Społeczeństwo
(fot. Artur Kubasik / Agencja Wyborcza.pl)
(fot. Artur Kubasik / Agencja Wyborcza.pl)

Tekst został opublikowany w 2022 roku. To jeden z najchętniej przez Was czytanych artykułów Weekendu

***

Środowy poranek niewiele różni się od wtorkowego. Kamil Kurdej codziennie o ósmej rano musi stawić się na zaprawie. Dzięki temu, nawet gdy akcja rozpocznie się minutę po dziesiątej, będzie mógł dać z siebie wszystko. Po ćwiczeniach ma krótką przerwę na śniadanie. Gdy skończy jeść, zanosi sprzęt na swoje stanowisko. Sprawdza, czy liny nie są splątane lub porwane, czy bojka nie jest dziurawa i nie nabiera wody. Przed dziesiątą musi jeszcze zdążyć wywiesić flagę. Gdy ma kolor biały - kąpiel jest dozwolona, gdy czerwony - obowiązuje całkowity zakaz kąpieli.

Kamil w WOPR-ze jest od 2003 roku. Na kurs młodszego ratownika zapisali go rodzice. Wcześniej chodził do klubu pływackiego, więc szybko wciągnęło go nowe hobby. Jako piętnastolatek miał swój pierwszy dyżur na plaży. Nad Bałtykiem pracuje do dziś. - Na dużych kąpieliskach, takich jak w Ustce, niektóre dni są naprawdę trudne. Na małej plaży mogą być trzy akcje na miesiąc, a w kurorcie w ciągu dnia nie ma nawet kiedy usiąść i odetchnąć - wyjaśnia.

Ułańska fantazja

Jest dobrze, gdy na kąpielisku stoi wieża ratownicza. Wtedy łatwiej ponad setkami głów dostrzec tonącego. A nie jest to proste. - Człowiek tonie po cichu. Nie zachowuje się jak na filmach, nie macha rękoma, nie woła o pomoc. Dlatego latami uczymy się wyłapywać ten decydujący moment, kiedy mamy zacząć akcję - opowiada Zdzisław Borowski. Gdy był w szkole podstawowej, usłyszał od nauczyciela wychowania fizycznego, że na ratownika się nie nadaje, bo to naprawdę ciężka praca. Chłopak był jednak uparty, zapisał się na wymarzony kurs. Okazało się to strzałem w dziesiątkę; odnalazł się zarówno nad jeziorem, rzeką, jak i nad morzem. Obecnie jest prezesem suwalskiego WOPR-u.

Ratownicy na plaży w Brzeźnie (fot. Bartosz Bańka / Agencja Gazeta)

Jak mówi Kacper Kocioł, ratownik od ponad siedmiu lat, na szczęście z czasem udaje się rozpoznać fałszywe alarmy. - Niektórzy plażowicze udają, że się topią, bo chcą zobaczyć prawdziwą akcję ratowniczą. Konsekwencji w praktyce nie ponoszą żadnych. Teoretycznie można doprowadzić do rozprawy sądowej, ale taki proces zajmuje dużo czasu i nikt nie chce się w to bawić.

Bolączką, którą ratownicy wymieniają już na początku rozmowy, jest brawura i przecenianie własnych umiejętności przez kąpiących się. Raz, kiedy Borowski wracał z interwencji na Wigrach, dostrzegł na środku jeziora kobietę. Nie płynęła żadnym profesjonalnym stylem, tylko tzw. "profesorską żabką" - z głową nad wodą. Dla ratowników jest to sygnał, że ktoś może nie czuć się pewnie w wodzie. A dno było siedemdziesiąt metrów niżej. - Nakrzyczała na nas, że przeszkadzamy, chciała tylko zrobić dwa kilometry. A my nie możemy uwierzyć. Czemu nie płynęła przy brzegu? Czemu nie miała ze sobą żadnej bojki, żeby było ją widać? Nawet my musimy mieć ze sobą jakiś sprzęt. Pas ratowniczy, cokolwiek - emocjonuje się Borowski.

Niektórzy, gdy ratownik raz zwróci im uwagę, chcą uniknąć kolejnej konfrontacji. Biorą ręcznik za pazuchę i przenoszą się kilkaset metrów dalej, na plażę niestrzeżoną. - Słyszę wtedy, że nie mogę zabronić im wejść do wody, bo specjalnie przyjechali na wakacje nad morze aż z Krakowa - dodaje Kacper.

