Biografie
Bruce Lee w filmie 'Wejście smoka (fot. East News)
Bruce Lee w filmie 'Wejście smoka (fot. East News)

Gdy Bruce był nastolatkiem, jego obsesji na punkcie kung-fu dorównywała jedynie miłość do tańca. Spędził wiele popołudni w pobliskim "domu zimnej herbaty" przy Jordan Road, dokąd klienci przychodzili pić chłodne napary ziołowe, słuchać muzyki z szafy grającej oraz, jeśli byli młodzi i energiczni, tańczyć. Takie herbaciarnie były miejscami, gdzie nastoletni chłopcy i dziewczyny mogli się ze sobą spotykać i swobodnie flirtować. Bruce uważał, że taniec jest dobrym sposobem na ćwiczenie się w przezwyciężaniu nieśmiałości do kobiet.*

Podążał za wszystkimi najnowszymi modami, od Lindy Hop do boogie-woogie, od jitterbuga do jive'a, starając się opanować każdy ruch. "Był dobry w jivie" - mówi Denis Ho, jego kolega z klasy. "O rany, ależ był dobry". Większość z tych stylów tanecznych pojawiła się w Hongkongu za sprawą stacjonujących na terenie kolonii amerykańskich i brytyjskich żołnierzy oraz przeznaczonych dla nich rozgłośni radiowych, a także filmów hollywoodzkich. (Hongkong był portem pośrednim podczas wojny koreańskiej w latach 1950-1953). Ale w 1957 roku zapoczątkowana na Kubie moda na pewien taniec ogarnęła całą Amerykę Łacińską, potem Filipiny, a stamtąd zawitała do Hongkongu. Nazywał się cza-cza. Ten styl eksponujący kręcenie biodrami i oparty na trzech krokach - raz, dwa, cza-cza-cza - zrobił w kolonii furorę.

Nikt nie traktował cza-czy z większą żarliwością ani powagą niż Bruce Lee. "Nie podchwycił jej, obserwując bezczynnie ludzi w herbaciarni - mówi Robert - lecz znalazł pewną Filipinkę, która była właścicielką studia tańca w Tsim Sha Tsui, gdzie uczyła zamożne kobiety tańczyć cza-czę". W ramach pracy domowej pro-wadził osobisty notes z "wymyślnymi krokami cza-czy", w którym zgromadził ich ponad sto, w tym takie ruchy jak "Banana Boat" i "Rubbing & Double". Wymyślił nawet kilka kroków, łącząc kung-fu z cza-czą i tworząc własny, emanujący energią, świeży i unikalny styl.

Gdy Bruce był nastolatkiem, jego obsesji na punkcie kung-fu dorównywała jedynie miłość do tańca (fot. Wikimedia Commons)

Bruce z typową dla swojego charakteru skłonnością do rywalizacji zmienił własną obsesję we współzawodnictwo z przyjaciółmi, żeby się przekonać, kto zna większość figur. "W szkole miałem kilku filipińskich kolegów, którzy byli całkiem nieźli, więc podpatrywałem u nich kroki, żeby zawstydzić Bruce'a" - mówi Hawkins. "Następnym razem, kiedy zobaczyłem się z Bruce'em, znał mnóstwo nowych kroków! Odkryłem później, że poszedł do instruktora tańca mojego filipińskiego kolegi, żeby się ich nauczyć. Poszedłem do tego instruktora i próbowałem go przekonać, żeby nie ćwiczył z Bruce'em".

Pokonawszy wszystkich przyjaciół, Bruce postawił sobie za cel współzawodnictwo na dużą skalę. Pewien ambitny klub nocny sponsorował "Ogólnohongkońskie Mistrzostwa Cza-czy". "Nie mógł się doczekać udziału w tych zawodach" - mówi Robert. "Najbardziej głowił się wtedy nad tym, kto powinien zostać jego partnerką do tańca". Problem Bruce'a polegał na tym, że miał zbyt dużo przyjaciółek, więc ostatecznie wybrał na partnera swojego dziesięcioletniego brata Roberta. "Wybierając mnie, uniknął wzbudzania zazdrości wśród swoich wielbicielek".

Ponieważ Bruce był inteligentny i ambitny, prawdopodobnie kierował się również innym motywem, podejmując tę decyzję. Chińczycy mają obsesję na punkcie rodziny i uwielbiają dzieci, zwłaszcza synów. Wybór uroczego młodszego brata miał wpłynąć na sentymentalne serca sędziów, dając braciom przewagę w zawodach dzięki temu sprytnemu zabiegowi. Obaj ćwiczyli codziennie przez dwa miesiące. "Bruce był naprawdę świetnym nauczycielem" - mówi Robert. "Każdego dnia powtarzał dla mnie trzyminutowy taniec, toteż bardzo szybko się go nauczyłem. Wcale nie byłem zdenerwowany, gdy nadszedł czas występu".

