Biografie
Violetta Ozminkowski i Krzysztof Daukszewicz (fot. Materiały prasowe)
Violetta Ozminkowski i Krzysztof Daukszewicz (fot. Materiały prasowe)

Miałem po jednym z koncertów taki przypadek: podszedł do mnie facet i mówi:* 

– Po tym koncercie odnoszę wrażenie, że robi pan z nas debili. 

– Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym zrobił z nas wszystkich debili – odpowiedziałem. 

– Dlaczego? – zapytał wyraźnie zaskoczony. 

– Bo wtedy bym przestał tak mówić i już by ich nie było. 

Po kilkunastu sekundach usłyszałem: 

– Przepraszam, ma pan rację. 

Ta opowieść przypomina mi o pracownikach portali, nie wszystkich, bo spotykałam też utalentowanych ludzi, ale o tych, którzy cynicznie kłamią. Nigdy nie miałeś ani nie dzierżawiłeś żadnego jeziora ani stawu, a jednak co jakiś czas internetowe portale ogłaszają, że jesteś pazernym oligarchą, który za łowienie ryb na swoich jeziorach pobiera ogromne opłaty. 

Niejaki ksiądz Jan Rosłan z Olsztyna zapisał mi te jeziora i wygląda na to, że na wieczne użytkowanie. 

Hojny ksiądz. Pierwszy raz słyszę o takim. 

Ale łatwo mu poszło, bo podarował nie swoje. 

Jak Zagłoba Niderlandy? 

Owszem. W 2006 roku kupiłem pięćdziesięciometrowe mieszkanie w starej czterorodzinnej rybaczówce. Cztery kilometry przez las do najbliższego sklepu, trzysta metrów do jeziora, ale supersąsiedzi, więc bajeczka. 

Jezioro Kośno było dewastowane przez rybaków, którzy je dzierżawili, odławiali ryby na potęgę, niewiele przy tym zarybiając. A Kośno jest rezerwatem ptactwa i ma nad nim pieczę konserwator przyrody. Wędkarze, którzy łowili na tym jeziorze, mówili, że jak tak dalej pójdzie, to za kilka lat, poza wodą, niczego w nim nie będzie. 

Krzysztof Daukszewicz na rybach (Fot. Tomasz Waszczuk / Agencja Wyborcza.pl)

Pojechałem do marszałka województwa i opisałem całą sytuację. Marszałek sprawdził, czy mówię prawdę, po czym postanowił pogonić odławiających rybaków i poszukać nowego dzierżawcy. Do przetargu zgłosiło się Stowarzyszenie Ekologiczne Łajs 2000, które ratowało przyległe jezioro, i ten przetarg wygrało. Nie należałem do tego stowarzyszenia nawet przez minutę. Wprowadziło wysokie opłaty za wędkowanie, bo były one przeznaczone na zarybianie i odnowę jeziora.  

Aliści, jak mawiał profesor Bardini, nikt nie wiedział, że na trzecim jeziorze, w miejscowości Purda, także należącym do nowego dzierżawcy, łowił ryby ksiądz Jan Rosłan, nazywany na portalach killerem szczupaków. Ksiądz łowił u poprzedniego dzierżawcy za Bóg zapłać, a wszyscy wiemy, że jeżeli chodzi o kasę, Bóg nie szasta pieniędzmi. W przypadku pana księdza była to kwota chyba dwustu pięćdziesięciu złotych za rok. Kiedy przyszło zdjąć z tacy więcej, to miłujący bliźnich duchowny zapytał: „Któż Panu Bogu chce taką krzywdę uczynić?". A wtedy diabeł szepnął mu do ucha – tak się później tłumaczył – „To Daukszewicz! Pazerny satyryk, który pomieszkuje na Kośnie". 

Pazerny satyryk nie może mieszkać na poddaszu, w jakimś mieszkanku, i sam płacić za wędkowanie, więc ksiądz dopisał mu dom. I nie sprawdzając, jak jest naprawdę, za sprawą kolejnego diabła, zaczął mu robić koło pióra. 

