Biografie
Ostatnia trudna sekwencja na czternastym wyciągu (fot. Heinz Zak z książki 'Ciało i dusza wspinaczka' Adama Ondry)
Ostatnia trudna sekwencja na czternastym wyciągu (fot. Heinz Zak z książki 'Ciało i dusza wspinaczka' Adama Ondry)

Wiedziałem, że gdyby powiodło mi się na tej niezwykle trudnej drodze, byłoby to jej drugie wielowyciągowe przejście – powtórzyłbym wyczyn Amerykanów. Dla mnie, "bigwallisty" amatora, byłoby to coś. Miałem więc jasny cel.*

Nie miałem też wątpliwości, że muszę starannie wybrać partnera do asekuracji na tej drodze. Było to wyzwanie dla bardzo doświadczonego wspinacza o dobrym przygotowaniu kondycyjnym, ponieważ małpowanie po linie jest w takich warunkach naprawdę wymagające fizycznie. Ponadto musiał być to ktoś mający nadmiar wolnego czasu, ponieważ czasochłonne miały być zarówno przygotowania do tej drogi, jak i jej wypróbowanie, a wreszcie przejście.

Pavel spełniał wszystkie powyższe kryteria [Pavel Blazek, obecny menedżer Ondry - przyp.red.]. Dodatkowo miał ogromną motywację, żeby wziąć w tym udział. Przygotowywał się do zadania już w domu – wyprawiał się na niewielką skałę pod Chrudimem o nazwie Škrovád. Ćwiczył tam małpowanie, a więc podciąganie się po linie za pomocą specjalnego przyrządu, chciał opracować jak najlepszą technikę i przygotować się także kondycyjnie.

Jestem przekonany, że to najlepszy partner, jakiego mogłem mieć na tej drodze.

(…)

Wysoką na kilometr drogę Dawn Wall podzielono na trzydzieści dwa odcinki, a więc trzydzieści dwa wyciągi. Trzeba przejść je od pierwszego aż do ostatniego bez wracania na ziemię. Trzeba także pokonać wyciągi po kolei, jeden po drugim – kiedy wespniesz się na pierwszy, twój partner wchodzi na niego po tobie. Dopiero na końcu odcinka może spokojnie zająć się asekurowaniem. Stanowiska znajdują się bowiem na końcach kolejnych wyciągów i wyznaczają początki następnych.

Pavel, Adam, Heinz i Christian na szczycie (fot. Heinz Zak z książki 'Ciało i dusza wspinacza' Adama Ondry)

Z reguły są umieszczone na jakimś występie czy półce skalnej, gdzie da się stanąć, a czasem nawet usiąść. Po takim przystanku rozpoczyna się wspinaczkę na kolejny wyciąg. Kiedy się go przejdzie, w drogę rusza asekurujący partner. Może się jednak zdarzyć, że – załóżmy – na trzecim wyciągu opadnie się podczas wspinania. W takiej sytuacji należy wrócić na poprzednie stanowisko i rozpocząć ów trzeci wyciąg od nowa. W ten sposób przechodzi się wszystkie trzydzieści dwa wyciągi. Dopiero kiedy się tego dokona, można uznać drogę za pokonaną.

Jednak Dawn Wall jest na tyle trudna, że niemożliwe byłoby ot tak przyjechać i zacząć się wspinać. Musiałem najpierw opanować i utrwalić wiele niezmiernie trudnych sekwencji ruchów. Obejrzeć i pomyśleć o poszczególnych chwytach na ścianie, zastanowić się, jak się ich trzymać, a także przejść się po skalnych stopniach i odkryć, jak się na nich opierać. Innymi słowy – musiałem odbyć przygotowania, na które Amerykanie, którzy pokonali tę drogę przede mną, potrzebowali kilku lat.

(…)

Początkowo wszystko szło gładko, aż w pewnej chwili zupełnie niespodziewanie i z kompletnie niezrozumiałych powodów spadłem. Stanowisko było na wyciągnięcie ręki, miałem już twarz na jego wysokości. Stanąłem nawet jedną nogą na docelowej półce skalnej. Musiałem jednak trochę tę nogę przesunąć, więc chwyciłem się półki dłonią i kiedy dokładałem do niej drugą nogę, nagle straciłem równowagę i poleciałem w dół. W tym momencie przejście wyciągu numer jedenaście stało się przeżyciem jak z dreszczowca.

Dziś mogę się już z tego śmiać, ale wciąż nie rozumiem, jakim cudem mi się to wtedy udało.