Robert miał rację, że się nie denerwował. Zachwycający bracia mieli zwycięstwo w kieszeni, zanim jeszcze wyszli na parkiet i wykonali swój czarujący układ taneczny. "Bruce był bardzo szczęśliwy" - wspomina Robert. "Plakietkę mistrzostw nosił ze sobą wszędzie jak zdjęcie, żeby pokazywać ją wszystkim przyjaciołom, dokądkolwiek szedł". Ze wszystkich swoich młodzieńczych osiągnięć - meczu bokserskiego, pojedynków, głównych ról w filmach - najbardziej dumny był z tego, że jest, jak się przechwalał wszystkim przyjaciołom do końca życia, "Mistrzem Hongkongu w cza-czy".

Jeśli chodzi o przyszłość Bruce'a jako aktora w filmach sztuk walki, doświadczenie tancerza okazało się kluczowe dla jego sukcesu. "Jako że i jedno, i drugie wymaga ruchu i ponieważ zarówno w tańcu, jak i w walce trzeba zachowywać płynność, jego zdaniem istniał między nimi pewien związek" - mówi Linda Lee. Wielu wielkich mistrzów sztuk walki próbowało swoich sił w filmach, ale ponieśli sromotną klęskę, bo to, co sprawdza się na ulicy, na ekranie często wygląda sztywno i niezdarnie. "We wszystkich jego [filmowych] walkach były swego rodzaju wrodzona równowaga oraz rytm" - komentuje Michael Kaye, hongkoński reżyser filmowy. "Nieustannie poszukiwał jeszcze bardziej skomplikowanych rytmów".

Doświadczenie tancerza okazało się kluczowe dla sukcesu Bruce'a (fot. Wikimedia Commons)

**

Gdy w 1955 roku rozwiązano wytwórnię Chung-luen, Bruce przekonał się, że niełatwo jest o nowe role. Podobnie jak dla wielu dziecięcych aktorów lata młodzieńcze okazały się dla niego trudnym okresem przejściowym. Ze względu na to, że był zbyt duży do ról zadziornych uroczych sierot, starał się z różnym skutkiem grać nietypowe dla siebie postacie i poszerzyć swój repertuar.

Ponieważ Bruce był klasowym kawalarzem, to naturalne, że spróbował swoich sił w komedii. Jego pierwszą i jedyną okazał się film Sweet Time Together (1956). (...) W tej slapstickowej farsie polegającej na odwróceniu ról oszukany kobieciarz Sun-Ma Sze-Tsang ucieka przed zazdrosnym mężem, zamieniając się ubraniami z głupawym nastolatkiem granym przez szesnastoletniego Bruce'a Lee. Sun-Ma udaje, że jest dzieckiem, a Bruce, że jest dorosłym, i obaj wplątują się w coraz bardziej absurdalne, romantyczne sytuacje. Żaden z zalotników nie zdobywa dziewczyny, której pragnie.

Jedyne, co może bawić w tym filmie, to oglądanie Króla Kung-fu jako nastolatka, jąkającego się i dygoczącego jak głupek. W dzieciństwie jednym z idoli Bruce'a był Jerry Lewis i Bruce w wiarygodny sposób upodabnia się do swojego mistrza, dbając nawet o takie szczegóły jak wystające zęby, białe marynarskie ubranko i okulary w czarnej rogowej oprawie.

W swojej następnej dużej roli, w filmie Burza z piorunami (1957), Bruce poszedł w przeciwnym kierunku, grając "wytwornego dżentelmena" w tragedii. Jego bohater, Chow Chung, jest pod każdym względem przeciwieństwem wcześniejszych zadziornych sierot: układny, szczery, naiwny, sumienny i bogaty, zakochany w służącej swojej zamożnej rodziny. Oboje umierają, gdy on podejmuje ostatnią próbę uratowania jej przed nieuchronnym niebezpieczeństwem.

Dysonans poznawczy między rolą wytwornego dżentelmena a jego własnym temperamentem najwyraźniej wpłynął na grę Bruce'a, bo ta jest równie sztywna jak stójka, którą nosi przez cały film. Krytycy zjechali ten obraz, podkreślając, że występ Małego Smoka jest "drętwy", "sztuczny" i "nadgorliwy". Dla Bruce'a było to ogromnym rozczarowaniem, bo wiązał z tym filmem wielkie nadzieje. Okazał się on jednak cenną lekcją: Bruce był znacznie lepszym aktorem, kiedy mógł wykorzystać w roli własną osobowość.

