia powyżej najwyższej z sześciu temperatur - wyjaśnia. W wykresie należy umieścić wszelkie odstępstwa od normy i zakłócenia cyklu - bo przecież stres, podróż, nieprzespana noc, choroby czy alkohol zaburzają pomiary i mogą skutkować niezaplanowanym potomstwem. - Ale katolik prowadzi w miarę usystematyzowany tryb życia. Więc bez obaw, metodzie można ufać - pociesza instruktor.
- O komunikacji w małżeństwie, szacunku, czymkolwiek poza tematem płodności i niepłodności nie mówi prawie nic. Jakby całe to przygotowanie do życia w rodzinie ograniczało się do śluzu i temperatury - komentuje Dorota. W dodatku po wielu ćwiczeniach połowa uczestników i tak nadal się myli. - Mamy się nie zniechęcać - naturalne metody rozpoznawania płodności są proste, a ciało kobiety piękne i przewidywalne. W razie wątpliwości instruktor podaje numer do poradni. - Czy są pytania? - mówi na koniec, a większość uczestników odlicza minuty do wyjścia.
- No to ja mam jeszcze ostatnie pytanie. Czy chodzicie do dobrego ginekologa? Proszę, powiedz ty - prowadzący wskazuje szatynkę, która ma udzielić odpowiedzi.
- Eee, chyba tak - mówi speszona kobieta.
- A ty? - wbija wzrok w kolejną uczestniczkę kursu.
- Raczej tak.
- To ja wam powiem: żadna z was nie chodzi do dobrego specjalisty! - ogłasza prowadzący z triumfem. - Bo w Łodzi ich po prostu nie ma. Wejdźcie sobie na stronę: oplodnosci.pl i zobaczycie listę lekarzy, którzy nie przepisują tabletek antykoncepcyjnych, nie wykonują in vitro i są przeciwko aborcji. Ja wożę żonę do jednego z nich do Warszawy - mówi z dumą.
Nim prowadzący kurs wreszcie złoży podpis na dokumencie niezbędnym do zawarcia małżeństwa, przypomni jeszcze o kilku szczegółach. Warunkiem zaliczenia wizyty w poradni, prócz standardowej opłaty (60 zł), jest zakup książeczki informującej o naturalnych metodach regulowania poczęć. Towarzyszy jej zeszyt do samodzielnego analizowania płodności (20 zł). Opcjonalnie można jeszcze nabyć super czuły termometr do mierzenia temperatury w pochwie lub odbycie (30 zł).
Wizyta w poradni rodzinnej to element kursów przedmałżeńskich i obowiązkowy punkt na liście "rzeczy do zrobienia" dla narzeczonych decydujących się na ślub w Kościele katolickim w Polsce. Według ostatnich danych (z 2014 r.) Instytutu Statystyki Kościoła katolickiego były to 132 192 pary. Według rocznika statystycznego GUS (z tego samego okresu) - 117 231 par na 188 488 wszystkich zawieranych związków małżeńskich. Formułę organizowania kursów precyzuje prawo kościelne, a dokładnie Dyrektorium Duszpasterstwa Rodzin opracowane przez biskupów na Konferencji Episkopatu Polski w 2003 r. Na jego podstawie ustalono, że w ramach przygotowania do małżeństwa narzeczeni muszą odwiedzić poradnię życia rodzinnego oraz zaliczyć katechezy przedślubne. Te ostatnie w niektórych parafiach nie są wymagane po przedstawieniu dokumentu o odbyciu nauk przedmałżeńskich na lekcji religii. Spotkania rozłożone są na kilka miesięcy lub mają formę intensywnego kursu weekendowego, który odbywa się raz lub dwa w ciągu roku. Prawo kościelne określa ogólną tematykę nauk przedmałżeńskich, do parafii należy szczegółowe opracowanie programu zajęć.
Intensywne przygotowanie
Marta (36 l.) z ciekawością rozgląda się wokół. Patrzy na zapełnione po brzegi murowane ławy i na witraże w oknach kościoła. Ale nie za długo, żeby nie zgubić akcji filmu wyświetlanego na wielkim rzutniku nad ołtarzem. Na intensywny kurs przedmałżeński w Warszawie, gdzie pracuje w branży finansowej, nie dostała się z powodu braku miejsc. W pozostałych parafiach oferowano jedynie tradycyjną 10-tygodniową formułę nauk. To zbyt długo. Przyjechała więc z narzeczonym do jego rodzinnych Suwałk. Tu w parafii przygotowanie do małżeństwa odbywa się intensywnie, od piątku wieczór do niedzieli w południe. Udział kosztuje 200 złotych.
