Biografie
Terry Pratchett (Luigi Novi / Wikipedia Commons / CC BY 3.0)
Terry Pratchett (Luigi Novi / Wikipedia Commons / CC BY 3.0)

Któregoś dnia w Kaplicy postanowiliśmy z Terrym przeznaczyć kilka godzin na zaległości z pocztą. Było to zadanie wykonywane w kółko i bez końca, które dało się porównać do malowania mostu Forth Bridge. Jednak od czasu do czasu podejmowaliśmy wysiłek i staraliśmy się jak najlepiej – ja czytałem głośno, a Terry dyktował odpowiedzi.*

Obowiązywało przy tym kilka istotnych i podstawowych reguł. Pierwsza stwierdzała, że dowolny list zaczynający się od słów: "Mam taki pomysł na historię i myślę, że mógłby go pan wykorzystać…", zostawał dyskretnie odłożony na bok, niewysłuchany przez Terry’ego. Nie miała znaczenia potencjalna jakość tego pomysłu, czy byłby świetny, czy marny.

Braliśmy natomiast pod uwagę czas trwania i koszty działań prawnych, jakie mogłyby wyniknąć w późniejszym czasie, gdyby nadawca próbował twierdzić, że Terry wykorzystał jego pomysł. Z tych samych powodów każda niezamawiana przesyłka z listem przewodnim zaczynającym się od słów: "Napisałem powieść umieszczoną w Świecie Dysku i byłbym wdzięczny, gdyby ją pan przeczytał…", podlegała tej samej klauzuli unikania.

Reguła numer dwa mówiła, że nic jadalnego nie zostanie zjedzone. Edykt został wydany po przybyciu do Kaplicy smakowicie wyglądającego keksa, który z wdzięcznością pochłonęliśmy wraz z Terrym któregoś popołudnia, popijając kilkoma kubkami herbaty. I pewnie byśmy o tym zapomnieli, gdyby nie fakt, że przez kolejne mniej więcej dwadzieścia cztery godziny, niezależnie od siebie, mieliśmy delikatne, ale nieustępliwe wrażenie, że doznajemy bardzo delikatnych halucynacji. Oczywiście, Terry często mawiał, że akt wyobrażania sobie czegoś był dla niego niekiedy czymś bliskim halucynacji. Ale nie takich…

Tutaj dręczyło nas obu niejasne uczucie niepokoju, połączone z lekkim wrażeniem, że rzeczom trzeba się przyglądać trochę uważniej niż zwykle, by zyskać absolutną pewność, że istotnie są tym, czym się wydają. Co naprawdę było w tym keksie, poza keksem właściwym, nigdy się nie dowiedzieliśmy z tej oczywistej przyczyny, że sami zniszczyliśmy dowody. Ale od tego dnia "Nie jemy jedzenia od fanów" stało się mantrą przezorności.

Terry Pratchett w swoim gabinecie (Wikipedia Commons / CC BY 3.0)

W którymś momencie tej ostatniej sesji pocztowej, wobec nie-obecności jadalnych przesyłek, podejrzanych czy nie, otworzyłem i przeczytałem Terry’emu list od studentki dziennikarstwa, która pisała, jak bardzo zawsze uwielbiała książki Terry’ego, i dodała, że jako pracę semestralną powinna przeprowadzić wywiad, a gdyby Terry zgodził się go udzielić, byłoby to nie tylko spełnieniem jej dawnych marzeń, ale też bardzo by jej pomogło. Terry dostawał sporo podobnych listów i zwykle odpisywał, życząc nadawcy powodzenia na studiach i w przyszłości, i na tym wszystko się kończyło. Jednak tym razem miał inny pomysł. "Jest tam numer telefonu?", zapytał.

Był. Podałem mu list, a Terry sięgnął po telefon. "Halo… Mówi Terry Pratchett", usłyszałem, jak powiedział rzeczowo. "Chciała pani zrobić ze mną wywiad". Potem milczał przez chwilę i słuchał. Na drugim końcu pokoju wyobrażałem sobie ten niewielki wybuch paniki, jaki zapewne nastąpił w świecie nieszczęsnej studentki, i dygot, jaki zapewne trwa teraz.

