
Niedziela 27 lipca 1890 roku w małym francuskim miasteczku Auvers-sur-Oise zaczęła się jak zwykle. Dzwony biły, wzywając wiernych na mszę, dzieci rozrabiały, biegając między ogrodami a polami pszenicy. Wczesnym popołudniem z oberży prowadzonej przez rodzinę Ravaux wyszedł – jak codziennie od ponad dwóch miesięcy – wysoki, szczupły mężczyzna. Ze sztalugą na ramieniu, pudełkiem farb i pękiem pędzli. Miał zaledwie 37 lat, a wyglądał jak starzec. Niedawno opuścił azyl dla umysłowo chorych. Może dlatego dzieci z miasteczka wołały na jego widok „wariat". Albo dlatego, że codziennie, nie zważając na pogodę, wychodził w pole, siadał przy drodze, strumyku, stogu i malował. Przez 10 tygodni pobytu w Auvers-sur-Oise stworzył aż 70 prac.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje na wakacje
Tego dnia również poszedł malować. Niedaleko, zaledwie kilkaset metrów od miejsca zamieszkania. Malował splątane korzenie drzew rosnących przy głównej drodze, która wiodła przez miasteczko. Mieszał farby bezpośrednio na płótnie, nakładał kolejne grube warstwy, przez co każdy jego obraz wyglądał jak płaskorzeźba.
I pewnie ten dzień nie różniłby się od innych, gdyby nie to, że malarz nie przyszedł do oberży na obiad. Zawsze był niezwykle punktualny, skrupulatnie przestrzegał pór posiłków, jednak 27 lipca jego miejsce przy stole było puste. To zaniepokoiło państwa Ravaux, którzy wraz z córką prowadzili oberżę. Lubili tego dziwaka pachnącego tytoniem i terpentyną, który za 3,5 franka dziennie wynajmował u nich niewielki pokoik na poddaszu.
Znalazł się dopiero późnym wieczorem. Przyszedł, brocząc krwią. Zanim dotarł do swojego pokoju, miał powiedzieć pani Ravaux, że jest ranny. Zaniepokojona oberżystka wysłała do niego męża. Wezwano lekarza, a nawet dwóch. Rana mocno krwawiła, mimo to nie podjęli decyzji o przewiezieniu artysty do szpitala. Dwa dni później Vincent van Gogh zmarł.
Między mitem a prawdą
To nie do końca prawda, że Vincent van Gogh był biedakiem. Wywodził się z zamożnego mieszczaństwa o ugruntowanej pozycji społecznej. Trzej jego stryjowie byli szanowanymi marszandami, a jeden z nich, również Vincent, był wyjątkowo wpływową postacią w świecie sztuki. Początkowo prowadził sklepik z artykułami plastycznymi. Sklepik rozrastał się, a sam Vincent, zwany w rodzinie wujkiem Centem, zaczął skupować obrazy od artystów. Po kilku latach stał się zamożnym marszandem i właścicielem firmy handlującej kopiami arcydzieł i oryginałami dzieł współczesnych artystów. Siedziba przedsięwzięcia mieściła się w Hadze, jednak wujek Cent miał kontakty w całej Europie. Biznes został wreszcie wykupiony przez Goupil & Co, którą dzisiaj określilibyśmy mianem korporacji.
Drugi stryj, Johannes van Gogh, był wiceadmirałem i członkiem Królewskiej Holenderskiej Akademii Nauk. Również matka Vincenta, Anna Cornelia, pochodziła z zamożnego mieszczaństwa – jej ojciec był królewskim introligatorem.
I tylko Theodorus van Gogh, choć był człowiekiem wykształconym, nie odniósł sukcesu. Ojciec malarza był duchownym Holenderskiego Kościoła Reformowanego. To w rodzinie van Goghów profesja, która przechodziła z ojca na syna, podobnie jak dwa powtarzające się imiona: Vincent i Theodorus. Ojciec artysty, choć pobożny, nie miał jednak talentu oratorskiego i zamiast piąć się po szczeblach duchownej kariery, był przenoszony do coraz mniej znaczących i dających coraz mniejsze dochody parafii.
