
Nasz ślub odbył się bez hałasu – opowiadała nam Wisława Szymborska. – Nie mieliśmy wtedy pieniędzy, po prostu zaprosiliśmy kilka osób do kawiarni na kawę i lampkę wina.*
Świadkiem był kolega z Krupniczej Tadeusz Kwiatkowski oraz koleżanka z redakcji „Walki" Helena Gruszczyńska, tłumaczka z czeskiego i słowackiego. Na zachowanym niezbyt wyraźnym amatorskim zdjęciu ze ślubu państwo młodzi mają na twarzach wyraz stylizowanej powagi, a Szymborska – wręcz uduchowienia; ona jest w przepisowej bieli, na głowie ma zaś coś w rodzaju udrapowanego szala, on – w czarnym garniturze, pod krawatem, w białej koszuli i cylindrze. Zachował się też kartonik z zawiadomieniem, że „ślub odbył się 10 kwietnia 1948 roku w Urzędzie Stanu Cywilnego w Krakowie", które nowożeńcy rozesłali już po fakcie do rodziny i znajomych.
– W pokoiku mego męża było pełno książek i składane polowe łóżko – opowiadała dalej. – Wieczorem, koło dwudziestej trzeciej, w dniu naszego ślubu, usłyszeliśmy pukanie. W progu stał Tadeusz Peiper w piżamie. Spytał Adama: „Panie kolego, przyjechał do mnie gość z Lublina, czy mógłby mi pan pożyczyć coś do spania?". „Pewnie, że tak" – odpowiedział Adam. W ten sposób staliśmy się chyba wyjątkową na świecie parą nowożeńców, od której w noc poślubną wyniesiono jedyne łóżko.
Anegdota pyszna, tyle że – jak zwróciła uwagę Anna Grochowska, autorka książki "Wszystkie drogi prowadzą na Krupniczą" – może być nie do końca prawdziwa. Otóż kiedy Szymborska została Szymborską-Włodek i przeprowadziła się na Krupniczą, Peiper nie mieszkał już tam od dobrych kilku miesięcy. Ale czy to znaczy, że poetka to sobie wymyśliła?
Raczej pomyliła się i zdarzenie to – jakże efektownie – przeniosła w czasie. Podejrzewamy więc, że rzecz wydarzyła się nie w dniu ślubu, tylko wtedy na przykład, kiedy Szymborska po raz pierwszy została na noc na Krupniczej. Albo w jakiś inny przedślubny wieczór, bo jak wiadomo, poetka pomieszkiwała na Krupniczej jeszcze przed ślubem.
Pan młody, choć tylko rok od niej starszy, miał zupełnie inną niż ona pozycję. W czasie wojny związany był z lewicową konspiracją. Większość wojny przepracował jako robotnik, ale też wykładał polski i historię na tajnych kompletach oraz intensywnie uczestniczył w życiu literackim, uczęszczając na nielegalne spotkania autorskie i kolportując wychodzącą w Krakowie bibułę. W pewnym momencie wraz z przyjacielem Tadeuszem Jęczalikiem zaczęli przepisywać na maszynie „arkusze poetyckie" i tomiki poetyckie (w tym również wiersze własne, które w akcie brawury podpisali prawdziwymi nazwiskami), by puszczać je w obieg. Z tej inicjatywy zrodziło się podziemne wydawnictwo Biblioteka Poetycka Krakowa, w którym ukazały się m.in. wiersze Juliana Przybosia („Póki my żyjemy").
Włodek już w czasie okupacji zajmował się tłumaczeniem poezji. Zauroczony „Pieśnią o miłości i śmierci korneta Krzysztofa Rilkego" autorstwa Reinera Marii Rilkego nosił tę książeczkę w swoim wypełnionym bibułą plecaku, żeby tłumaczyć ją w każdej wolnej chwili. Ta poezja uratowała mu życie podczas niemieckiej obławy. Żandarm, wyciągnąwszy z jego plecaka wydrukowany gotykiem tomik, zaniechał dalszej rewizji. Włodek opublikował swój przekład dopiero trzydzieści lat po wojnie.