A do tonącego trzeba wtedy dobiec nawet kilkaset metrów. Kamil wspomina sytuację, gdy jeden z wczasowiczów oddalił się od stanowiska na kąpielisko niestrzeżone i popłynął daleko od lądu. - Pamiętam tę akcję, bo ledwo uratowaliśmy tego człowieka. Od tragedii dzieliły go sekundy. Całe szczęście, że nie poszedł jeszcze dalej, tam byśmy go nie zobaczyli - wspomina. - Kąpiąc się w miejscach niestrzeżonych, możemy liczyć tylko na to, że przypadkiem ktoś nas zauważy lub że w pobliżu będzie na wczasach emerytowany ratownik.

Czerwona flaga (oznaczająca zakaz kąpieli) na plaży w Sopocie (fot. Jan Rusek / Agencja Gazeta)

Zakaz dobrej zabawy

Ludzie z miejscowości nadmorskich zwykle wiedzą, jak zdradliwe jest morze. Osoby z południa kraju nie zawsze zdają sobie z tego sprawę. Nie reagują na uwagi ratowników, bo pływając do tej pory w jeziorach i zalewach, nie są przyzwyczajeni do prądów wstecznych, które wymywają piasek spod nóg. Uważają, że przecież "nikt nikogo za kratki wsadzać nie będzie" za ignorowanie poleceń. Jedni plażowicze udają, że nie słyszą, inni odwracają się plecami i rzucają wulgarne teksty. Nie można wystawić mandatu, więc wzywana jest policja. A i ta rozkłada ręce, bo sprawiających problemy osób już dawno nie ma.

Kacper zwraca uwagę, że dla zwykłego turysty nawet falochron może stanowić zagrożenie. - Pływających fale przytwierdzają do palików, piasek szybko usuwa się spod nóg, ludzie panikują, bo woda, która wcześniej była do kolan, nagle sięga półtora metra. Głowa zaczyna znikać pod wodą.

Ratownikom bardzo trudno dyscyplinować plażowiczów. Nie tylko są lekceważeni, ale często rzucane są pod ich adresem wulgaryzmy (fot. Marcin Kucewicz / Agencja Gazeta)

Agnieszce Spaczynski, dwudziestodwuletniej ratowniczce słupskiego WOPR-u, w pracy nie pomaga też wiek. - Dla niektórych młody ratownik jest nikim, wyrostkiem, co dopiero skończył liceum. Kacper mówi to samo; co rusz słyszy od plażowiczów, że wiedzą lepiej, bo ktoś jest strażakiem, lekarzem, prezesem spółki, wójtem gminy lub jest po prostu starszy. - Może doświadczony przez życie jeszcze nie jestem, ale skoro pracuję na tym stanowisku, to nie bez przyczyny - dodaje z goryczą. Nawet dzieci widzą w ratownikach wrogów. WOPR-owcy zabraniają skakać na główkę, rzucać się do wody z pomostu, wypływać za boje - czyli dobrze się bawić. A niektórzy rodzice uważają, że w momencie wejścia na plażę opiekę nad maluchami przejmują właśnie ratownicy. Dlatego zostawiają je same, oddalają się w kierunku promenady. Ratowników traktują jak opiekunki.

Jedyne, co może zrobić wrażenie na plażowiczach, to poważna akcja gdzieś w pobliżu. Wtedy, zanim wszyscy gapie się otrząsną, przez kilka godzin na kąpielisku jest spokój.

Ratownicy skarżą się, że dla niektórych młody ratownik jest nikim (fot. Artur Kubasik / Agencja Gazeta)

Po kilku głębszych

Co roku około stu osób tonie po spożyciu alkoholu. Jak mówi Kacper, pijana osoba topi się zaraz po wejściu do wody. - Skoro ma problem z utrzymaniem się na nogach, jak można liczyć na koordynację w wodzie? Idzie jak kamień na dno.

Trzy lata temu na jego dyżurze właśnie przez alkohol o mały włos nie doszło do tragedii. - Mimo wzburzonego morza było pozwolenie na kąpiel. Koło godziny czternastej dostaliśmy zgłoszenie, że w okolicach molo trzy pijane osoby wbiegły do wody. Trudno powiedzieć, jak im się to udało, bo ci ludzie ledwo stali. Od razu zaczęli się topić. Warunki były trudne, więc na pomoc ruszyło aż sześcioro ratowników. Wszędzie metrowe fale, piana wlewała się do ust, a w wodzie pijani tonący. - Takie osoby wyciąga się najgorzej, bo niczego nie złapią się same. Po akcji panowie nas zmieszali z błotem, zabrali ręczniki i ruszyli na miasto - dodaje zrezygnowany.