Prawdę mówiąc, poczułem bolesny grymas w imieniu tej dziewczyny. W końcu czym innym jest wywiad z ulubionym powieściopisarzem we wspólnie ustalonym miejscu, kiedy ma się czas na przygotowanie, a zupełnie czym innym niespodziewany telefon od tego powieściopisarza w środku jakiegoś przypadkowego wtorkowego popołudnia. "No dobrze", odezwał się w końcu Terry. "Podam pani numer". Tak zrobił i się rozłączył. 

Powiedziała, że musi przynieść dyktafon. Oddzwoni. Wróciliśmy  do listów, ale Terry był wyraźnie rozkojarzony i co chwilę zerkał na zegarek. Ile czasu może ktoś potrzebować, żeby znaleźć dyktafon? Minął kwadrans, a studentka dziennikarstwa nadal nie dzwoniła.

Terry znów sięgnął po telefon. Najwyraźniej nie zamierzał zostawić tej sprawy. Studentka poprosiła o wywiad, więc go dostanie, czy tego chce, czy nie. Terry siedział więc ze słuchawką w ręku, a gdzieś w Wielkiej Brytanii w studenckim pokoju dzwonił telefon. I dzwonił. Terry pozwolił mu dzwonić przez bardzo długą chwilę. Aż w końcu odłożył słuchawkę. "I właśnie dlatego nigdy nie zobaczysz jej nazwiska na pierwszej stronie »Timesa«", stwierdził.

Terry Pratchett (Wikipedia Commons / CC BY 3.0)

Chociaż… uważam, że nigdy nie wiadomo. Na którymś etapie musiała przestać trząść się ze strachu, jak ja kiedyś. I kto wie, jak potoczy się jej kariera, kiedy już w pełni nad sobą zapanuje? Ale tutaj chodzi o coś innego. Przy wszystkich kontaktach Terry’ego z dziennikarzami, studentami czy nie, zawsze coś pojawiało się w grze: fakt, że sam kiedyś był dziennikarzem. Wolał, żeby o tym wiedzieli. Żeby byli świadomi, że kiedy chodzi o dziennikarstwo, to odpracował swoje, a co więcej, zachował pewne umiejętności tego fachu – wie, dlaczego pewne pytania są zadawane, rozumie, jak dobiera się kwestie i jak pisze artykuły, i że ma przynajmniej takie jak oni pojęcie, jak działa ten biznes.

Jego spotkania z dziennikarzami przez lata wydawały się czasem turniejem, a niekiedy wręcz starciem. Proszę mi powiedzieć, zwracał się nagle do rozmówcy, jakie jest pięć argumentów obrony przed zarzutem zniesławienia? Czy potrafią stenografować? Jak szybko? A co z pisaniem bezwzrokowym? Krótko mówiąc, dawał im do zrozumienia, że wie, w co grają. I z całą pewnością wiedział. We wrześniu 1965 roku, na początku ostatniego roku w technikum, z myślami z konieczności kierującymi się już w stronę życia poza szkołą, Terry napisał list do Arthura Churcha, redaktora naczelnego "Bucks Free Press".

Jako lokalny tygodnik z siedzibą w High Wycombe i z sukcesem obecny na rynku od 1856 roku "Press" był instytucją, bez której, jak to określił Terry, "znaczna część południowego Buckinghamshire, od Amersham do Beaconsfield, przez samo serce High Wycombe, aż do takich dalej położonych przyległości jak Lacey Green, Loosely Row i oczywiście Speen, nie byłaby w stanie należycie się urodzić, pobrać, umrzeć, zostać skazana w sądzie ani być fetowana jako hodowca najśmieszniejszej rzepy na wystawie owoców i warzyw".

