
Któregoś dnia po powrocie do obozu zaaferowany Dominic (Tanganijczyk zaangażowany do pomocy w obozie jako kucharz - przyp. red.) zakomunikował Jane, że do obozu przyszedł duży samiec i przez godzinę spokojnie objadał się dojrzewającymi orzechami olejowca. Dwie takie palmy zaczęły właśnie owocować w pobliżu jej namiotu, w tym samym czasie na żółto zakwitło też drzewo, którego nasiona okazały się wielkim przysmakiem szympansów. Jane mogła więc czasem obserwować te stworzenia, nie wyściubiając z obozu nosa.*
Tak było choćby 3 kwietnia, w jej dwudzieste siódme urodziny, gdy przemoczona do suchej nitki wróciła z lasu nieco wcześniej niż zwykle. Ledwie weszła do namiotu, gdy obozem wstrząsnął wielki harmider. Wyjrzała na zewnątrz, od razu domyślając się przyczyny: nie dalej niż cztery metry od niej grupka szympansów zabierała się do konsumowania owoców. Biesiada trwała z pół godziny, a goście wcinali swoje przysmaki, zupełnie nie przejmując się bliską obecnością ludzi. To był najwspanialszy prezent urodzinowy, jaki Jane mogła sobie wymarzyć: szympansy wreszcie się do niej przyzwyczaiły (co w naukowym języku nazywa się habituacją). Kolejne utrwalone w nauce przekonanie - że dziko żyjące osobniki tego gatunku nie są w stanie przywyknąć do człowieka - legło w gruzach.
Regularne wizyty szympansów w obozie zdjęły na pewien czas z Jane konieczność odbywania dalekich wypraw w teren. W następnych kilku dniach na palmie było jeszcze sporo dojrzałych orzechów na przynętę. Początkowo Jane nie traktowała zbyt poważnie obserwacji prowadzonych w takich warunkach - w końcu obóz to przestrzeń człowieka, a nie naturalne środowisko dzikich zwierząt. Szybko jednak zorientowała się, że to doskonała okazja, by na dobre zacząć rozróżniać poszczególne osobniki.
Łóżko pod drzewem
Tak poznała Mike'a, czarnego samca o jasnej bródce, niewielkiej łysince i małych, ciemnych uszach. Tak też zaznajomiła się z nieco większym od Mike'a Williamem (okrągła bródka, duże usta, czarna twarz i ciemne uszy).
Na początku maja, ku jej ogromnej radości, w obozie niespodziewanie pojawił się sam David Greybeard - na dodatek na tyle spokojny, że można go było fotografować. Jako że na olejowcu nie zostało już wtedy zbyt wiele orzechów, postanowiła skusić go innymi przysmakami: pod drzewem porozkładała na talerzach fasolę z puszki, sól, cukier i sok z limonki. Ale David nie zwrócił na poczęstunek najmniejszej uwagi, koncentrując się na palmie, na której żerował przez całe dwie godziny. W nocy, po jego odejściu, Jane wyciągnęła z namiotu osłonięte moskitierą łóżko polowe i ustawiła je pod drzewem, by móc od świtu prowadzić obserwacje. Opłaciło się: rankiem zbudził ją szelest - David znowu przyszedł jeść orzechy.
Przychodził do obozu do końca okresu owocowania palmy, spędzając ciągiem na drzewie nawet po kilka godzin. Co prawda dłuższe obserwowanie samotnego samca nie mogło już dostarczyć Jane żadnych przełomowych informacji, jednak często specjalnie pozostawała w obozie dla samej przyjemności podziwiania go.
To wtedy odkryła, że szympansy lubią banany - owoce, które w Gombe nie rosną, nie są więc znane tamtejszym zwierzętom. Podczas jednej ze swych biesiadnych wizyt David porwał leżącego na stole banana, obejrzał go uważnie z każdej strony, obwąchał, spróbował - i z miejsca się rozsmakował. Od tej pory potrafił fatygować się do obozu tylko po to, by się tym owocem poczęstować. Niekiedy towarzyszył mu Goliath, nieco później do klubu smakoszy dołączył także nieśmiały William.
W połowie maja, gdy palma przestała owocować, obozowicze zaczęli zawieszać na niej banany. Ciekawa, czy szympansy zainteresuje również mięso, Jane powiesiła kiedyś na drzewie zabitego szczura. Jednak David wzgardził taką przynętą.