Aliści pojawił się wówczas inny miłujący prawdę dziennikarz z portalu Na-Temat, nie pamiętam nazwiska, niech więc będzie Jan Palant, który pomyślał: zaraz, zaraz, skoro mieszka nad jeziorem i pobiera po tysiąc pięćset złotych za łowienie, to nie może mieć zwykłego domu, tylko rezydencję i ogród z płotem tak wysokim, jak na granicy z Białorusią. I napisał, że mieszkam w daczy na linii brzegowej w rezerwacie i pobieram opłaty. W ten sposób, choć mieszkam na poddaszu i sam płacę za wędkowanie tysiąc pięćset albo dwa tysiące pięćset złotych rocznie (zależy od liczby miesięcy, w których chcę łowić), zostałem oligarchą z kieszeniami wypchanymi krzywdą ubogich księży. 

Jezioro Kośno (Fot. Tomasz Waszczuk / Agencja Wyborcza.pl)

Jan Palant nie zadzwonił nawet, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście masz te jeziora. Za to ja do niego zadzwoniłam i zapytałam, czy fajnie się czuje jako dziennikarz, powołując się na sfingowane wypowiedzi na plotkarskim portalu, że dzierżawisz jeziora, a on zaczął krzyczeć: „Pani mąż wiele razy mówił: moje jezioro!". Przestraszyłam się wtedy nie na żarty, bo napisałeś też piosenkę Mój kraj. 

Rosłan przeprosił potem, tak samo jak NaTemat, ale takim drukiem, jaki stosują banki przy udzielaniu kredytów, żeby nikt nie zauważył i nie przeczytał. Ale zawsze się znajdzie jakaś Maja Mościcka z „Faktu", która rozumiejąc tylko to, co jest napisane w nagłówku, zrobi zadymę od nowa.  

Gdy pracowałam w „Newsweeku", dziennikarze z „Faktu" schodzili na papierosa, bo wydawany był w tym samym wydawnictwie Axel Springer, i opowiadali, że kolegia zaczynają się u nich od pytania: kogo dziś załatwiamy? Nikogo nie obchodziła prawda, tylko co nakłamać, żeby kogoś zniszczyć. 

Wiesz, co zrozumiałem po tych wszystkich latach? Kiedy wychodzi na jaw, że „dziennikarze" napisali w sposób ordynarny nieprawdę, to nie mają pretensji do siebie, że kłamią w żywe oczy, tylko mają pretensję do ciebie, że tych jezior nie masz. Ich myślenie wygląda wtedy mniej więcej tak: skoro napisaliśmy, to zrobiliśmy ci łaskę i powinieneś te jeziora, skurwysynu, mieć! Nie po to piszemy, żebyś nie miał! 

Tak czy inaczej, tych jezior już się nie pozbędziesz. 

Wiem, opowiadał mi nasz sąsiad Grześ, że któregoś razu pojawiły się trzy kajaki na jeziorze. Jeden z wiosłujących krzyknął do niego: „To jest jezioro Daukszewicza?!". „Nie jest i nigdy nie było!" – odkrzyknął Grześ. I wtedy usłyszał, jak pytający mówi do pozostałych: „A wszędzie się, jebany, chwali, że to jego!". 

Jest wyjście z tej sytuacji: należy kupić albo wydzierżawić te jeziora i zacząć pobierać takie opłaty. I ja bym awansowała, byłabym żoną prawdziwego pazernego oligarchy, jeździłabym wtedy zimą na safari, a latem do wód... 

Nie rozpędzaj się. Kiedyś grałem na evencie, w czasie którego uczestnicy pili szybciej, niż ja mówiłem. Jest koniec programu, szedłem do szatni i przyspawał się do mnie facet, który już nie wiedział, co to jest pion. Na takich imprezach na ogół unikam żartów politycznych, bo nie ma potrzeby zaogniać dyskusji. 

A ten do mnie w te słowa: 

– Dlaczego pan się śmieje z Jarosława Kaczyńskiego i PiS-u? Nie mogłem tego słuchać! 

– Ja nic nie mówiłem o Jarosławie i PiS. 

– Nic pan nie mówił? – wybełkotał. 

– Nic. 

– Bo pan nimi gardzi! 

Tak więc, kochana Violu, obojętnie, czego będę się wypierał, to i tak będę miał. 

Krzysztof Daukszewicz i Violetta Ozminkowski (fot. Materiały prasowe)

A nawet więcej. Tak przynajmniej uważa sztuczna inteligencja, która zrobiła z ciebie wokalistę zespołu 2 plus 1. 