Tamtego dnia byłem nie mniej uparty niż zazwyczaj, więc powiedziałem sobie: "Musisz się tu wspiąć! I to dzisiaj! Masz na to kolejne dwadzieścia minut!". Było jasne jak słońce, że zapadający zmrok na powrót uczyniłby drogę mokrą i nic by już ze wspinaczki nie wyszło. Nie wahałem się. Wróciłem na poprzednie stanowisko, ściągnąłem linę i przez chwilę uspokajałem oddech. Po tym jak niemal "przeszedłem" tę drogę o trudności 8a+, czułem zakwasy w przedramieniu. Musiałem chociaż trochę odpocząć, ale nie miałem na ten odpoczynek zbyt wiele czasu. Wydaje mi się, że odetchnąłem przez jakieś dziesięć minut i znowu wziąłem się do roboty.

Choć nie było jeszcze specjalnie ciemno, droga zrobiła się zauważalnie wilgotniejsza, a ja czułem się dużo słabszy fizycznie. Rozpoczynała się prawdziwa bitwa. Wspinałem się, ale stopniowo kończył mi się zapas sił. Krzyknąłem naraz z głębi trzewi tak głośno, że musiano to usłyszeć także na łące na dole, nie mówiąc o tym, że pewnie przepłoszyłem z gór wszystkie myszy. Pomogło. Pomimo trudnych warunków udało mi się wspiąć na ten odcinek i do dziś uważam to za swój wielki sukces.

Podczas przechodzenia dwóch kolejnych wyciągów – już po ciemku – znów przytrafiły mi się dość dramatyczne przygody. Wyciąg numer dwanaście również wyceniono na 8c (podobnie jak dziesiąty). Najtrudniejszy fragment napotyka się na samym początku. Potem następuje mniej więcej trzydzieści łagodniejszych metrów, a na koniec czeka wspinaczy jeszcze nieprzyjemny trawers tuż pod punktem zjazdowym. Dwukrotnie się z niego ześlizgnąłem, więc przyszło mi powtarzać dwunastkę trzy razy. Po niej przebyłem jeszcze jeden odcinek. Zbliżała się północ, kiedy wreszcie mogliśmy zgasić latarki czołowe i ogłosić, że na dziś już wystarczy.

Odpoczynek w portaledgu, rozkładanym wiszącym posłaniu (fot. Heinz Zak z książki 'Ciało i dusza wspinacza' Adama Ondry)

Trzeci dzień na ścianie był czasem oczekiwanego i bardzo potrzebnego wypoczynku. Po pierwszych trzynastu wyciągach miałem już tak obtartą skórę, że dzień wolny był mi po prostu niezbędny. Musiałem doprowadzić swoje palce do porządku – o tyle, o ile to było możliwe – aby w ogóle zacząć myśleć o przejściu najtrudniejszego, czternastego wyciągu. To jedyny odcinek na drodze wyceniony na 9a. Właśnie na nim, bo jakżeby inaczej, znajdowały się wyłącznie miniaturowe chwyty. Kluczową sprawą było więc nie dopuścić do tego, aby na koniuszku któregokolwiek z palców powstała rana. Niestety w tamtejszych warunkach, przy tak ostrej skale zdarza się to nierzadko. Przydarzyło się i mnie, ale na szczęście dopiero na dalszym etapie. Nawet jeśli uda się uniknąć otwartej rany na palcu, można także otrzeć sobie skórę (i dorobić się, jak mówimy w naszym żargonie, skałowstrętu), a to również boli. Trudniej wówczas utrzymać się na skale, skóra bowiem bardziej się poci, a palce ześlizgują z miniaturowych chwytów.

Trzeciego dnia nie robiliśmy więc nic. Zalegliśmy na kilku metrach kwadratowych wiszącego namiotu czterysta czy pięćset metrów nad ziemią i trzymaliśmy nogi w górze. Mieliśmy ze sobą podwieszaną kuchenkę turystyczną, więc gotowaliśmy zupełnie normalnie: na śniadanie – płatki owsiane z orzechami i suszonymi owocami, masłem orzechowym i siemieniem lnianym; na kolację – zupy lub makaron z tuńczykiem z puszki. Nie były to żadne gastronomiczne cuda, ale nie czuliśmy głodu.

Specyficznym aspektem wspinaczki w dolinie Yosemite jest to, że nawet czterysta czy pięćset metrów nad ziemią wciąż widzicie auta, które wydają się w zasięgu ręki. Niemal tuż pod sobą możecie dostrzec tych wszystkich ludzi stojących na łące El Cap Meadow i spoglądających na was przez lornetkę. Nie są aż tak blisko, żeby można było z nimi porozmawiać, ale wciąż można ich obserwować. Nie da się tu poczuć z dala od cywilizacji. Wiadomo, że jest to miejsce, w którym nie pojawia się może aż tak wielu ludzi jak gdzie indziej, ale równocześnie w pobliżu wciąż widać ślady ludzkiej obecności. Trochę szkoda.