Terry wyjaśnił redaktorowi, że następnego lata skończy technikum w High Wycombe, po trzech egzaminach zaawansowanych. Czy jest szansa, że w tym czasie będą jakieś wolne etaty, na które mógłby aplikować? Nie znaczy to, że Terry porzucił myśl o pisaniu. Wręcz przeciwnie, wracając jesienią do szkoły, właśnie domykał sprzedaż swojego drugiego tekstu.

Omówiwszy kwestię z Dave’em podczas ich wciąż trwających weekendowych spotkań, Terry skończył niedawno opowiadanie Night Dweller (Nocna bestia) napisane w pierwszej osobie i mające formę dziennika dowódcy statku lecącego 40 milionów mil za orbitą Plutona. Był to dość konwencjonalny kawałek science fiction, mroczny, kontemplacyjny i, co nietypowe dla Terry’ego, całkiem pozbawiony żartów. "Kosmos to ocean", zaczynał się złowieszczo.

"Pamiętam o tym teraz, kiedy obserwuję armadę błękitnych nispherów, żeglującą w dół, przeciw wiatrowi słonecznemu. Kierują się ku Słońcu, by bezpiecznie pławić się w złocistych cieniach. Nawet one uciekają przed sztormem". Terry wysłał opowiadanie Michaelowi Moorcockowi, który objął po Johnie Carnellu redakcję "New Worlds Science Fiction", a Moorcock przyjął je i ostatecznie ukazało się w numerze listopadowym.

Ilustracja do popularnej serii książek Terry'ego Pratchetta 'Świat dysku' (Wikimedia Commons / domena publiczna)

Mimo to nawet z czternastofuntową fortuną, jaką zapłacił mu John Carnell za Piekielny interes, i z podobną kwotą, jakiej wkrótce spodziewał się od Moorcocka, Terry bardzo szybko poczynił ważne spostrzeżenie w kwestii pisania opowiadań: liczba osób, które się z tego utrzymywały, była znikoma. Wystarczyło rozejrzeć się wśród uczestników fantastycznych konwentów, żeby stwierdzić, że autorzy, którzy realnie i konsekwentnie zarabiali na życie pisarstwem, stanowili mniejszość w porównaniu z tymi, którzy albo mieli inne źródła finansowania, albo byli bankrutami.

Było zatem założeniem absolutnie rozsądnym, że aby zostać pisarzem, niezbędne są trzy rzeczy: sprawność w używaniu słów, dobrze rozbudowana wyobraźnia oraz inne źródło przychodu. Przez pewien czas Terry zastanawiał się, czy tym źródłem przychodu mogłaby być praca bibliotekarza – z jego punktu widzenia perspektywa kusząca, odpowiadająca wręcz, w jego odczuciu, "powierzeniu małpie kierowania plantacją bananów".

Ale już wkrótce pomysł starania się o pracę w Bibliotece Miejskiej w Beaconsfield zaczął ustępować przed myślą o dziennikarstwie. Było ono, jak rozumował, całkiem podobne do pisarstwa, z tą istotną różnicą, że dało się z tego wyżyć. Być może nie tam popychało go serce, ale przynajmniej była to ścieżka warta zbadania.

Jego list do Arthura Churcha, jak potem Terry lubił podkreślać, sam w sobie też zawierał kilka obiecujących sugestii dziennikar-skiego talentu, gdyż "był dokładny, nie będąc całkiem prawdziwym". Owszem, dokładnie tak, jak informował Churcha, skończy technikum po trzech egzaminach, ale ile z nich uda mu się zdać? Na tym etapie nie był w stanie dokładnie podać liczby. Angielski? Prawdopodobnie. Sztuka? Możliwe, choć czekało go jeszcze sporo pracy. Historia? To może różnie się skończyć… W każdym razie, czy redaktor rozpoznał w tej listownej sztuczce dzieło przyszłego mistrza dziennikarstwa, czy po prostu moment był odpowiedni, Church odpisał i zaprosił Terry’ego na spotkanie w swoim gabinecie.