Pierwszy przyjaciel
Niektóre samce do tego stopnia przyzwyczaiły się do ludzi, że zaczęły spędzać w ich pobliżu całe dnie i noce; specjalnie po to zbudowały sobie zresztą gniazda na pobliskich drzewach. Jane nocowała na łóżku kempingowym rozłożonym pod drzewem, na którym David zaczął teraz sypiać. Zdarzało się, że w poszukiwaniu bananów zakradał się do jej namiotu.
Nowy układ miał jednak pewne niedogodności. Którejś nocy Jane obudziła się w strugach ulewnego deszczu, pośrodku rwących potoków wody spływających z pobliskich wzgórz. W panice wbiegła do namiotu - na szczęście pozostał suchy - i owinąwszy się w zapasowe koce, legła na podłodze. Rano odkryła, że pozostawiony na zewnątrz materac przykryła gruba warstwa ziemi naniesionej przez wodę, moskitiera była kompletnie podarta, a pod przemoczoną poduszką schroniła się dwudziestocentymetrowa jadowita stonoga.
Nadal spotykała Davida w lesie; wielki samiec zupełnie już przestał się jej obawiać. Więcej: stopniowo neutralność przeradzała się w coś na kształt więzi, o czym Jane przekonała się podczas jednej ze swych rutynowych wędrówek na Szczyt. Najpierw zatrzymał ją szmer dochodzący z pobliskich zarośli, potem z gęstwiny wyłoniła się głowa Davida. Najwyraźniej zmierzał w stronę obozu, lecz na widok Jane zatrzymał się. Postanowiła więc zmienić plany i zawrócić. Ruszyła ścieżką, a za nią, utrzymując odstęp kilku metrów, podążył szympans. Gdy się zatrzymywała, on również - kiedy szła, szedł i on. Jak później wspominała, czuła się tak, jakby była na spacerze z psem. Na zdjęciach, które zrobiła w obozie, widać, jak nieświadom istnienia świata David pożera banany, wcześniej naprędce zawieszone przez nią na drzewie.
Z czasem Jane zyskała w nim prawdziwego przyjaciela, a ta przyjaźń stała się kluczem do oswojenia reszty. Widząc zaufanie Davida, pozostałe szympansy pozwalały sobie na coraz większą otwartość i ufność - w końcu "biała małpa" nie zakłócała im spokoju i nie czyniła nic złego. Po Goliacie przekonał się do Jane Mike, a potem, jeden za drugim, kolejni członkowie grupy.
Odpoczynek w Nairobi i kłopoty ze sprzętem fotograficznym
Tych kilka miesięcy samotności i duchowego skupienia, w ciągu których Jane doprowadziła do pełnej habituacji szympansów i poznała ich nowe zachowania, wcale nie było czasem łatwym i przyjemnym. Listy do rodziny długo starała się pisać w tonie pogodnym i pełnym optymizmu, lecz w końcu przyznała, że cztery miesiące pory deszczowej - czas burz z piorunami, mokrej pościeli i ubrań, rozkładu papierów i książek pod grubą warstwą pleśni - wytrzymała z trudem. Ciągła wilgoć zaczęła wywoływać u obozowiczów ostre bóle głowy i bezsenność, a z czasem także najróżniejsze schorzenia i dolegliwości, na które jedynym ratunkiem okazały się leki przeciwmalaryczne, witaminy i wyciąg z goryczki, dezynfekujący wiecznie odnawiające się wrzody na nogach. Grzybicę stóp, wywołaną noszeniem wciąż przemoczonych butów, mogły powstrzymać tylko antybiotyki.
Wyprawy w teren stały się mniej bezpieczne - eksplozja roślinności uczyniła gęstwinę niemal nieprzebytą i nieprzeniknioną. To dlatego, przedzierając się przez wysoką trawę, Jane natknęła się pewnego dnia na dwa bawoły, przed których dziką szarżą ratowała się ucieczką na wysokie drzewo. Innym razem znowu spotkała "swojego" lamparta. Rzecz jasna, dla rodziny historie te na długo pozostały tajemnicą. Opowiadała o nich tylko kolegom i powiernikom.
