
"Rodzice przeciwko reformie edukacji" - skąd się wzięła ta inicjatywa?
Milena Leśniak:
Założyłam tak zatytułowaną stronę na Facebooku z myślą o podobnych mi rodzicach szóstoklasistów, którzy szukają informacji, jak sobie radzić w nowej rzeczywistości po reformie. Polubiło ją wiele osób, które uważają, że tę reformę trzeba powstrzymać. I tak ze strony, która miała być informacyjna, zrodził się "ruch oporu".
Iwona Babicz:
Wiele osób dołączyło do nas z poczucia bezradności i frustracji. Bo informacje MEN-u są skąpe, niedopracowane. Rodzice mają poczucie, że zostali sami i szukają podobnych sobie, by znaleźć wiedzę, ale też wsparcie.
A nie jest tak, że rodzice zawsze protestują przeciwko każdej większej zmianie? Ratowali maluchy, byli niechętni wprowadzaniu gimnazjów. Czym różni się wasz protest?
Dorota Łoboda:
Każda zmiana budzi obawę, ale ta jest niczym nieuzasadniona i kompletnie nieprzygotowana. Nie zgadzamy się z decyzją o likwidacji gimnazjów, ale gdyby to był proces podzielony na etapy i dobrze zaplanowany, to mimo tej niezgody przyjęlibyśmy do wiadomości, że Ministerstwo Edukacji ma prawo taką zmianę wprowadzić. Utworzenie gimnazjów też budziło obawy i na pewno popełniono wówczas wiele błędów, ale te szkoły koniec końców dowiodły swojego sensu i był w tym jakiś racjonalny plan. A tutaj nie ma żadnego planu i nie wiemy, czy leci z nami pilot.
I.B.:
- Zdecydowana większość ekspertów opiniuje plany ministerstwa negatywnie. Trzech z czterech, na których opinie powołuje się MEN w uzasadnieniu reformy, podpisało protest przeciw jej wprowadzeniu. Stwierdzili, że w żadnym z opracowań nie postulowali likwidacji gimnazjów. Nie wiemy więc, na jakiej podstawie MEN buduje reformę. A z pozycji rodzica wydaje mi się mało zasadne, by przeprowadzać tak głębokie zmiany na podstawie sondaży społecznych, które pokazują poparcie dla likwidacji gimnazjów. Dla likwidacji gimnazjów, ale nie dla tej reformy - podkreślam. A obecna reforma nie polega tylko na tym. To jest hasło, pod którym kryje się wiele zmian. W dodatku na tyle niejasno sformułowanych, że jako rodzice nie wiemy dokładnie, dokąd zmierzamy, a przede wszystkim, jakie korzyści dla naszych dzieci, czyli uczniów, ta reforma ma przynieść. Widzimy tylko straty, koszty, bałagan i chaos.
Dlaczego uważacie, że reforma jest nieprzygotowana?
I.B.:
- Do 31 marca kuratoria mają wyrazić opinię na temat zmiany sieci szkół. Musi ona być pozytywna. Jeśli będzie negatywna choćby w jednym obwodzie - a mówimy przecież o całym kraju - to proces się będzie wydłużał. My, rodzice, nie będziemy więc co najmniej do 31 marca wiedzieć, do jakiej konkretnie szkoły będzie chodzić nasze dziecko. Ale nie zapominajmy, że ten problem dotyczy też nauczycieli, dyrektorów szkół i samorządów, które za szkoły odpowiadają. Nikt z nich nie wie, w jaki sposób ma przygotować edukację dla dzieci od 1 września przyszłego roku. A przecież trzeba znaleźć odpowiednich nauczycieli, zorganizować pracownie. W optymistycznym wariancie, zakładając, że kuratoria pozytywnie zaopiniują zmiany do 31 marca, szkoły będą miały na to tak naprawdę czas od kwietnia do czerwca. To niemożliwe, żeby udało się im zdążyć ze wszystkim!
I to są powody, dla których nauczyciele protestują?
I.B:
- Tak. Choć są przez stronę ministerialną - moim zdaniem w bardzo brzydki sposób - posądzani o to, że dbają tylko o własne stołki. Oczywiście, w pewnym sensie reforma rujnuje życie zawodowe niektórych nauczycieli, bo będą traktowani przedmiotowo, przesuwani z jednej szkoły do innej, ale to jest tylko jeden wątek. Oni po prostu zdają sobie sprawę, jak trudno będzie im uczyć w nowej rzeczywistości. Nie ma podręczników, nie ma podstawy programowej, nie wiadomo, ilu nauczycieli mają zatrudnić dyrektorzy, bo nie ma siatki godzin, więc nie sposób określić, czy potrzebny będzie np. jeden nauczyciel fizyki, czy dwóch. Jak można coś takiego fundować szkołom i dzieciom? I po co?
Jedna rzecz to tryb wprowadzania zmian, a druga to pytanie, czy w ogóle likwidować gimnazja. Te szkoły mają złą opinię, co wychodzi w badaniach społecznych. Czy zasłużoną?