- Proboszcz puścił nam film psychologiczny o historii małżeństwa, które oddalało się od siebie. Puenta była taka, że praca i pieniądze nie są najważniejsze, tylko ten drugi człowiek. Czy ksiądz komentował projekcję? Raczej nie. To było w kościele, musiał nagle wyjść, ale na koniec wrócił - mówi Marta. Potem kobieta z ruchu katolickiego zachęcała uczestników do dyskusji na temat roli Boga w małżeństwie. - Ustalamy, że najpierw Bóg, potem małżonkowie, a na końcu dzieci. Nie na odwrót, bo miłość żony i męża to fundament domu - relacjonuje Marta, która wychowała się w rodzinie katolickiej i regularnie uczestniczy w mszach. - Później odpowiadamy na pytania dotyczące naszych wizji i oczekiwań w małżeństwie. Piwo i obiad - śmieją się chłopaki, a my z nimi. Ale potem jest już na poważnie.
Na rzutniku pojawia się kolejny film. Tym razem puszcza go specjalistka od NPR (naturalnych metod planowania rodziny). O aborcji. - Poruszające, ale ja już to znam, film widziałam w szkole na lekcji religii. Więc bardziej interesuje mnie, gdy pani zaczyna mówić o naprotechnologii, tańszej i bardziej etycznej formie leczenia niepłodności. Taki katolicki odpowiednik in vitro - wyjaśnia Marta. Przyznaje, że nigdy wcześniej nie słyszała o naprotechnologii. A tu dowiedziała się, że z metody korzystała ponoć aktorka Małgorzata Kożuchowska. - Najpierw gruntownie bada się, co ci dolega. Sprawdza, dlaczego nie możesz mieć dzieci. I potem to leczysz. Żebyś mogła zajść w ciążę naturalnie, nie przez sztuczne zapłodnienie - Marta streszcza wiedzę z kursu. - Czy czytałam coś więcej na ten temat? Nie, nie mam potrzeby, ale metoda wydaje się ciekawa. Bo należy najpierw rozwiązać problem i przywrócić zdolności prokreacyjne, a nie po prostu naprodukować zarodków, które później umrą.
Kurs Marta ocenia pozytywnie. Jedyne, czego jej zabrakło, to świadectwa realnej pary, która przyszłaby i szczerze opowiedziała o przebytym kryzysie oraz o sposobie, w jaki go zażegnała. - Tyle się przecież słyszy o rozwodach i konfliktach w związku - tłumaczy Marta.
Po kursie obowiązkowa wizyta w poradni. - Powinniśmy mieć trzy spotkania, ale pani zgodziła się, żeby zrobić jedno, półgodzinne, bo spieszyła się na pogrzeb. Wyjaśniła pokrótce o co chodzi, przekazała uczestnikom materiały, żeby mogli sami trenować analizę płodności w domu, i zaprosiła na dalsze spotkania - wspomina Marta. - Stwierdziła, że naturalne metody badania płodności dają niemal stuprocentowe zabezpieczenie przed niechcianą ciążą. Bo ja wiem. Grypa czy byle katar wszystko zmieniają w organizmie, więc gdzie ta całkowita pewność? Poza tym, kto tak doskonale zna swoje ciało i ma czas na te wszystkie pomiary i analizy?
Dr hab. n. med. Michał Lew-Starowicz, seksuolog, psychoterapeuta: - To, co zbliża partnerów i ubogaca ich współżycie, jest kwestią indywidualną dla każdego związku. Dla niektórych par obecność męża przy porodzie czy wspólna analiza płodności współmałżonka łączy się z dużym dyskomfortem i jest rodzajem przekroczenia granic intymności. W takim wypadku sytuacje te mogą prowadzić do trudności seksualnych. U innych par te wydarzenia scalają związek i świadczą o zaangażowaniu partnera. Najważniejsze jest, by obie strony miały możliwość wyboru zachowania i go wzajemnie szanowały.
Co robisz dla siebie
Beata (31 l.) i Michał z Łodzi pochodzą z religijnych rodzin i choć sami do kościoła nie chodzą regularnie, wiara jest dla nich istotna. Do ślubu się jednak nie spieszyli. Sakramentalne "tak" powiedzieli sobie dopiero po sześciu latach wspólnego mieszkania i cztery lata po narodzinach córki Ani. Od kursu przedmałżeńskiego chcieli się wymigać. Powód - brak czasu. Beata każdego dnia kilka godzin pracuje w gabinecie dentystycznym, w pozostałym czasie opiekuje się Anią. Michał, dentysta, też jest ciągle zajęty. - Mieliśmy lepsze pomysły na weekend niż spędzenie dwóch kolejnych sobót w katechetycznej salce. Próbowaliśmy się wytłumaczyć, że przecież mamy już dziecko, znamy się jak łyse konie. Ale się nie ugięli - mówi Beata.