Pod koniec maja, wycieńczona i chora, Jane z ulgą wyrwała się na trzy tygodnie do Nairobi, by choć trochę odpocząć i wyleczyć pokryte wrzodami nogi. Wreszcie mogła zobaczyć się z Leakeyem, który właśnie dostał list od Grosvenora. Prezes donosił, że panna Smith jednak rezygnuje z wyprawy do Gombe, co i on sam, i Leakey, nie mówiąc o Jane, przyjęli z ogromną ulgą. Na biurko Leakeya trafiła również ekspresowa przesyłka z kosztownym sprzętem fotograficznym, darem Towarzystwa Geograficznego. Jednak Jane szybko uznała, że taki aparat jest dla niej kompletnie nieprzydatny. Był zbyt ciężki i niewygodny, by używać go w miejscu takim jak Gombe.
Co więcej, redakcja pisma nadal nie miała pojęcia, że Jane dotychczas nie zrobiła dla niej ani jednej fotografii. Patrząc na jej reakcję na widok skomplikowanej aparatury, Leakey zdecydował, że kupi niedrogi, mały i lekki aparat fotograficzny z prostym teleobiektywem, łatwy do opanowania i nieuciążliwy w transporcie. Tak też wkrótce uczynił.
Ciężki sprzęt w pionierskich warunkach
Wysłał również list do Towarzystwa z podziękowaniem za pomoc, próbując jednocześnie wytłumaczyć darczyńcom, dlaczego drogi sprzęt w dziczy się nie przyda. W kolejnym liście dowodził, dlaczego aparat, który właśnie kupił, sprawdzi się znacznie lepiej - i poprosił o zwrot kosztów. Sęk w tym, że między Nairobi a Waszyngtonem korespondencja szła wtedy długo, więc listy często mijały się w drodze. Tak też było tym razem: zanim Amerykanie dowiedzieli się o zakupie Leakeya, kupili i wysłali do Nairobi jeszcze droższego i doskonalszego nikona, tym razem już z trzema teleobiektywami, elektrycznym silnikiem, kompletem baterii, aluminiowym statywem, piętnastoma rolkami filmów i pojemną torbą marki Globe Trotter do dźwigania całego tego majdanu.
Wiadomość o nadejściu nowego sprzętu wpędziła Jane w stan rozstroju nerwowego - tym bardziej że w dołączonym do paczki uprzejmym liście asystent prezesa Towarzystwa wyraził przekonanie, iż doświadczona zapewne w poprzednich ekspedycjach badaczka na pewno świetnie poradzi sobie z aparatem.
Cóż było robić? Przemyślawszy całą rzecz już na spokojnie, Jane postanowiła wyłożyć kawę na ławę - oczywiście delikatnie, by przypadkiem nie zrazić do siebie ofiarodawców. Jej list był uprzejmym i pokornym opisem sytuacji, wzmocnionym jednak rzeczowymi argumentami za nieprzydatnością ciężkiej i skomplikowanej maszynerii w pionierskich warunkach panujących w Gombe.
W redakcji, mimo początkowego zaskoczenia, przyjęto słowa Jane ze zrozumieniem. Istotnie, nawet podręczny, prosty aparat fotograficzny w jej rękach nie spełniał swego zadania. Ze zdjęć, które nadesłała w ciągu następnych dwóch miesięcy, może jedno nadawałoby się do wykorzystania - to, na którym Jane samotnie siedzi na wzgórzu, wpatrując się w głęboką pustkę (najpewniej w oczekiwaniu szympansów).
Ona sama, pewna, że prędzej czy później zrobi porządne zdjęcia dla pisma, na razie wprawiała się, fotografując życie codzienne w Gombe i połowy małych ryb dagaa, do których używano olbrzymich, przypominających motyle sieci.
W poszukiwaniu fotografa
Jednak sytuacja stawała się krytyczna - brak zdjęć dla "National Geographic" w każdej chwili mógł spowodować wycofanie pomocy Towarzystwa Geograficznego, co w praktyce oznaczałoby koniec projektu Jane. Dlatego Leakey wpadł na nowy pomysł: Judy, młodsza siostra Jane, miała już pewne doświadczenie fotograficzne, mogłaby więc nie tylko zrobić zdjęcia, ale przy okazji dotrzymać towarzystwa siostrze. Poza tym Jane nie traktowałaby Judy jak rywalki czy zagrożenia. No i obie były na tyle do siebie podobne, że szympansy pewnie szybko przyzwyczaiłyby się do widoku nowej osoby w swym otoczeniu.