Nie pierwszy raz wówczas Włodek otarł się o śmierć. Miał 17 lat, kiedy we wrześniu 1939 roku zgłosił się na ochotnika do wojska. Został ranny, szczęśliwie niemiecki snajper spudłował i tylko ranił go w ucho. Konspiracja konspiracją, ale w momencie, gdy skończyła się niemiecka okupacja, Adam Włodek był już – w odróżnieniu od Wisławy Szymborskiej – znany w środowisku pisarskim Krakowa. Ledwo do miasta wkroczyła armia Koniewa, a za nią przedstawiciele rządu lubelskiego, a już Włodek razem z Jęczalikiem na prośbę Przybosia organizowali sztafetę, która miała poinformować cały literacki Kraków o pierwszym zebraniu przedwojennego Związku Zawodowego Literatów Polskich.
Gdy Szymborska poznała Włodka, jeszcze przez chwilę był szczupły. Ale dość szybko jego znakiem rozpoznawczym stała się zwalista, krępa sylwetka w koszuli z krótkim rękawkiem (latem w szortach), z przewieszonym przez ramię chlebakiem.
„Zaraz gdy weszłam na salę przy ulicy Krupniczej, rzucił mi się w oczy rozdyniony brzuch w trzymających się na szelkach krótkich harcerskich spodenkach – wspominała go Joanna Salamon. – Głos donośny, śmiech głośny, żywiołowo przechodzący w swego rodzaju rechot. Ręce masywne o szerokich nadgarstkach".
Z innych pośmiertnych wspomnień zebranych w tomie "Godzina dla Adama" wyłania się taki oto obraz: gargantuiczna postura, tęgawy pyknik o wesołym spojrzeniu, zapamiętały gaduła, tubalny głos i tubalny śmiech, rubaszny humor, amator gry półsłówek, miłośnik pieśni żołnierskiej.
W zgodnej opinii przyjaciół Włodek nie miał ani słuchu, ani głosu, co nie przeszkadzało mu śpiewać sprośnych pieśni legionowych, szczególnie Rapsodu ułańskiego generała Wieniawy-Długoszowskiego, o którym znał mnóstwo anegdot i chętnie je opowiadał. Uwielbiał Trylogię, a cytatami z niej był w stanie komentować każde wydarzenie.
(…)
On do niej pisał: „Kocham Cię wciąż z wzrastającym natężeniem (co to będzie za kilka lat?)". Ona do niego: „Kocham Cię i gdybyś był tu razem ze mną byłoby mi o całe szczęście mniej smutno (zdanie jak u Przybosia, ale prawda w nim jest)". On do niej: „Kocham Cię. (...) Żarty żartami, ale głupio mi bez ciebie. [nieczytelne] że źle tak osobno? Napiszesz jeszcze? Włos mi się jeży na myśl, że mogłabyś wyjechać do Paryża, choć tak bardzo by to było dla Ciebie dobre".
Dla środowiska, w którym się obracali, ich rozejście było zaskoczeniem, zwłaszcza że jeszcze przez dwa lata po oficjalnym rozwodzie, w 1954 roku, dzielili wspólne mieszkanie na Krupniczej. Rozstali się w zgodzie, a nawet więcej – w przyjaźni. I dalej korespondowali ze sobą jak gdyby nigdy nic.
Przez cały czas trwania ich korespondencji posługiwali się swoim prywatnym miłosnym kodem z czasów, kiedy byli młodymi małżonkami (szczególnie Włodek), używali swoich intymnych, pieszczotliwych przydomków, akronimowali różne zdania z ich małżeńskich rytuałów, a Włodek do tego jeszcze, można by rzec: infantylnie, niczym zakochany nastolatek pisał to wszystko WERSALIKAMI, na czerwono i stawiał dużo wykrzykników. I tak na przykład list pisany 15 lat po rozstaniu zaczyna się od hasła „PKWN" (na czerwono). Z pozoru jest to skrót dobrze nam znany, ale nic błędniejszego, w końcówce listu Włodek tak rozszyfrowuje PKWN: „Pabu Kocha Wisełkę Nieustannie. Bardzo bym się cieszył, gdyby Ci również odpowiadała wersja: Pabego Kocha Wisełka Nieustannie…".
On pisał do niej: „Co komu do tego, że my się kochamy". Był akurat w Gruzji i czytywał „Prawdę", więc przepisał dla niej fragmenty „ważnego artykułu" demaskującego Tito. Ona pisała do niego: „Strasznie mi tęskno za Tobą. (…) Tylko nikogo w moim imieniu nie całuj. Po rozwodzie zaczynam być zazdrosna jak mrówka".