Church był wtedy znaną postacią w "Bucks Free Press" – człowiekiem prawdziwie oddanym gazecie, w dodatku jednej gazecie. Trafił do "Press" jako początkujący reporter, mając szesnaście lat, a kiedy Terry stanął w drzwiach jego gabinetu, pracował tam już trzydzieści siedem lat; i pisał swoje felieton dla tej gazety nadal w roku 2000, rok przed śmiercią w wieku lat osiemdziesięciu dziewięciu. Oddanie Churcha sprawie prasy lokalnej i wiara w jej znaczenie były absolutne. Nie miał czasu na uwagi, że lokalne gazety to miejsce, gdzie dziennikarze zdobywają umiejętności, nim awansują na rzekomo oszałamiające wyżyny prasy krajowej. Church uważał, że jeśli robi się to jak należy, właśnie lokalne gazety są szczytem.

Jedną z ciekawszych historii, jakie Terry z sympatią opowiadał o Arthurze Churchu, była ta, jak to w 1969 roku redaktor dostał polecenie od właścicieli "Bucks Free Press", by wykorzystać nowe możliwości kolorowego druku i dać na całą pierwszą stronę przesłane przez misję Apollo zdjęcie Ziemi widzianej z Księżyca.

Church, którego irytowały wszelkie płynące z góry instrukcje dotyczące jego pierwszych stron i z pewnością nie był chętny do zamieszczania nielokalnych artykułów w drogocennym oknie wystawowym swojej gazety, odpowiedział oschle: "To poza zasięgiem naszego nakładu". W końcu, po długich zmaganiach z własnym sumieniem, zdołał jakoś sam siebie przekonać, że zdjęcie można uznać za lokalne wieści, i wyjaśnił to w redakcji: "Sądzę, że Księżyc świeci także nad High Wycombe".

Siedząc przed tym tytanem lokalnej sceny prasowej, Terry wyjaśnił, że opublikował już jedno opowiadanie w "Science Fantasy" i właśnie sprzedał drugie, i że umie pisać na maszynie. Church, który nie był chyba entuzjastą mało znanych pism science fiction – ponieważ 40 milionów mil za orbitą Plutona to rzeczywiście poza zasięgiem jego nakładu – zapewne bardziej docenił umiejętność pisania na maszynie niż pisania opowiadań.

Terry Pratchett w swojej posiadłości (Rob Wilkins / materiały prasowe) , Tu powstawały pierwsze książki pisarza (Wikimedia Commons / domena publiczna)

Chociaż szybko miało się jednak okazać, że gazeta ma też przestrzeń dla pisarskich talentów Terry’ego. W każdym razie po zadaniu kilku pytań Church oświadczył: "Podoba mi się kształt twojego kliwra, młody człowieku" – stając się tym samym, według Terry’ego, ostatnią osobą w Wielkiej Brytanii, która nieironicznie użyła tego wyrażenia w rozmowie – i oznajmił, że istotnie ma wolne miejsce w redakcji dla reportera stażysty, jeśli Terry miałby ochotę to rozważyć.

Ogólna rozmowa o przyszłości zmieniła się nagle w kwestię całkiem pilną, a Terry musiał teraz wrócić do domu i omówić wszystko z rodzicami. Dobra wiadomość: zaproponowano mu pracę. Zła: ale tylko jeśli natychmiast porzuci szkołę. Z początku dylemat ich podzielił. David bez wahania poparł ten pomysł, jak zresztą poparłby cokolwiek, jak Terry sobie uświadomił, co oszczędziłoby synowi życia spędzonego w pozycji leżącej pod samochodami czy podobnego. Ale Eileen, w przeciwieństwie do męża, niepokoiła się, że Terry nie zaliczy tych egzaminów, choć dotarł już tak daleko. Z drugiej strony urlop szkoleniowy w jego stażu pozwoliłby mu podejść przynajmniej do angielskiego, więc w pewnym sensie nie przerywałby edukacji.