Kurs przedmałżeński przy kościele Jezuitów w Łodzi (100 zł od pary) prowadzony był przez cztery osoby. Przewodził im psycholog specjalizujący się w terapii małżeństw. - Kiedy spotkamy się za osiem lat, połowa z was będzie już po rozwodzie - Beata wspomina jego pierwsze słowa. - I każdemu z was wydaje się, że to nie będziecie wy - dodaje prowadzący, a wszyscy uczestnicy robią wielkie oczy.
Psycholog wręcza zestaw pytań. Na przykład takie: "Co robisz dla siebie, a co dla partnera?". - U mnie kolumna "dla narzeczonego" cała zapisana, po drugiej stronie nic - opowiada Beata. "Warto się nad tym zastanowić" - rzucił prowadzący zajęcia, widząc jej kartę. Przy pytaniu: "Co lubię w sobie, a co lubię w partnerze", podobna sytuacja - po jednej stronie elaborat, po drugiej pustka. - Najpierw musicie pokochać siebie, a potem dopiero drugą osobę - przekonuje psycholog. Beatę takie podejście zaskoczyło: - Niby banał, ale nie spodziewałam się go na katolickich naukach przedmałżeńskich. Podobnie jak rzeczowego wykładu pedagog o poszczególnych fazach rozwoju dzieci i ich zachowaniu. Więc później łatwiej wybaczyłam kolejnym prelegentom.
Czyli lekarce, która opowiadała kursantom o bliskim związku aborcji z rakiem piersi, a in vitro łączyła z autyzmem i chorobami nowotworowymi u dzieci. Nie dała żadnych materiałów, więc Beata nie mogła sprawdzić źródła tych informacji. Wybaczyła też inżynierowi specjalizującemu się w poradnictwie rodzinnym, który nie szczędził intymnych szczegółów o "maślącej się" ranie żony po cesarce i jej trudnościach w karmieniu piersią.
- Mimo wszystko prowadzący wzbudzali sympatię, nie twierdzili, że wiedzą najlepiej, nie narzucali się. Mogło być znacznie gorzej - kwituje Beata.
Szef w domu
- Na kurs dostaliśmy się tylko dzięki hakerowi - mówi Klaudia (24 l.), stołeczna księgowa, która w związek małżeński wstąpiła równo rok temu. Wybrała Kościół, bo obydwoje z partnerem wierzą w Boga i duchowość jest im bliska. - To było prawdziwe oblężenie. Gorzej niż na studiach, gdzie miejsca w grupach zapełniały się w dziesięć minut. Tu w pierwszym terminie zapisy skończyły się już po trzech minutach. Przy następnej turze jakiś desperat włamał się na serwer i zdjął blokadę liczby miejsc. Tylko dzięki temu udało nam się dostać na kurs przedmałżeński do dominikanów w Warszawie. Swoją popularność zawdzięczają intensywnej weekendowej formule nauk i bardziej ludzkiemu podejściu do słuchaczy - twierdzi Klaudia.
Prowadzący kurs zakonnik zaczął od tego, że Boga nie należy traktować przez pryzmat księży, bo to tylko ludzie. Że wie, że Kościół nie jest idealny i że niektórzy duchowni mało mają wspólnego z prawdziwą wiarą. Kiedy mówił, dlaczego wstąpił do zakonu i że mnisi dostają kieszonkowe, nawet ci z głową w Facebooku podnosili z zaciekawieniem wzrok. Później rozdał parom ćwiczenia, coś jak psychotesty. - Czułam się jak na jakiejś terapii. Większość zadań warsztatowych. Ale wyników zakonnik nie komentował na forum, tylko sami mieliśmy dojść do wniosków. W domu nie robi się takich rzeczy, bo zawsze jest coś pilniejszego, więc nawet wyszło fajnie - opowiada Klaudia. - Na koniec zakonnik wystawił dwie foliówki. Do jednej mieliśmy wrzucać pieniądze o konkretnym nominale, do drugiej pozostałe. Dzięki temu, jeśli ktoś nie miał równo, mógł sobie sam wziąć resztę. Ksiądz nie odhaczał, czy wszyscy zapłacili i dali wyznaczoną kwotę, czy mniej. Za parę wychodziło po mniej więcej 180 zł.