(...) Bruce nie wystąpił w kolejnym filmie przez trzy następne lata. Była to najdłuższa przerwa w jego aktorskiej karierze, odkąd zaczęła się na poważnie, kiedy miał sześć lat. Nie jest jasne, czy po prostu przestał dostawać propozycje po niezbyt udanych próbach grania nieodpowiednich dla siebie ról, czy też ojciec zakazał mu dalszego występowania w filmach po tym, jak został wydalony z La Salle i nadal pakował się w tarapaty w St. Francis Xavier.

Nie ulega natomiast wątpliwości, że Bruce, podobnie jak wielu nastoletnich chłopców, coraz bardziej buntował się przeciwko władzy ojca, zwłaszcza że patrzył, jak jego stary coraz głębiej popada w uzależnienie od opium.

Bruce Lee przeprowadził się do USA, gdy miał 18 lat. Po prawej z synem Brandonem (fot. Wikimedia Commons)

Pewna szczególnie barwna anegdota z młodzieńczych lat Bruce'a świetnie oddaje stan jego umysłu. "Byłem zdegustowany widokiem starców ćwiczących tai-chi, którzy urządzali pokazy: nakłaniali facetów spośród publiczności, żeby  uderzyli ich pięścią w brzuch" - opowiadał później Bruce przyjaciołom. "Któregoś dnia, kiedy przyglądałem się takiemu pokazowi, nie spodobało mi się, w jaki sposób tamten starzec się uśmiechnął, gdy młody ochotnik nie zdołał wyrządzić mu krzywdy. Kiedy poprosił następną osobę, podszedłem, a on z uśmiechem wystawił brzuch jako cel. Ale ja zamiast tego umyślnie wystrzeliłem prawą rękę najmocniej, jak umiałem, w kierunku jego żeber. Usłyszałem trzask, gdy starzec runął na ziemię, jęcząc. Wiecie, byłem takim przemądrzałym gówniarzem, więc tylko spojrzałem z góry na starca i się roześmiałem. 'Przepraszam, nie trafiłem. Następnym razem się nie popisuj'".

Trudno nie dostrzec w tym starcu prezentującym na ulicy tai-chi substytutu ojca Bruce'a.

**

Brytyjczycy skolonizowali Hongkong w ściśle określonym celu, jakim było sprzedawanie opium Chińczykom. Jednym z największych historycznych paradoksów jest to, że sto lat później urzędnicy kolonialni diametralnie zmienili stanowisko. Władze, zaniepokojone rosnącą liczbą narkomanów, powołały w 1959 roku Komisję Doradczą do spraw Zakazu Narkotyków, żeby wyeliminować szkodliwy wpływ palenia opium na swoich poddanych.

(...) "Jakiś brytyjski oficer, gruba ryba, zjawił się w naszym domu z bandą pomagierów, wyciągnął wszystkie należące do taty fajki do opium i akcesoria, rozłożył je na stole, a potem elokwentnie rozwodził się nad tym, że brytyjskie prawo nie pozwala na palenie opium i tak dalej" - wspomina Robert. "W rzeczywistości miał tylko jeden cel, czyli pieniądze, ale nie mógł tak zwyczajnie przyjść i powiedzieć tego wprost, więc stawiał cię w niezręcznej sytuacji, aż wybuliłeś wystarczająco dużo, żeby go zadowolić. Mama dała mu w końcu pięćset dolarów, co w tamtych czasach wystarczało, żeby wyżywić nas dziesięcioro przez kilka miesięcy".

Upokorzenie, zażenowanie, utrata twarzy były czymś więcej niż dumny człowiek taki jak Hoi Chuen mógł znieść. Stoczył się na samo dno. "Po tym zajściu tato podjął decyzję, że rzuci palenie - mówi Robert - po latach uporczywego nalegania mojej matki".

**

Uporawszy się z nałogiem narkotykowym ojca, rodzina zajęła się problemem Bruce'a z przemocą. Wymyślił on nowy sposób wszczynania bójek i testowania swojej znajomości wing chun. Ponieważ miał żyłkę aktorską, przebierał się w tradycyjny chiński strój - powłóczystą szatę ze stójką - i snuł się ulicami, na których wszyscy inni nosili się w stylu zachodnim. Pasował do nich jak pięść do nosa, toteż czekał, aż ktoś sobie z niego zażartuje lub będzie mu się zbyt długo przyglądał. "Na co się gapisz? Wyglądam dziwnie czy co?" Większość unikała zwady i przepraszała. Tych, którzy tego nie robili, Bruce używał w charakterze manekinów treningowych.

fot. Shutterstock

W skorumpowanym, opanowanym przez triady Hongkongu policja miała ważniejsze rzeczy na głowie niż niesforny nastolatek wdający się w bójki, ale w 1959 roku stało się to, co musiało się stać. Bruce poturbował nastolatka, który miał wpływowych rodziców, a ci zażądali od policji podjęcia działań. Policjanci przyszli do szkoły Bruce'a i zwrócili się do dyrektora St. Francis Xavier, a ten wezwał jego matkę. Gliniarze powiedzieli: "Proszę posłuchać, albo pani syn skończy z tym, co robi, albo będziemy musieli go aresztować, bo po prostu nie możemy pozwolić mu się włóczyć i wszczynać bójek przez cały dzień".