W ostatnich latach coraz więcej problemów sprawiają też inne używki: narkotyki i dopalacze. Głównie dlatego, że trudno stwierdzić, czy tonący jest "pod wpływem". A od tego zależy sposób prowadzenia akcji, bo po narkotykach ludzie bywają nieobliczalni. Mają halucynacje; nie wiadomo, co zrobią za chwilę. Dzień przed naszą rozmową Kacper sam się o tym przekonał. - Mężczyzna na początku zachowywał się normalnie. W ciągu dnia przyjechali jego koledzy, zrobili dużo hałasu, późnym popołudniem odjechali. Facet najpierw zaczął budować szałas. Potem krzyczał i walczył z drzewem, machał wielkim konarem. Na koniec, gdy już stałem przy nim, tłumaczył, że musi wysłać reklamę kosmitom z Marsa, którą robi w swojej firmie. Wyjął telefon i zabrał się do kupowania balonów meteorologicznych. Nie było z nim kontaktu. Na szczęście nie przyszło mu do głowy, żeby wchodzić do wody.

Borowski przywołuje inną sytuację, co prawda niezwiązaną z używkami, lecz wciąż jedną z najgorszych w ponaddwudziestoletniej karierze ratownika. - Policja zadzwoniła w nocy na telefon alarmowy. Jest zgłoszenie, ludzie się topią. W pięć minut jesteśmy na miejscu. Pytamy jednego z tonących, ilu ich jest w wodzie. Słyszymy: nie wiem. Może trzech, może czterech. A może mamy szukać jeszcze pięciu. Nie wiadomo.

Akcję utrudniały bardzo wysokie fale. Policjanci weszli na falochron pięćdziesiąt metrów w głąb morza i próbowali dojrzeć tonących. - Powiedziałem im, żeby stamtąd zeszli, bo zaraz będę musiał szukać jeszcze ich - wspomina Borowski. - Po kilkudziesięciu minutach akcji w wodzie została jedna osoba. Policjanci poszli na molo z latarkami, bo po takim czasie mogli już tylko szukać ciała. I znaleźli. Tak trudne akcje pamiętają po latach nawet doświadczeni ratownicy - dodaje.

Co roku przez utonięcie traci życie kilkaset osób (fot. Jan Rusek / Agencja Gazeta)

Na szczęście z roku na rok liczba ofiar maleje. Jednak trzeba uświadomić sobie, że mowa nie o samych liczbach, oderwanych od rzeczywistości, lecz o prawdziwych ludziach, a z każdą zakończoną niepowodzeniem interwencją wiąże się ogromny stres ratowników i rozpacz rodziny.

Problemy, na które zwracają uwagę WOPR-owcy, znajdują swoje odzwierciedlenie w statystykach. Co piąte utonięcie zdarza się w miejscu niestrzeżonym, 34% tam, gdzie kąpiel jest zabroniona. Tylko 4% tragicznych wypadków notuje się nad morzem, pozostałe 96% to rzeki, stawy, jeziora i zalewy - nad wodami śródlądowymi wypoczywamy jednak częściej niż w Łebie czy Ustce.

Zobacz wideo

Lepiej sprzedawać pączki

W zeszłym roku prezesi lokalnych oddziałów WOPR-u mieli problem z obstawieniem stanowisk, bo ratowników w kraju jest coraz mniej. Główną przyczyną są niskie zarobki. W przypadku mniejszych kąpielisk pensja nie przekracza 1500 zł miesięcznie. Niewiele mniej kosztuje samo Szkolenie Ratownika Wodnego, obowiązkowe przed rozpoczęciem pracy. Do tego trzeba doliczyć Kurs Kwalifikowanej Pierwszej Pomocy (ok. 500 zł). Co trzy lata wymagana jest recertyfikacja, a egzamin oczywiście nie jest bezpłatny. Warto też mieć w CV patent żeglarza lub sternika motorowodnego (koszt kursu to ok. 500-800 zł). Lista wymagań dodatkowych zależy tylko od pracodawcy.