To też nie do końca prawda, że Vincent van Gogh był zupełnie nierozpoznawalny za życia. Faktycznie sprzedał tylko jeden obraz, który za 400 franków kupiła malarka Anna Boch, ale w ostatnich latach przed śmiercią jego renoma rosła. Prace Vincenta były prezentowane na corocznej wystawie Salonu Niezależnych. Na początku 1890 roku w „Mercury de France" ukazał się artykuł w całości poświęcony Vincentowi. Autorem był ceniony wówczas krytyk Albert Aurier. Malarstwo van Gogha doceniał sam Claude Monet, jeden z ojców impresjonizmu, a Henri de Toulouse-Lautrec nawet wyzwał na pojedynek malarza, który jedno z najważniejszych dzieł Vincenta określił mianem „odrażającego garnka słoneczników pędzla pana van Gogha".
Vincent nie był też absolutnym samoukiem. Rozwijał się pod okiem kuzyna, szanowanego holenderskiego pejzażysty Antona Mauve, który wprowadził go w tajniki malarstwa olejnego. Anatomii i malarstwa klasycznego zaś uczył się w Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Brukseli. Studiował też przez pewien czas w Akademii Sztuk Pięknych w Antwerpii i w paryskiej pracowni Fernanda Cormona, ważnego artysty i pedagoga.
Prawdą za to jest, że ten rudowłosy awanturnik cierpiał na poważne zaburzenia psychiczne i nie doświadczył prawdziwej miłości.
Ta albo żadna. Historie odrzucenia
Pierwszą wielką miłość poznał w Londynie. Miał 20 lat, a już od czterech pracował w firmie Goupil & Co, początkowo w Hadze, pod okiem wujka Centa. Przełożeni byli z niego zadowoleni na tyle, że zdecydowali się go przenieść właśnie do londyńskiego oddziału. To był prawdziwy awans. Vincent pierwszy i jedyny raz w życiu zarabiał więcej niż ojciec. Pracował sześć dni w tygodniu. Pomagał klientom wybierać odpowiednie sztychy i obrazy, zajmował się księgowością i kontaktami z artystami, nawet zamiatał podłogę. W listach do swojego brata Theo skarży się, że życie w Londynie jest drogie, mimo to jest dobrej myśli i wierzy w przyszłość. Dużo pisze o angielskiej przyrodzie i sztuce, a jego pasja do sztuki płynnie przechodzi w tę związaną z wiarą. Tak będzie już do końca. Sztuka i Bóg to dla Vincenta jedno.
Zakochuje się w pannie Urszuli Loyer, 18-letniej córce właścicielki pensjonatu, w którym mieszka. Urszula jest urocza, serdeczna i chętnie flirtuje z rudowłosym, niepewnym siebie Vincentem. Jednak kiedy Vincent zaczyna mówić o małżeństwie, Urszula odrzuca oświadczyny i oznajmia, że ma narzeczonego, którego bardzo kocha. Dla młodego Vincenta był to druzgocący cios, po którym tak naprawdę nigdy się nie podniósł.
Zaczął się miotać. Wrócił do Holandii, by po wakacjach przenieść się do paryskiej siedziby firmy. Tam, mroczny, nerwowy, opryskliwy, staje się dla firmy problemem. Nie pomaga nawet wstawiennictwo wuja Centa. Vincent traci pracę. Powoli pogrąża się w religijnym szaleństwie.
Później zakochał się jeszcze w kuzynce, młodej wdowie z dzieckiem. Kee Vos-Stricker była siedem lat starsza od Vincenta i miała ośmioletniego syna. Spędzali razem dużo czasu, a w artyście ponownie zakwitła nadzieja na miłość. Jednak gdy poprosił Kee o rękę, ta miała wykrzyknąć: „Nie, nigdy, przenigdy!"*. Vincent popadł w rozpacz, a wreszcie w obłęd. Pisał listy do Kee, był natarczywy. W przypływie szału włożył rękę w płomień lampy, twierdząc, że tak długo, jak zdoła utrzymać rękę w ogniu, nie będzie przynajmniej myślał o Kee.