I rok później z willi Luna w Krościenku: „Ptysiu, (...) acha, tęsknię za Tobą, co Cię nie powinno dziwić ani gorszyć, ponieważ jesteś humanistą. Ptysiu, po tej serii czułości przechodzę do próśb. Otóż zapomniałam przed wyjazdem zajrzeć do Biblii, co by mi tu ułatwiło myślenie o planowanym poemaciku. Chodzi mi o rozdział poświęcony sprawie Abrahama i jego syna. Zdaje mi się, że rozdział ten nie jest zbyt duży – czy mógłbyś mi go przepisać? Chcę się wczuć w atmosferę tego biblijnego zajścia, słowo po słowie: »Ja mam siekierkę, a ty masz szyję,/ Odejdź Izaaku, bo cię zabiję«". I jeszcze raz z tego samego pensjonatu w Krościenku: „Dużo o nas obojgu myślałam na tym pustkowiu i wiem, że tylko to, co jest między nami jest czystym złotem i wiem, że nic szlachetniejszego w życiu już nie znajdę (Vide: »Klucz«). Naprawdę tak jest".
Oboje byli już wtedy w innych związkach.
(…)
Karl Dedecius, niemiecki tłumacz Szymborskiej, w swoich związanych z Polską wspomnieniach opisywał, jak w połowie lat pięćdziesiątych poznał Szymborską: „Ciągle jeszcze cierpiała wskutek nieudanego związku z miejscowym literatem i ideologiem, wśród rozdroży i bezdroży tego młodzieńczego uczucia z pierwszych lat powojennych". Według niego zdradzają to również wiersze z następnego tomiku Wołanie do Yeti – „Buffo" oraz „Nic dwa razy się nie zdarza":
Najpierw minie nasza miłość,
potem sto i dwieście lat,
potem znów będziemy razem:
komediantka i komediant,
ulubieńcy publiczności,
odegrają nas w teatrze.
Mała farsa z kupletami,
trochę tańca, dużo śmiechu,
trafny rys obyczajowy
i oklaski.
(„Buffo", Wołanie do Yeti, 1957)
Faktycznie, podmiot liryczny w „Buffo" mógłby odnosić się do sytuacji, w jakiej znaleźli się eksmałżonkowie. Natomiast jeśli chodzi o „Nic dwa razy się nie zdarza", to zastanawiałyśmy się, czy rzeczywiście jeden z najpiękniejszych wierszy miłosnych w polskiej poezji powojennej, na którym swoją wrażliwość i sentymentalną edukację ćwiczyły kolejne pokolenia nastolatek, a którego drogę do odbiorcy bardziej masowego niż czytelnik poezji utorowała piosenka Łucji Prus, dedykowany był niskiemu, grubemu, hałaśliwemu facetowi o koszarowym poczuciu humoru? Okazało się jednak, że Dedecius się mylił, co odkryłyśmy, czytając listy Szymborskiej i Włodka. Ten wiersz nie jemu już był dedykowany.
I tak z listów wynika, że oboje informowali się o swoim życiu uczuciowym i romansowym, a poetce bardzo zależało, aby przypadkiem nie sprawić przykrości byłemu mężowi, nie urazić jego uczuć. „Pluszu kochany (…) przysyłam ci jeden wiersz do oceny Twoich Oczek Precyzyjnych" – pisała wiosną 1955 roku z Krupniczej do Zakopanego, gdzie przebywał Włodek, i pytała go, czy może ten wysłany mu wiersz i jeszcze drugi erotyk dać do „Twórczości". „Skandalu by już chyba nie było. Tym bardziej że gdyby »Twórczość« zamieściła to nie wcześniej niż w sierpniowym numerze, a w sierpniu to i Ty również ujawnisz się ze swoimi intymnymi wierszykami. Ale nie myśl, że wywieram na Ciebie jakiś nacisk, rozważ zupełnie na zimno i bezstronnie. (…) Wszystkie »twoje« kobiety chodzą jak błędne ze mną oczywiście na czele. (…) Tęskno mi za tobą, żebyś wiedział. To już chyba całe życie tak się będziemy potrzebować, co?". (…) Żądam więcej konkretnych informacji. Jak tam na Twoim głównym froncie? Pozostaję z szacunkiem eksżona".