A praca najemna jako etatowy dziennikarz spełniała w końcu dwa z jej trzech kryteriów, jako zajęcie jeśli może nawet niezbyt szanowane, to przynajmniej stałe i z pewnością gwarantujące emeryturę. Plus dawało możliwości awansu, prawda? Otwierało perspektywy po tym dwuletnim stażu.

Terry był przekonany, że matce przeszło przez głowę, jak to w ciągu dekady czy dwóch, jeśli się przyłoży, będzie już może redaktorem w "The Times". A to już zajęcie szanowane. A jeśli nie szanowane, to w każdym razie robiące wrażenie. Tak czy inaczej, wydaje się, że Eileen także w końcu pogodziła się z decyzją syna.

Tematem, którego nigdy nie omawiano, było zdanie egzaminów na poziomie zaawansowanym i studia Terry’ego. Nie było takich precedensów w rodzinie Pratchettów ani też przekonania, że jest to rekomendowana droga rozwoju. Zaawansowane egzaminy przynajmniej wyznaczały wyraźną granicę między możliwościami pracy białych i niebieskich kołnierzyków, więc z pewnością warte były trudu w kategoriach potencjalnego "sukcesu". Ale wykształcenie wyższe to już z pewnością strata czasu własnego i innych – o krok za daleko.

Stary dom Terry'ego Pratchetta (Rob Wilkins / materiały prasowe)

Prawdę mówiąc, w tym momencie życia Terry raczej by się temu nie sprzeciwiał. "Nie sądzę, żeby uniwersytet był czymś dla mnie", napisał w notatkach do autobiografii i dodał przeczucie, że "jakoś by mnie to przerosło. Z drugiej strony", pisał dalej, "uniwersytet lokalnego dziennikarstwa oferował podróże, czasami aż do Speen, zdobycie kilku wątpliwych sztuczek zawodowych, edukację w aspekcie natury człowieczeństwa oraz spojrzenie na ludzką wspólnotę we wszystkich jej aspektach".

Czyli sprawa była jasna. Terry skorzystał z oferty Churcha i zabrał ojca do redakcji, by ten podpisał formularze stażowe – "średniowieczne z wyglądu" – ponieważ on sam był jeszcze niepełno-letni. Stał się też oficjalnie byłym uczniem i by podkreślić ten fakt, wkroczył do szkoły, by zwrócić książki, z wyraźną dumą, że może chodzić we własnym ubraniu, a nie w szkolnym mundurku, który wtedy musieli nosić nawet szóstoklasiści. "Wtedy po raz pierwszy i ostatni wyszedłem ze szkoły drzwiami, których mogli używać tylko nauczyciele i goście, i ruszyłem drogą ku życiu poświęconemu składaniu słów we właściwym porządku".

Najwyraźniej nie płakał, odchodząc. Czy szkoła ze swojej strony płakała z powodu jego odejścia? Nie ma żadnych przekazów mówiących, jak to dyrektor padł na kolana i błagał Terry’ego, by jeszcze raz przemyślał swoją decyzję. Natomiast istnieją zapisy świadczące, że to odejście wzbudziło żałobę w przynajmniej jednej grupie w szkole: w towarzystwie dyskusyjnym.

Pisząc o jego nieobecności tej zimy w "Technical Cygnet", sekretarz towarzystwa rozpaczał, że "przedwczesne odejście Pratchetta oznacza utratę jednej z naszych wspaniałych postaci", i ciepło wspominał jego udział w debacie z maja tego roku nad tezą: "Ta Izba uważa, że rząd powinien pochylić się nad potrzebami zmotoryzowanych".

Była to, jak stwierdził sekretarz, "jedna z najbardziej pamiętnych dyskusji w tym roku", dodając, że "Pratchett wzniósł się na wyżyny i zaprezentował występ, któremu nawet arcyGoonowi, Spike’owi Milliganowi, trudno by było dorównać. Właśnie podczas tej debaty Pratchett nadał nowe znaczenie słowu »autokracja«, to znaczy »rządy aut«". Wspaniała recenzja, jak dotąd najlepsza w życiu Terry’ego. Na pewno nie po raz ostatni chwalono go za sprawne wykorzystanie gry słów. Ale to nie wystarczyło, by zmienił zdanie.