Raz tylko naprawdę związał się z kobietą. Było to w Hadze na przełomie 1881 i 1882 roku. Tak o tym pisał w liście do brata Theo: „Znalazłem kobietę, niezbyt młodą, niezbyt ładną, bez jakichś szczególnych zalet, ale gdy ją poznasz, na pewno cię zainteresuje. Jest dość wysoka, silnej budowy, nie ma z pewnością rąk damy, tak jak K., jej ręce to ręce kobiety, która dużo pracuje. A jednak nie jest grubiańska, nie jest pospolita, ma w sobie coś bardzo kobiecego".
Clasina Maria „Sien" Hoornik była prostytutką. Gdy zamieszkała z Vincentem, była w ciąży z innym, miała też pięcioletnią córkę. Żyli w biedzie. Vincent nie miał pracy, utrzymywał się z tego, co przysyłał mu brat. Duża część pieniędzy szła na alkohol, w którym oboje się lubowali. Mimo to Vincent starał się otoczyć Sien i jej córkę opieką. Obie stały się też jego modelkami. To właśnie Sien jest bohaterką najbardziej przejmującego szkicu van Gogha „Smutek". Naga, wychudzona kobieta siedzi skulona, opierając głowę o skrzyżowane ręce. To już nawet nie krzyk rozpaczy, nie płacz. To zgoda na swój podły los.
Temat smutku będzie wielokrotnie powracał w całej twórczości Vincenta. Od chwytającego za gardło obrazu „Jedzący kartofle" z 1885 roku, który ukazuje surowe życie ubogich ludzi, przez autoportrety, aż po jedną z ostatnich prac, przedstawiającą doktora Gacheta, który leczył artystę w ostatnich miesiącach życia. Smutek był z nim zawsze i wszędzie.
Związek Vincenta ze Sien Hoornik nie trwa długo. Rozstanie z prostytutką wymusił na synu ojciec, który mimo że nauczał o miłości bliźniego i powtarzał nowotestamentowe „Kto jest bez winy, niechaj pierwszy rzuci kamieniem", związek syna uważał za skandal. Vincent już nigdy nie zaznał bliskości.
Martwy od urodzenia
Nikt nie wie tak naprawdę, kiedy Vincent zaczął chorować. Niektórzy mówią, że było mu to pisane od urodzenia. A urodził się 30 marca 1853 roku w Groot-Zundert w Holandii, rok po tym, jak jego matka wydała na świat martwego chłopca, któremu nadano imię Vincent. Trudno się żyje z takim cieniem. I własnym imieniem i nazwiskiem na nagrobku.
Może chorobę przekazała mu matka, Anna Cornelia. To ona rozmiłowała syna w malarstwie i prawdopodobnie to po niej odziedziczył skłonność do zaburzeń. Ponoć leczyła się na epilepsję – tym mianem określano wówczas całą gamę schorzeń: od napadów padaczkowych po schizofrenię i chorobę afektywną dwubiegunową. Epilepsją nazwano również zaburzenie Vincenta – po tym jak odciął sobie kawałek ucha.
Stało się to w Arles, na południu Francji. Przybył do tego pięknego, nieco sennego miasteczka w lutym 1888 roku. Zmiana otoczenia sprawiła, że jego talent rozkwitł, a paleta zaroiła się charakterystycznymi dla artysty ciepłymi, nasyconymi barwami. To w Arles namalował „Słoneczniki", a konkretnie pięć różnych wersji „Słoneczników w wazie". Takie obrazy dobrze się sprzedawały. Większość artystów malowała martwe natury z kwiatami. Kwiaty Vincenta, powyginane, jakby szarpane wiatrem, na poły zwiędłe, budziły różnorodne emocje, z których zachwyt nie był tą najczęstszą.