A przy okazji Włodek pouczał nadawczynię listu: „Potępiam Cię (...) za zdanie z listu »Wszystkie twoje kobiety chodzą jak błędne ze mną na czele«. Jak możesz robić porównania między sobą a tamtymi »błędnymi « kobietami. Nie pozwalaj sobie na takie żarty. Ty jesteś Ty. A na tzw. przez Ciebie »głównym froncie« – owszem »planowo«. Trzeba przyznać, że myślę o niej intensywnie. Odpisała natychmiast na list – przyszedł wczoraj razem z Twoim. Uśmiechnąłem się filozoficznie…".
Wiersze, o których tu mowa, to „Jawność" i „Nic dwa razy się nie zdarza", ich pierwodruki faktycznie ukazały się w „Twórczości", już w numerze lipcowym, a nie w sierpniowym, jak poetka miała nadzieję. Publikując je, Szymborska dekonspirowała (przynajmniej przed krakowskim środowiskiem) swój romans z Janem Pawłem Gawlikiem, teatrologiem i krytykiem teatralnym, o którym jeszcze będzie tu mowa.
(…)
Włodek ożenił się powtórnie w latach sześćdziesiątych i jego żona Stanisława pisała do Szymborskiej równie czułe listy jak jej mąż: „Wisełko moja śliczniutka (…) Kocham cię i całuję", „Mój ukochany kwiatuszku, milion całusków", „Kocham cię bardzo moja Malinko-Poziomeczko", „Moja Śliczna, Dobra i Kochana, daleka, owinięta szaliczkiem mojej tęsknoty". Gdy w drugiej połowie lat sześćdziesiątych Włodek związał się z młodziutką poetką Ewą Lipską, od razu się zaprzyjaźniły.
– Obserwowałam piękną przyjaźń Wisławy i Adama – opowiadała nam Lipska. – Nie było dnia, żeby nie rozmawiali ze sobą. Kto pierwszy usłyszał coś w radiu, zaraz dzwonił, żeby się podzielić informacją, wtedy nie było tak, że wszyscy wszystko wiedzieli z internetu. Lubili się zresztą droczyć, nie mówili od razu, kazali zgadywać, co się wydarzyło.
Szymborska i Włodek dzwonili do siebie codziennie od czasu, kiedy w mieszkaniu Włodka zainstalowano telefon. Poetka już w liście z 1956 roku namawiała eksmęża, żeby zaczął się o niego starać, „bo to trwa, a ja chcę, żebyś był dla mnie zawsze uchwytny". Gdy nie mogli dzwonić, czyli jak któreś z nich wyjeżdżało – rozmowy międzymiastowe były drogie – pisali, zdarzało się, że dzień w dzień. Czasem kartki, czasem długie listy.
Oboje – i Szymborska, i Włodek – wciągali swoich kolejnych partnerów w krąg nieomal rodzinny. Zapraszani byli na święta do rodzinnego domu Wisławy na Radziwiłłowskiej, wyjeżdżali na wspólne weekendy.
Włodek zaprzyjaźnił się z Kornelem Filipowiczem, z którym Szymborska była związana od późnych lat sześćdziesiątych. Gdy na początku ich związku tak się zdarzyło, że jedno i drugie było w zakładach leczniczych (Filipowicz w szpitalu, Szymborska w sanatorium przeciwgruźliczym), Włodek kursował między nimi, przekazując listy i wieści.
Wisława z Kornelem Filipowiczem byli już ze sobą ładnych kilka lat razem, kiedy Włodek donosił jej ze zdziwieniem: „Kornel był wzruszający. Zadzwonił, że przyszły do Ciebie jakieś pisma z agencji autorskiej i że chyba musi ci je przesłać. Powiedziałem, że może by najpierw je otworzył, czy to takie ważne. Zaszokowała go taka ewentualność. Przekonałem go dopiero zdaniem, że skoro ja (z Twojego upoważnienia) mogę otwierać listy urzędowe, to tym bardziej on może…".
Naliczyłyśmy ponad tysiąc zapisanych przez Włodka stron i prawie pięćset stron zapisanych przez Szymborską. Listy są zwyczajne, pokazują, że korespondenci są ze sobą zżyci i bardzo dla siebie serdeczni. Może to właśnie poetka w nich lubiła? Z większości listów pisanych po rozwodzie nie sposób się domyślić, że już nie są ze sobą, że zamieszkali oddzielnie, że mają innych partnerów.
*Fragmenty książki "Pamiątkowe rupiecie. Biografia Wisławy Szymborskiej" Anny Bikont i Joanny Szczęsnej. Autopromocja: Książka do kupienia w formie elektronicznej w Publio.