Jak napisał Terry w swoim inauguracyjnym profesorskim wykładzie w Kolegium Trójcy Świętej w Dublinie: "Warunki stażu młodego reportera w gazecie w połowie lat sześćdziesiątych plasowały się tuż powyżej niewolnictwa: człowiek mógł mieszkać w domu i nie wolno było bić go łańcuchami". Inne zalety: można było odbierać dzień wolny, choć Terry przysięgał, że w praktyce procedura okazała się całkowicie mityczna. No i dostawał pensję w wysokości ośmiu funtów i dziesięciu szylingów tygodniowo – skromnie, ale jednak więcej niż historycznie dostawali niewolnicy.

Terry Pratchett (Wikipedia Commons / CC BY 3.0)

Jednak bez żadnych wątpliwości stażyści w "Bucks Free Press" pracowali ciężko. Ponieważ nawet lokalne wydarzenia nie trzymają się harmonogramu godzin roboczych, czas pracy Terry’ego był długi, nieregularny i często aspołeczny – absolutny szok dla kogoś, kto jeszcze tydzień wcześniej był uczniem w szkole i robił wszystko we własnym tempie.

Dodatkowo, poza lawiną nowych zadań i wyzwań, z jakimi musiał sobie radzić w redakcji, na jeden dzień w tygodniu wysyłano go do rozmaitych uczelni na zajęcia kursu zawodowego Krajowej Rady Szkolenia Dziennikarzy, gdzie uczył się prawa prasowego, działań lokalnych samorządów i – nie najmniej ważnej – stenografii, "ponieważ", jak pisał Terry, "któregoś dnia nastąpi test twoich umiejętności i nie dadzą ci spokoju, dopóki nie osiągniesz przynajmniej stu słów na minutę w systemie Pitmana". A na dodatek uczył się jeszcze do egzaminu. "Gazeta miała mnie na własność", opowiadał potem. "Moje życie nie należało do mnie i szybko przyspieszało".

W poniedziałkowy poranek pod koniec września 1965 roku, ubrany w coś, co określił jako "okropny nowy płaszcz", i "wciąż czując w ustach smak szkolnych obiadów", Terry stawił się do pracy w biurze w High Wycombe i został przedstawiony nowym kolegom. Był wśród nich George Topley, szef reporterów i jak twierdził Terry: "najlepszy naturalny talent dziennikarski, jaki spotkałem".

Rob Wilkins podpisuje swoją książkę (materiały prasowe) , Terry Pratchett (Wikimedia Commons / domena publiczna)

Człowiek sumienny, z wyrazistymi poglądami politycznymi; Topley opowiadał o sobie rewelacyjną i prawie na pewno apokryficzną historię o tym, że jako młody człowiek ukrył się na statku na południu Anglii z zamiarem dotarcia do Hiszpanii i walki w wojnie domowej, jednakże wybrał niewłaściwy statek i popłynął na północ, do Hull. Zanotować, znowu, pod "Zbyt dobre, by sprawdzać". "Arthur Church wpoił we mnie etykę dziennikarską", wspominał Terry. "A George nauczył mnie delikatnie, że to czasami nie wystarcza".

* Publikujemy fragment książki Roba Wilkinsa "Terry Pratchett: Życie z przypisami" w przekładzie Piotra W. Cholewy, wydanej przez Insignis Media. Autopromocja: Książka do kupienia w formie elektronicznej w Publio.

Rob Wilkins. Dawny asystent, przyjaciel oraz opiekun literackiego dziedzictwa, które zostało po Terrym Pratchettcie. Do napisania jego poruszające biografii wykorzystał nie tylko własne wspomnienia, ale również rodziny, przyjaciół oraz kolegów pisarza. Stworzył poruszającą książkę, będącą panoramą życia Terry’ego Pratchetta – od dzieciństwa, przez oszałamiającą karierę pisarską i zmagania z chorobą Alzheimera, aż po jego śmierć.