Klaudia nie dziwiła się, że zakonnik wypowiada się na temat małżeństwa. - On mówił po prostu o miłości do drugiego człowieka, brata, mamy czy przyjaciela. Temat stricte małżeński zostawiał parze, która po nim przemawiała. Niestety... - dodaje Klaudia.
On typ władcy, ona cicha. Zaczęli nawet ciekawie: że nieważne, jak bardzo mężczyzna kocha kobietę - w myślach czytać się nie nauczy, więc zamiast milczeć, trzeba mu powiedzieć wprost, czego się chce. - Ale później, gdy kobieta zaczynała mówić, mąż od razu wchodził jej w słowo. W dodatku nikt z Kościoła ich nie monitorował, mówili, co chcieli. Na przykład o sposobie podejmowania decyzji w domu - opowiada Klaudia. Małżonkowie twierdzili, że gdy nie mogą dojść do porozumienia, zamiast negocjacji i pójścia na kompromis decyzję podejmuje wcześniej wybrany "szef" domu. Od razu było widać, kto nim jest. - "U nas jest to mężczyzna, ale ja tego nie narzucam ", zaznaczał on, ale chyba nikt mu nie uwierzył - komentuje Klaudia.
Para katolicka mówiła o dzieleniu się obowiązkami. - W ich domu panuje tradycyjny podział ról. Ona - dzieci, pranie, gotowanie, sprzątanie i praca zawodowa, a on tylko praca. Na temat seksu się nie wypowiadali. No, może poza tym, że mąż mierzy żonie temperaturę w intymnych miejscach. Pamiętam, bo dla mojego faceta było to szokiem - mówi Klaudia i dodaje, że idea prezentowania "modelowej" pary nie przekonała jej. - Przecież każdy z nas ma rodziców, przyjaciół, których zna, obserwuje od lat i może wywnioskować, w czym tkwi sekret udanego pożycia.
Co do poradni, kolega poradził Klaudii, żeby wybrała się do mniejszej miejscowości. Tam ponoć wszystko można załatwić od ręki. Pojechali z narzeczonym do Otwocka. Na miejscu zapłacili z góry, a pani od razu podbiła obecność za dwa spotkania. - Pokazała nam wykres temperatury i inne dane fikcyjnej kobiety. Mieliśmy określić, kiedy ma dni płodne. Jak się dobrze wskazało, po 5 minutach można było wracać do domu. Jeśli źle, trzeba było siedzieć godzinę i posłuchać, jak określa się kolejne fazy cyklu płodności. Znajomy powiedział mi, że będą pytać, więc poczytałam o tym chwilę wcześniej w necie. Pomyliłam się tylko o jeden dzień, więc przymknęli na to oko i mogliśmy iść.
Co sądzi pan o naturalnej metodzie antykoncepcji bazującej na pomiarach temperatury i obserwacji śluzu? Dr. Grzegorz Południewski: Znajomość własnego organizmu, cyklu fizjologicznego i zagadnień związanych ze swoją płodnością jest niezwykle ważna i przydatna. Nie wszystkie jednak pacjentki są w stanie wykryć u siebie moment owulacji, bo zależy to od wielu czynników. Tylko niektóre z kobiet mają typowy obraz śluzu owulacyjnego. Zauważając zmiany temperatury w drugiej połowie cyklu, mogą określić jedynie, że pojawia się progesteron, co nie zawsze świadczy o owulacji. Wahania temperatury to jeden z kilku parametrów mówiących o jajeczkowaniu, narażony z resztą na wysoki procent błędu. Zachęcałbym, by pomiary temperatury i badania śluzu obiektywizować innymi technikami stosowanymi w medycynie. Czy naprotechnologia jest rozwiązaniem dla każdej niepłodnej pary? Zacznijmy od tego, że naprotechnologia nie jest formą leczenia, a raczej techniką postępowania. Nie diagnozuje przyczyny niepłodności, jedynie śledzi fizjologię kobiety - opiera się na codziennych obserwacjach śluzu, temperatury, samopoczucia itd. Jeśli dwoje zdrowych ludzi stara się o poczęcie dziecka, naprotechnologia może pomóc zgrać rytm ich współżycia z cyklem biologicznym kobiety i zwiększyć na to szansę. Lub kiedy na podstawie obserwacji fizjologii wykryte zostaną zaburzenia cyklu, można je spróbować skorygować, stosując inne techniki powszechnie stosowane w leczeniu, takie jak chirurgia, laparoskopia, czy farmakologia. Te zabiegi u niektórych par mogą usunąć problem i przywrócić zdolności