I.B.:
- Znam dziewczynę z pierwszego rocznika, który poszedł do gimnazjum. Skończyła podstawówkę w małej wsi i mówi, że gimnazjum to było jej okno na świat, choć dotknął ją chaos tamtych zmian i lekcje kończyła o godz. 19. Ale zobaczyła, jak inaczej traktują ją nauczyciele, jak inaczej wygląda nauka, że może sama podejmować decyzje co do swojej edukacji - co ją interesuje, czym chce się dalej zajmować. I ona zadaje pytanie ministerialnym urzędnikom: co robicie? Dlaczego marnujecie dorobek gimnazjów? O co chodzi? To nieprawda, że gimnazja nie wyrównują szans! Ośmioletnia podstawówka nie wyrówna ich na pewno!
D.Ł.:
- Jest wiele rzeczy w polskiej szkole, które warto zmieniać. Na przykład nastawienie na rywalizację, a nie współpracę, to jeden z podstawowych problemów, którym należałoby się zająć. Obecna reforma w żaden sposób nie dotyka tego tematu. Jej wprowadzenie oznacza, że przez najbliższe lata nikt się nie będzie zastanawiał nad jakością nauczania, tylko gdzie i jak zrobić pracownię chemiczną, jak dostosować toalety dla mniejszych dzieci w budynkach gimnazjalnych albo jak zorganizować pracę stołówki, która będzie musiała obsłużyć nagle o 200 uczniów więcej. Doszkalanie nauczycieli, koła zainteresowań - to wszystko zejdzie na dalszy plan.
Negatywna rzecz, którą słyszy się często o gimnazjach, to problemy z przemocą.
D.Ł.: - Badania pokazują, że z największą przemocą dzieci stykają się pod koniec podstawówki, a na kolejnych etapach edukacji jest jej coraz mniej. Nic więc nie potwierdza obiegowych opinii o gimnazjach, ale one niestety wciąż krążą.
I.B.: - Wydaje mi się, że ministerstwo dlatego tak szybkim trybem wdraża reformę, by społeczeństwo nie zdążyło się zorientować, jak faktycznie wygląda sytuacja gimnazjów. MEN wykorzystuje ich niezasłużenie złą opinię, by je zlikwidować, nim powstanie jakiś realny społeczny sprzeciw, jak miało to miejsce na przykład w przypadku sześciolatków. Czasem mam wrażenie, że zarówno ministerstwo, jak i wszyscy, którzy powtarzają opinie o tym, jak straszne rzeczy dzieją się w gimnazjach, swoją wiedzę czerpią z serialu "Szkoła", a nie z obiektywnych, rzetelnych badań. Bo zarówno wyniki w nauce polskich 15-latków , jak i badania dotyczące przemocy pokazują gimnazja w dużo korzystniejszym świetle. A z sondaży wynika, że nastawienie do gimnazjów się zmienia. Jeszcze kilka miesięcy temu więcej osób popierało likwidację niż teraz.
A co ministerstwo odpowiada na te wszystkie pytania i zarzuty?
D.Ł.:
- Ministerstwo unika merytorycznej dyskusji, czego przykładem było posiedzenie sejmowej Komisji Edukacji. Ze strony opozycji padło wiele argumentów i zadano wiele bardzo merytorycznych pytań, na które pani minister Anna Zalewska odpowiadała, że PO przez osiem lat rządów zniszczyło edukację. Żadnych konkretów, żadnych merytorycznych argumentów, wyłącznie polityczne ogólniki. Podobnie skandalicznie wyglądała sprawa tzw. konsultacji społecznych, które zostały przeprowadzone z pogwałceniem wszelkich zasad - nie tylko nie było na spotkaniach przedstawicieli ministerstwa, ale też wyniki konsultacji nie zostały nigdzie opublikowane.
Pani minister odniosła się też do kwestii podwójnego rocznika [w 2019 r. w pierwszych klasach liceów spotkają się uczniowie po gimnazjach i po szkołach podstawowych - przyp. red.], mówiąc, że on nie będzie podwójny, bo uczniów będzie tylko troszkę więcej niż w rekordowym 2010 r., w sumie 640 tys. A ja sobie zadałam trud i to sprawdziłam. Okazuje się, że nawet na stronie MEN jest informacja, że będzie ich 720 tys., a w 2010 r. było 438 tys. To jest 282 tys. różnicy. Mało?
M.L.:
- Te dwa roczniki będą szły różnymi trybami i będą realizować różne programy, więc pogwałcona zostanie konstytucyjna zasada równego dostępu do edukacji. Do tego argumentu pani minister nie odniosła się wcale.
MEN wprowadza zmiany pod hasłem "Dobra szkoła". Nie przekonują was argumenty, że w tym wszystkim rzeczywiście chodzi o dobrą szkołę?