Któregoś razu poprosiłem Krzysia, mojego syna, żeby skontaktował się ze sztuczną inteligencją, by ta na podstawie zebranych przez siebie informacji napisała mój życiorys. Oto efekt jej pracy: 

"K.D. jest polskim muzykiem, wokalistą, autorem tekstów, aktorem i kompozytorem. Urodził się 5 października w Warszawie, w Polsce. Daukszewicz jest jednym z czołowych artystów polskiej sceny muzycznej, znany głównie jako lider i wokalista zespołu 2 plus 1, który odniósł międzynarodowy sukces w latach osiemdziesiątych XX wieku. Zespół zdobył popularność zarówno w Polsce, jak i za granicą. Zwłaszcza dzięki takim przebojom, jak Jutro będzie lepiej czy Windą do nieba. K.D. jest także autorem wielu tekstów, które poruszają często tematy społeczne, polityczne i obyczajowe. Jest znany ze swojego charakterystycznego stylu łączącego elementy rocka, popu, folku i poezji śpiewanej. Daukszewicz jest także aktorem teatralnym i filmowym. Poza karierą muzyczną i aktorską jest również zaangażowany w działalność społeczną i polityczną. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku był posłem na sejm, reprezentując Polską Partię Przyjaciół Piwa. Jest także autorem licznych książek". 

O "Szkle Kontaktowym" ani słowa. 

Ja też nie mam specjalnie dużo do powiedzenia. Nasza praca polegała na tym, że przyjeżdżało się do studia o 21.30, wizażyści odnawiali nam twarze, kilka zdań o programie, o tym, co słychać w domu, parę plotek o znajomych i zaczynał się program. Po nim powrót do starej twarzy i jazda do domu. Dwa razy w roku spotykaliśmy się w większym gronie, żeby się sobą nacieszyć. Potem doszedł Teatr 6. piętro, tam mieliśmy więcej czasu na rozmowy. 

Telefony od widzów "Szkiełka" były najczęściej przychylne, z wyjątkiem jednego, który pamiętam do dzisiaj. To był telefon od pana Roberta ze Świdnika, który dodzwonił się do „Szkiełka" na trzy dni przed Świętem Zmarłych. Najpierw powiedział, że się bardzo cieszy z tego połączenia, potem oznajmił, że najbardziej z tego, że ja jestem w studiu, a następnie przez minutę się dziwił, dlaczego mnie ta święta ziemia jeszcze nosi, choć dawno nie powinna. Kwestuję na Powązkach od końca lat siedemdziesiątych, ale tego 1 listopada nigdy nie zapomnę. Na cmentarzu wszyscy podchodzili do mnie, wkładali do puszki banknoty o poważnych nominałach i mówili: „To za tego chama ze Świdnika". W ciągu dwóch godzin uzbierałem około 10 tysięcy złotych. Następnego roku wygłosiłem nawet apel do pana Roberta, żeby znowu zadzwonił, bo idę kwestować, ale tego nie zrobił, bo być może dotarło do niego, że czasami jego gówno może się zamienić w moje złoto.  

Czy ktoś próbował wpływać na to, co masz mówić w "Szkle Kontaktowym"?  

Absolutnie, nie zdarzyło się to ani razu przez osiemnaście lat. Nie było żadnej cenzury. 

Krzysztof Daukszewicz z Wojciechem Zimińskim, 2022 r. (Fot. Wojciech Habdas / Agencja Wyborcza.pl)

(…) 

Czujesz się już satyrykiem dinozaurem? 

Kiedyś do "Szkła Kontaktowego" przyszedł esemes. Widz stwierdził, że jesteśmy z Arturem Andrusem dinozaurami polskiego kabaretu. Zadzwoniłem od razu do Artura, bo on jest ponad dwadzieścia lat ode mnie młodszy. Zdziwił się, ale stwierdził, że dinozaury chodzą zawsze parami: ojciec i syn. To tak trochę jak my. Artura pamiętam jeszcze z czasów jego młodości. Przyjechał do Warszawy, pracował w Trójce i od razu był bardzo zdolny. Zapraszałem go do swojego programu "U pana Krzysia na tronie", a potem w miarę rozwoju jego kariery byłem z niego coraz bardziej dumny. 