prokreacyjne. Niestety znakomita część przypadków niepłodności nie jest uleczalna tymi sposobami. Naprotechnologia nie oferuje więc żadnego rozwiązania wielu parom, na przykład takim, w których kobieta ma niedrożne - zarośnięte jajowody, zbyt zaawansowaną endometriozę, gdy niepłodność wywołana jest czynnikiem męskim, bądź ma charakter idiopatyczny (mający niewyjaśnione medycznie podłoże). Czy naprotechnologia jest alternatywą dla zapłodnienia in vitro? Absolutnie nie, bo oba sposoby postępowania odnoszą się do zupełnie innych grup osób. In vitro jest rozwiązaniem dla par, którym współczesna medycyna nie daje żadnej innej możliwości naturalnego poczęcia dziecka oraz par, wobec których zastosowane wcześniej leczenie okazało się nieskuteczne, w tym techniki naprotechnologiczne. Naprotechnologia zaś pomaga osobom zdrowym w przyspieszeniu zajścia w ciążę oraz takim, których zaburzenia płodności nie są aż tak poważne, jak w przypadku par kwalifikowanych do in in vitro. Mówienie o alternatywie i porównywanie skuteczności obu tych metod jest więc bezsensowne. Myślę, że konfrontowanie naprotechnologii i in vitro ma wyłącznie podłoże ideologiczne. Czy dzieci poczęte w skutek metody in vitro są obciążone w większym stopniu chorobami genetycznymi, nowotworowymi i autyzmem? Pierwszego zapłodnienia in vitro u człowieka dokonano 1978 r., w Polsce nastąpiło to siedem lat później. Populacja ludzi, którzy przyszli na świat metodą pozaustrojową jest zatem dość młoda i nieliczna - w porównaniu do urodzonych w tym czasie bez leczenia. Osoby te nie osiągnęły jeszcze wieku typowego dla niektórych zmian chorobowych. Trudno więc mówić o miarodajnych i wiarygodnych badaniach pod tym kątem. Na tym etapie obserwacji łączenie in vitro z nowotworami jest bezzasadne. Owszem istnieje minimalnie wyższy odsetek różnego typu wad u dzieci po in vitro, ale wynika to z faktu, że pary poczynające dzieci w skutek tej metody nie są dobrane wśród osób zdrowych, ale wśród takich, które mają poważne problemy. Ich niepłodność z jakiejś przyczyny powstała i może rzutować na zdrowie kolejnych pokoleń. Dr. n. med Grzegorz Południewski - lekarz ginekolog, położnik.Ukończył Akademię Medyczną w Białymstoku. W latach 1984-2000 pracownik Kliniki Położnictwa, Instytutu Położnictwa i Chorób Kobiecych Akademii Medycznej w Białymstoku. Specjalista drugiego stopnia z zakresu położnictwa i ginekologii. Był członkiem Krajowego Zespołu Planowania Rodziny przy Ministerstwie Zdrowia.
Partyzantka w parafii
Tego, że kursy przedmałżeńskie przebiegają w różny sposób, nie zawsze doskonały, świadomi są ich organizatorzy. - Prowadzenie nauk przedmałżeńskich w wielu parafiach to wciąż partyzantka. Ale idą zmiany. Do tego potrzeba jednak czasu, pokory i przede wszystkim zmiany myślenia - mówi Małgorzata Rosiak, diecezjalny doradca w Wydziale Duszpasterstwa Rodzin Archidiecezji Łódzkiej. I podkreśla, że najważniejsze w tych spotkaniach jest to, by młodzi przegadali ze sobą najistotniejsze kwestie i sprawdzili, czy naprawdę siebie znają. - Dobry kurs przedmałżeński to taki, który kończy się awanturą między narzeczonymi, a nawet decyzją o przesunięciu daty ślubu czy wręcz jego odwołaniem. Bo to oznacza, że ci ludzie naprawdę ze sobą porozmawiali i dotarli do tego, co ich łączy i różni, a nie tylko przyszli odbębnić godziny - wyjaśnia doradczyni. - Organizując kursy w parafiach, musimy zacząć działać jak nowoczesna firma, profesjonalnie i niestereotypowo. Zamiast masowego podejścia wczuwać się bardziej w indywidualną sytuację życiową narzeczonych. Bo nie ma jednej recepty na udany model małżeństwa.
Dorota Salus. Absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Tłumaczy dla "National Geographic" i publikuje w magazynach kobiecych. Biega i chce kiedyś ukończyć maraton.