Spodobały się jednak Paulowi Gauguinowi, o pięć lat starszemu od Vincenta malarzowi, który zasłynął serią obrazów namalowanych na Martynice i Tahiti. Gauguin był już znanym artystą i jego przychylność wiele znaczyła dla Vincenta. Tak wiele, że zaprosił go do Arles, marząc, że stworzy w miasteczku prawdziwą kolonię artystyczną z Gauguinem na czele jako nowym papieżem sztuki. Na jego przyjazd udekorował pokój naręczami słoneczników, a ściany ozdobił obrazami.
I przez pewien czas wydawało się, że wszystko będzie dobrze, jednak trudny charakter i egocentryzm obydwu sprawiły, że atmosfera psuła się z dnia na dzień.
Trudno poznać dokładną prawdę o serii wydarzeń, które doprowadziły do ucieczki Gauguina pociągiem do Paryża na dwa dni przed Bożym Narodzeniem 1888 roku. Pewnej nocy w barze, po tym jak van Gogh rzucił drinkiem w głowę Gauguina, ten nie wytrzymał i oznajmił, że wraca do Paryża. Ponoć następnego dnia van Gogh ścigał go po ulicy z żyletką, aż w końcu wrócił do domu i odciął sobie dolną część lewego ucha, którą według raportów policyjnych ofiarował kobiecie o imieniu Rachel na pamiątkę.
Lekarz z Arles uznał, że artysta cierpi na epilepsję. Mieszkańcy, przerażeni zachowaniem van Gogha, napisali prośbę do władz o wydalenie go z miasteczka. W maju 1889 roku Vincent dobrowolnie zgłosił się do azylu Saint-Paul w pobliskim Saint-Rémy. To tam namalował jedno ze swoich najbardziej rozpoznawalnych dzieł, „Gwiaździstą noc", z bajecznym, szalonym nocnym niebem, niemal wirującym jak planety wokół gwiazd.
Dziś wiemy, że Vincent cierpiał na chorobę afektywną dwubiegunową, która objawia się gwałtownymi skokami, tzw. maniami, w których człowiek jest w stanie podjąć się tytanicznej pracy, a następnie spadkiem w głęboką depresję. Ta huśtawka jest szalenie wyczerpująca i trudna do opanowania bez właściwego leczenia. A Vincent się nie leczył. W dodatku cierpiał na syfilis, który również wywołuje zaburzenia neurologiczne. Jakby tego było mało – pił. Upijał się absyntem, który może mieć działanie halucynogenne.
Z miłości do brata
W całym świecie Vincenta była tylko jedna osoba nieodmiennie i niepodważalnie mu oddana. Młodszy brat Theo. To on, często narażając się na własne problemy finansowe, utrzymywał Vincenta przez długie 11 lat. To on poznawał go z artystami, wspierał, załatwiał pierwsze wystawy. Kupował farby i płótna, płacił za lekarzy, alkohol, kolejne pokoje hotelowe. To on był adresatem setek listów, które Vincent pisywał w okresach rozłąki.
Theo niedawno wziął ślub, został ojcem. Syna, zgodnie z rodzinną tradycją i z miłości do brata, nazwał Vincent. Pracował w Paryżu, jednak popadł w tarapaty finansowe, które mocno odbiły się na jego zdrowiu. Nie wiedział, czy nadal będzie zdolny wspierać finansowo brata. Obaj spotkali się jeszcze w lipcu. Vincent poznał swojego imiennika, małego Vincenta, oraz jego matkę Johannę. Malarz był w coraz gorszym stanie. Nasilała się bezsenność, tak charakterystyczna dla głębokiej depresji. Vincent nie chciał żyć. Wreszcie pożyczył pistolet i wyszedł z nim 27 lipca na pole za stodołą.