Dolina Yosemite jest zatłoczonym miejscem, nawet poza sezonem turystycznym. Byliśmy tam w listopadzie i ku naszej radości napotkaliśmy zdecydowanie mniej osób niż bywa tu w lecie, kiedy na najpopularniejszym szlaku turystycznym tworzą się kolejki. W letni piątkowy wieczór można spędzić w nich nawet kilka godzin.

Na drodze Dawn Wall, którą się wspinaliśmy, prócz nas nie było nikogo, ale już na takim Nosie bywa czasem dziesięć albo i dwadzieścia par jednocześnie. W październiku sezon turystyczny w dolinie się kończy, ale wciąż trwa jeszcze ten prawdziwy, wspinaczkowy. W listopadzie można tu spotkać już tylko tych wspinaczy, którzy oddają się ekstremalnej wspinaczce klasycznej, ponieważ sprzyja jej chłodniejsza pogoda.

El Capitan (fot. Martin Kanurek z książki 'Ciało i dusza wspinacza' Adama Ondry) , Adam i Pavel na szczycie (fot. Heinz Zak z książki 'Ciało i dusza wspinacza' Adama Ondry)

Podczas naszej śmiałej próby wspięcia się na Dawn Wall bynajmniej nie byliśmy na El Capie sami. Kiedy zaczęliśmy, wspinały się nad nami jakieś chłopaki, które zdecydowały się na sąsiednią drogę, przeznaczoną do wymagającej hakówki. Niemniej w naszej, "prawdziwej" części El Capitana było niewielu wspinaczy i ciszę mącił tylko hałas nadjeżdżających pojazdów.

Pamiętam, że w pewnym momencie, kiedy odpoczywaliśmy z Pavlem na portaledge i zapomnieliśmy przez chwilę o istnieniu ludzkości, wystraszył nas nieoczekiwany, przerażający, wręcz nieopisywalny dźwięk! "Co się dzieje?", wykrzyknąłem i z przestrachem spoglądałem na Pavla, który również wydawał się zdezorientowany. Okazało się, że to base jumperzy, którzy skakali ze szczytu El Capa. Base jumping to sport ekstremalny, a raczej proceder szaleńców, którzy ze spadochronem w plecaku skaczą ze szczytów skał. Rzucają się na oślep, a zanim zderzą się z ziemią, rozkładają spadochrony, aby swobodne opadanie zmienić w rodzaj koordynowanego upadku, a czasem nawet kontrolowanego lotu. To zupełnie wariackie przedsięwzięcie, które w dolinie Yosemite jest nielegalne. Za takie skoki można nawet trafić na dzień do więzienia. Jeśli kogoś przyłapie się na tym kilkakrotnie, dostaje dożywotni zakaz wstępu do parku narodowego.

Mimo że to proceder nielegalny i restrykcyjnie kontrolowany, zawsze znajdą się ludzie, którzy nie będą mogli się temu oprzeć. Skoczą, chociaż na dole będą ich potem gonić strażnicy parku. Do pewnego stopnia ich rozumiem, ponieważ przypomina mi to trochę moją przygodę ze wspinaczką: po prostu nie mogę przestać tego robić. Jednak w odróżnieniu od skakania ze skał na wzór mitycznego Dedala – pierwszego człowieka, który wzleciał w powietrze na własnoręcznie stworzonych skrzydłach z ptasich piór zlepionych woskiem – wspinaczka jest w dolinie Yosemite zupełnie legalna.

Czwartego dnia naszej przygody wszedłem na wyciąg czternasty, choć niestety musiałem swoje odczekać. Tamtego dnia było około sześciu stopni, wiał wiatr i wydawałoby się, że panują wprost idealne warunki. Ale niebo bez jednej chmurki to niestety nic dobrego. Słońce piekło od samego rana, a my musieliśmy przeczekać dzień aż do wieczora, kiedy nadejdzie te półtorej godziny cienia, a wraz z nim optymalny moment na wspinanie. Liczyliśmy się też z tym, że będziemy musieli czekać trochę dłużej – do późnego wieczora i nocy. Był to już poważny problem!

*Fragmenty książki "Ciało i dusza wspinacza" Adama Ondry, tłumaczenie: Michał Rogalski. Książka do kupienia w Publio