Więc jestem takim jego dinozaurem ojcem i bardzo się z tego cieszę. Prywatnie mogę powiedzieć za Marysią Czubaszek i Wojtkiem Karolakiem, że jest to bardzo dobra dusza.  

Artur Andrus i Robert Górski odeszli ze "Szkła Kontaktowego", gdy zostałeś sczyszczony przez TVN24 po tym, jak niefortunnie sparafrazowałeś transfobiczne słowa Jarosława Kaczyńskiego. Jeszcze raz to podkreślę, bo brakowało informacji w mediach, że mówiłeś słowami Jarosława Kaczyńskiego, że nie przyszło ci nagle do głowy szydzić z płci prezentera. Myślę, że w jakimś sensie przyczynił się też do tego nasz wcześniejszy wywiad w „Pani", który był wydrukowany pod tytułem: Co to za facet, który się wstydzi być kobietą?. Śmialiśmy się w nim z siebie, bo u nas w domu role przypisywane kobietom i mężczyznom kulturowo nie są takie oczywiste. To ty dbasz o ogród, ty pielęgnujesz kwiaty, które ja bym już dawno wyrzuciła, ty popłakujesz na filmach, a najczęściej na koncertach. I gdy o tym wszystkim mówiłam, powiedziałeś, że byłbyś kiepskim facetem, gdybyś wstydził się być kobietą. Robert Górski także cię w tych dniach bardzo wspierał, bo uważał, że robienie z ciebie transfoba po tym, jak powiedziałeś, że pierdolnąłeś głupotę, i przeprosiłeś, jest, delikatnie mówiąc, słabym zachowaniem. Robert udzielił później wywiadu tygodnikowi "Wprost", w którym ostrzegał, że cancel culture, czyli kultura wykluczania, przypomina najgorsze czasy komunizmu. Polega to na tym, że aktywiści lewicowi z powodu jednej wpadki lub innej opinii starają się unieważnić cały dorobek delikwenta, odsądzają go od czci i wiary bez próby zrozumienia czy chociażby rozmowy. Przeciwko takiemu dyktatowi protestują dziś najwięksi satyrycy na świecie, tacy jak Ricky Gervais. I nie tylko satyrycy. 

Artur i Robert wzruszyli mnie bardzo. Taka postawa dzisiaj się nie zdarza. Słów wsparcia, jakie dostałem, nie tylko od kolegów ze "Szkła", nigdy nie zapomnę, szczególnie chcę przytulić do serca Tomka Sianeckiego. To, co zdarzyło się w TVN24, w pewnym sensie stworzyło swoistą klamrę w moim życiorysie. Mam poglądy liberalno-lewicowe, a przez całe życie na różne sposoby byłem sekowany za to, że atakuję zdobycze socjalizmu, na czele ze Związkiem Radzieckim. Teraz, gdy Amerykanie kupili TVN24, też, choć jestem przeciwko homofobii i napisałem Balladę o wyklętych kredkach, w której śmieję się ze wszystkich osób chcących tęczę malować tylko kolorami: czarnym, białym i brunatnym. Choć wspierałem kobiety walczące o swoje prawa i w czasie jednego ze strajków napisałem piosenkę 80 radiowozów. Śpiewam w niej: "I dziewczyny w różnym wieku, nawet w różnym stanie, chciały zanieść prezesowi to proste przesłanie, że są różne poglądy, szerokie i ciasne, ale ciało, które mają, zawsze będzie własne. Ale o tym nie wiedziało, bo taki to zwyczaj, 80 radiowozów na ulicy Mickiewicza". I zostałem przez gafę, za którą od razu przeprosiłem, przyznałem nawet, że "pierdo***łem głupotę", a to się zdarza wszystkim, którzy pracują w słowie, oskarżony o homofobię, transfobię i ksenofobię. 

Jednym zdaniem, zaczęli mnie bić Ruscy, a skończyli Amerykanie. Piękne podsumowanie kariery. 

*Fragmenty książki "Sposób na przetrwanie" Violetty Ozminkowski i Krzysztofa Daukszewicza. Autopromocja: książka do kupienia w formie ebooka w Publio >>