Gdy krwawiący wrócił do oberży, natychmiast sprowadzono lekarzy. Stwierdzili, że serce jest nienaruszone, wydawało się, że artysta przeżyje. Leżąc w łóżku, poprosił o fajkę. Był spokojny. Następnego dnia z Paryża przyjechał Theo, który później opowiadał o tym swojej żonie Johannie. Według jego wspomnień, opublikowanych przez żonę wraz z korespondencją Vincenta w „Listach do brata", obaj długo rozmawiali. Theo płakał. Vincent mówił: „Nie płacz, zrobiłem to dla dobra wszystkich"*. Przez cały dzień był bardzo spokojny. Pytał, co lekarze mówią o jego stanie, i kiedy Theo zapewniał go, że zostanie uratowany, szeptał: „Niepotrzebnie, smutek będzie trwał przez całe życie"*. W nocy z 28 na 29 lipca stracił przytomność i zmarł.
W miasteczku plotkowano, że to nie było samobójstwo. Mówiono, że artystę postrzelił 16-letni René Secrétan, miejscowy chłopak, który często drwił z Vincenta. Ponoć dlatego nigdy nie znaleziono pistoletu. Jeden z wezwanych do malarza lekarzy uznał też, że kula weszła w ciało pod dziwnym kątem, sugerującym strzał z oddali. Poza tym czy samobójca próbowałby postrzelić się w serce? Raczej strzeliłby sobie w skroń lub w usta. Pogłoski te przedstawiono w obszernej biografii artysty napisanej przez dwóch amerykańskich pisarzy, Stevena Naifeha i Gregory'ego White'a Smitha „Vincent van Gogh. The Life", na podstawie której powstała głośna animacja „Loving Vincent". Zdaniem pisarzy van Gogh zginął od kuli wystrzelonej przez nastolatka i wziął winę na siebie, by go chronić.
Teorii tej przeczy jednak to, że Paul Gachet, lekarz i przyjaciel Vincenta, w liście powiadamiającym Theo o dramacie napisał: „Vincent się zranił". W kolejnym liście, wysłanym już po śmierci artysty, stwierdził otwarcie, że Vincent popełnił samobójstwo. O samobójstwie brata pisał też Theo do żony Johanny, która przebywała wówczas w Holandii. Żadnych wątpliwości nie miała też policja, która nie wszczęła dochodzenia, by odnaleźć rzekomego mordercę.
Ci, którzy przyszli na pogrzeb Vincenta van Gogha, przynieśli pęki słoneczników. Cała trumna była nimi zarzucona. Artystę pochowano na cmentarzu w Auvers-sur-Oise. I tylko Theo nie mógł się z tym wszystkim pogodzić. Zapadł na zdrowiu, również psychicznym. Dwukrotnie trafił do szpitala dla nerwowo chorych. Wreszcie doznał rozległego udaru mózgu i zapadł w śpiączkę, z której już się nie obudził. Zmarł 25 stycznia 1891 roku. Pół roku po Vincencie. Bracia leżą we wspólnej mogile na cmentarzu w Auvers-sur-Oise. Tuż za cmentarzem rozciągają się pola pszenicy. Te same, które Vincent uwiecznił na jednym z ostatnich swoich obrazów.
*Cytaty za „Listy do brata", tłum. Joanna Guze, Maciej Chełkowski
Przygotowując tekst, korzystałam m.in. z:
„Vincent van Gogh, The Passionate Eye", Pascal Bonafaux
„Vincent van Gogh, The Life", Steven Neifeh i Gregory White Smith
„Van Gogh i Gauguin: Electric Arguments and Utopian Dreams", Bradley Collins
„Listy do brata", Vincent van Gogh, tłum. Joanna Guze, Maciej Chełkowski
The Art Newspaper, Van Gogh's suicide: Ten reasons why the murder story is a myth
Ewelina Zambrzycka-Kościelnicka. Dziennikarka i redaktorka zajmująca się tematyką popularnonaukową. Pisząca dla Weekend.Gazeta.pl od powstania magazynu, związana ponadto m.in. z National Geographic, Focusem i z Centrum Badań Kosmicznych Polskiej Akademii Nauk. Współautorka książek Człowiek istota kosmiczna oraz Kosmiczne wyzwania.