I.B.:
- Nie wiem, dlaczego ministerstwo nie pokaże, jakie rozwiązania są w innych europejskich krajach. W prawie wszystkich wysoko rozwiniętych obowiązuje dwustopniowy system nauczania na etapie ogólnym. Oprócz Finlandii, której przykład ministerstwo akurat przywołuje. Tylko że system edukacji w Finlandii jest zupełnie inny i nie miałabym nic przeciwko przeniesieniu go do nas w całości, łącznie z wielkimi nakładami na edukację. Maksymalnie 16 osób w grupie, żadnych prac domowych, bardzo nowoczesne podejście do kształcenia. I tam reforma była wdrażana przez siedem lat. My będziemy mieli raczej model obowiązujący na Białorusi.
D.Ł.:
- Mnie absolutnie oburza odpowiedź pani minister na pytanie, dlaczego nie przesunąć tej reformy choćby o rok, dając resortowi czas na przygotowanie podręczników itd. Pani minister mówi: bo w przyszłym roku są wybory samorządowe. To nie jest merytoryczny argument. To argument polityczny.
A co reforma oznacza dla samorządów?
M.L.:
- Poniosą jej koszty. Według szacunkowych danych samorządowców, aby przeprowadzić reformę, potrzeba na początek półtora miliarda złotych. MEN mówi o niecałym miliardzie środków, które na ten cel przeznaczy, więc to samorządy będą musiały poszukać brakujących pieniędzy w swoich budżetach.
D.Ł.: -
Przecież szkoły są niedoposażone, brak pracowni komputerowych, w szkole moich dzieci od 10 lat nie możemy się doprosić remontu toalet, które są w strasznym stanie. A nagle mają się skądś znaleźć pieniądze na pracownie fizyczne, chemiczne i przystosowanie budynków po gimnazjach dla młodszych dzieci.
I.B.:
- I jeszcze wydamy pieniądze na odprawy dla nauczycieli. W projekcie ustawy czytamy, że nauczyciele wygaszanego gimnazjum z automatu są zatrudniani w podstawówce. W teorii - super, ale w praktyce pojawia się pytanie, czy jeden rocznik klas siódmych będzie potrzebował tylu nauczycieli fizyki i chemii, co trzyletnie gimnazjum?
Widać w was duże zaangażowanie. Myślicie, że jest szansa na stworzenie ruchu społecznego sprzeciwu na miarę "Ratujmy maluchy"?
D.Ł.:
- Tam wszystko rozgrywało się na poziomie emocji. Ten biedny sześciolatek, którego system szkolny miał zmiażdżyć, jest kimś zupełnie innym niż zbuntowany nastolatek, któremu zabierają gimnazjum. Trudno przekonać ludzi, że gimnazjalista to zwyczajny młody człowiek, a nie źródło problemów.
Na waszej stronie czytam uwagi, że myślicie wąską perspektywą, bo macie dzieci w szóstych klasach.
D.Ł.:
- Rodzice, których dzieci bezpośrednio to dotyka, są zaangażowani siłą rzeczy, ale staramy się dotrzeć też do rodzin z maluchami, którym wielką krzywdę zrobiła retoryka straszącego szkołą małżeństwa Elbanowskich. Przedstawiono polską szkołę jako jakiś horror, w którym małe dzieci giną w zetknięciu z trzynastolatkami i w ogóle dzieje im się krzywda. Staramy się pokazać nasze pozytywne doświadczenia, żeby rodzice młodszych dzieci zrozumieli, że nie ma potrzeby wszystkiego rujnować i wywracać, bo maluchom nic złego się w tym systemie szkolnym nie dzieje.
Może warto skupić się na pozytywach, zamiast protestować? Widzicie jakieś pozytywy?
D.Ł.: - Dla społeczeństwa - jeden: zaczęliśmy wreszcie rozmawiać o edukacji, do wielu ludzi dotarło, jak ważna jest to sprawa, co być może zaowocuje w przyszłości poważną debatą nad stanem polskiej oświaty.
M.Ł.:
- Będziemy działać dalej, monitorować wprowadzanie reformy, dbać o to, aby była z jak najmniejszą szkodą dla dzieci. Poczekamy na zmianę sytuacji politycznej i wtedy włączymy się w działania zmierzające do naprawienia szkód, które ta reforma wyrządzi.
Rodzice przeciwko reformie edukacji . Piszą o sobie: "Jesteśmy oddolnym ruchem rodziców (nie jesteśmy związani z żadną partią ani organizacją). Mamy różne poglądy, ale uważamy, że wprowadzanie reformy bez przygotowania jest złe!". Trzon inicjatywy stanowią cztery kobiety: założycielka Milena Leśniak - pracująca jako graficzka, Dorota Łoboda - właścicielka szkoły językowej i przewodnicząca szkolnej rady rodziców, Iwona Babicz - dyrektor finansowa w korporacji i Anna Plewicka-Szymczak , pracująca w organizacji pozarządowej. Wszystkie angażują się społecznie na poziomie lokalnym, po raz pierwszy tworzą własną inicjatywę o wymiarze krajowym.