Louis patrzył na świat praktycznie, oczywiście wziął więc pod uwagę także to, że takie rozwiązanie nie byłoby zbyt drogie: wystarczyłoby pokryć koszty podróży Judy z Londynu do Gombe, zapewnić jej utrzymanie i (ewentualnie) przyznać niewielkie uposażenie. Naturalnie zdawał sobie sprawę, że dziewczyna musiałaby przejść szkolenie, ale to można by już zorganizować w Nairobi. W całym tym swoim optymizmie pominął jednak fakt, że doświadczenie fotograficzne Judy sprowadzało się do wykonywania pamiątkowych zdjęć rodzinnych.
Tak jak przewidywał, Towarzystwo Geograficzne nie było zachwycone propozycją zatrudnienia amatora. Powrócono do początkowego planu przysłania na krótko zawodowego fotografa. Leakey nie byłby jednak sobą, gdyby nie postawił na swoim. Uparł się i w końcu uzyskał zgodę na przyjazd Judy.
Pierwszy rok życia w Gombe
Gdy deszcze ustały, Gombe znów stało się rajem, a czas zaczął płynąć szybko i przyjemnie. 14 lipca 1961 roku Jane obchodziła pierwszą rocznicę "Szympansiej Ekspedycji im. Morris-Goodall", jak nazwała swoje i matki przybycie do rezerwatu. Miała wrażenie, jakby od tej pamiętnej chwili minął nie rok, lecz całe wieki - tak wiele się zdarzyło. W ciągu zaledwie dwunastu miesięcy Jane Goodall osiągnęła coś, co zdaniem świata naukowego było nieosiągalne.
Do tej pory szympansy uważano za istoty groźne i nieprzystępne. Ona pierwsza zwróciła uwagę, że potrafią być przyjazne, pokojowo odnoszą się do współtowarzyszy, a relacje między nimi są pełne czułych i łagodnych gestów. Na przykład kiedy jednemu samcowi w stanie pobudzenia jeżyły się włosy, przyjaciel dla uspokojenia obejmował go ramieniem i delikatnie dotykał w okolicy pachwin. Obawiając się czegoś lub będąc silnie podniecone, szympansy gorączkowo zaczynały szukać kontaktu fizycznego - obejmowały się, dotykały jeden drugiego otwartymi ustami, poklepywały. Podczas spotkań, podobnie jak ludzie, obejmowały się i całowały, a czasem jeden podawał drugiemu dłoń do ucałowania. Lubiły też trzymać się za ręce i sporo czasu spędzały na wzajemnym iskaniu się, przy czym czynność ta najwyraźniej sprawiała obu stronom taką samą przyjemność. Nawet opisywane przez dzielnych podróżników mrożące krew w żyłach wrzaski były w istocie radosnymi pohukiwaniami, którymi szympansy oznajmiały pobratymcom odkrycie obfitującego w owoce drzewa. W takiej sytuacji - znów: jak ludzie - obejmowały się, jakby gratulując sobie nawzajem powodzenia. A nim zerwały owoc, często delikatnym naciśnięciem palcami sprawdzały, czy jest dojrzały.
Dźwiękom, które wydawały, by się porozumieć, często towarzyszyły charakterystyczne gesty czy postawy przypominające ruchy i pozy ludzi: całowały się, obejmowały i poklepywały po plecach. Najpewniej w podobnych sytuacjach znaczenie takich zachowań jest u ludzi i u szympansów podobne, służy wyrażaniu podobnych uczuć.
Jane odkryła także, że szympansy są obdarzone świetną pamięcią - i szybko zdała sobie sprawę, że jedno nieprzemyślane zachowanie, jedna jej gwałtowna reakcja może spowodować utratę zaufania całej grupy, przekreślając wielomiesięczny wysiłek badawczy. Dlatego ubrana zawsze w jednakowy, zlewający się z otoczeniem strój bardzo dbała, by zbytnio nie zbliżać się do obserwowanych zwierząt - to one wyznaczały dystans, który musiała respektować. Starała się nie wykonywać żadnych gestów, które mogłyby uznać za wrogie. I zawsze oddalała się, gdy okazywały nerwowość.
*Fragmenty książki "Jane Goodall. Pani od szympansów" Danuty Tymowskiej.
Danuta Tymowska. Biolożka, tłumaczka, nauczycielka, absolwentka literatury angielskiej na Cambridge University, redaktorka PWN, miłośniczka zwierząt. Obecnie mieszka w Kanadzie z mężem, synami i kotką Shebą.