- W telewizji ostatnio usłyszałem, że już lepiej iść na plażę i sprzedawać pączki. Zgadzam się, zarobi się te same pieniądze, a nie trzeba brać na siebie odpowiedzialności za czyjeś życie - śmieje się gorzko Zdzisław Borowski. Poza tym na plażach Europy Zachodniej praca jest dużo spokojniejsza. Jak wisi czerwona flaga i obowiązuje zakaz kąpieli, do wody nie wchodzi prawie nikt.

Co piąte utonięcie zdarzyło się w miejscu niestrzeżonym. Tylko 4% tragicznych wypadków miało miejsce nad morzem, pozostałe 96% to rzeki, stawy, jeziora i zalewy (fot. Renata Dąbrowska / Agencja Gazeta)

Ratownik pracuje latem 31 dni zarówno w lipcu, jak i sierpniu. Teoretycznie dyżur trwa osiem godzin, ale przygotowania do niego zaczynają się nawet dwie godziny wcześniej, a po zakończeniu pracy trzeba jeszcze zebrać sprzęt, odnieść go na miejsce składowania, omówić dyżur podczas odprawy, w dzienniku uzupełnić informacje o stanowisku pracy i warunkach meteorologicznych. Trwa to kolejną godzinę. - Ale musimy też być gotowi na akcje wieczorem lub w nocy, w końcu przysięgaliśmy, że będziemy nieść pomoc o każdej porze - dodaje Kamil. - Dlatego wypłata jest niewspółmierna do liczby zadań i odpowiedzialności.

Stres, który przychodzi już pierwszego dnia pracy, długo nie opuszcza młodych ratowników. Na szczęście zazwyczaj bardziej motywuje, niż przeszkadza. Bez niego łatwo o znieczulicę, kiedy krzywda ludzka przestaje poruszać. - Po każdej trudnej akcji człowiek się zastanawia, czy nie dało rady trochę lepiej, może trochę szybciej... - wzdycha Borowski. Odreagowuje, spędzając dużą część wolnego czasu na rowerze.

"Słoneczny patrol"

Oczywiście nie można powiedzieć, że ta praca pozbawiona jest dobrych stron. Po pierwsze, ogromną satysfakcję daje sam fakt ratowania życia. - Wyciągaliśmy z morza mężczyznę i jego siedmioletnie dziecko - opowiada Borowski. - Była wywieszona czerwona flaga, ale oni poszli 500 metrów dalej, bo można było się powygłupiać w wysokich falach. Po zakończonej akcji ojciec długo nam dziękował za drugą szansę. Mówił, że w końcu zrozumiał, czemu się tych plażowiczów czepiamy.

W kraju jest coraz mniej ratowników. Główną przyczyną są niskie zarobki (fot. Robert Robaszewski / Agencja Gazeta)

Gdy pytam o powodzenie, jakim cieszą się ratownicy i ratowniczki wśród plażowiczów, wszyscy rozmówcy wybuchają śmiechem. W kultowym "Słonecznym patrolu" główni bohaterowie łamali serca innych serialowych postaci, a często również telewidzów, oglądających piaskowe plaże w telewizorze.

W rzeczywistości jest podobnie. Na WOPR-owców wszyscy zwracają uwagę. Trudno się dziwić, ich opalenizna i wysportowane ciała, wyrzeźbione przez wielogodzinne ćwiczenia w wodzie, wyglądają jak z okładki kolorowego pisma. I to bez retuszu.

Sposobów na podryw jest wiele. Można nieśmiało krążyć wokół stanowiska, można wprost zapytać o wodę czy plaster. Niektórzy chcą wejść na wieżę, bo ładny widok, kto inny pyta o temperaturę wody, mimo że tablica informacyjna stoi obok, a co odważniejsi bez ogródek proponują wyjście na piwo lub wieczorny romantyczny rejs łódką.

- Oj, powodzenie jest - śmieje się Kamil. - Dziewczyny próbują wszystkiego, żeby zwrócić naszą uwagę. No, prawie wszystkiego. Na szczęście jeszcze nie przyszło im do głowy, by zacząć się topić tylko po to, żeby zagadać. Choć kto je tam wie...

Zobacz wideo

Dominika Klimek. Dziennikarka radiowa, współpracuje z Programem IV Polskiego Radia, studenckim Radiem Aktywnym, korespondentka w projekcie Miasto Archipelag . Autorka bloga audiowizualnego dźwięk/obraz.

(fot. Publio.pl)