Gdy jego przerażona matka wróciła do domu, wyjaśniła sytuację mężowi. "Niedobrze! On nie może dalej tak postępować!" - wykrzyknął ojciec. Grace odciągnęła siemnastoletniego syna na bok, żeby porozmawiać z nim poważnie o jego przyszłości. Do tej pory żadne zabiegi rodziców nie były w stanie przekonać Bruce'a do zaprzestania udziału w bójkach.

Gdyby został w Hongkongu, prawdopodobnie prędzej czy później trafiłby do więzienia. Role filmowe się skończyły. Nie zdołałby zarobić na życie, grając jedną czy dwie niewielkie rólki na rok w niskobudżetowych produkcjach. Nie miał również szans dostać się na jeden z niezwykle elitarnych hongkońskich uniwersytetów. Było nawet mało prawdopodobne, że ukończy szkołę średnią. Ze świadectwa z St. Francis Xavier wynika, że został sklasyfikowany na czterdziestym pierwszym miejscu na czterdziestu dwóch uczniów, a jego zachowanie uznano za "bardzo nieodpowiednie".

Bruce Jun Fan Lee miał jednak wyjątkowe szczęście, bo był obywatelem amerykańskim. Gdyby wrócił do kraju urodzenia, mógłby pójść do szkoły prowadzącej zajęcia wyrównawcze i zdobyć dyplom. Mógłby się nawet dostać na jakąś lokalną uczelnię i musiałby tylko zapłacić czesne w takiej samej wysokości jak mieszkańcy stanu. Tak jak dla milionów imigrantów przed nim Ameryka oznaczała dla niego nowy początek, szansę na rozpoczęcie wszystkiego od zera. W Hongkongu coraz bardziej się staczał. Zmiana otoczenia mogła mu wyjść na dobre.

Był jeszcze jeden, ostatni powód przemawiający za takim posunięciem. W tamtych czasach prawo wymagało, żeby każdy Amerykanin płci męskiej po ukończeniu osiemnastego roku życia zarejestrował się w komisji poborowej. Bruce musiał zatem albo się zarejestrować, albo zrezygnować z amerykańskiego obywatelstwa.

Pomimo tych oczywistych logicznych argumentów Bruce, co zrozumiałe, nie chciał rozstawać się z rodziną i przyjaciółmi. Miał wrażenie, że jest to kara, jakby go odprawiano, porzucano, skazywano na wygnanie. "Bruce nie chciał wyjeżdżać, ale ojciec go do tego zmusił" - mówi Hawkins. "Bruce bał się ojca i musiał się podporządkować". A Phoebe wyjaśnia: "Zamiarem taty było pozwolić mu 'jeść gorzko' [cierpieć] w Stanach Zjednoczonych".

Pomnik Lee w Hongkongu (fot. Shutterstock)

Gdy początkowe oburzenie i rozżalenie stopniowo słabły, Bruce zaczął widzieć swoją sytuację z perspektywy rodziców. Uświadomił sobie, że potrzebuje drastycznej zmiany otoczenia. "Powiedział mi kiedyś, że gdyby został w Hongkongu, prawdopodobnie przyłączyłby się do jakiegoś gangu i skończyłby zadźgany nożem" - mówi Nancy Kwan.

Bruce był z natury optymistą i osobą niezależną. Podróż do Ameryki zaczynała mu się wydawać przygodą. Przystąpił do szczegółowego planowania przyszłego życia. (...) Zaczął rozmyślać o swojej przyszłej profesji. W dzienniku pod datą 30 listopada 1958 roku napisał: "Próbuję teraz znaleźć sobie zawód - czy lekarza, czy jakiś inny? Jeśli lekarza, muszę się pilnie uczyć". (...) Bruce wiedział, że studiując medycynę lub farmację w Ameryce, musiałby znaleźć jakiś sposób, żeby się utrzymać. Ojciec obiecał pokrywać jego wydatki w Stanach Zjednoczonych, ale Bruce, którego duma nadal cierpiała z powodu wygnania, nie chciał jego pomocy. Pragnął być niezależny. Żeby zarobić na boku, zamierzał uczyć wing chun. "Odpowiedziałem, że wtedy nie bardzo miał czego uczyć" - wspomina Hawkins. "Obaj dotarliśmy w nauce tylko do drugiego poziomu wing chun".

Bruce uznał, że pożyteczne będzie zapoznanie się z jakimś efekciarskim stylem kung-fu, żeby zrobić wrażenie na ewentualnych amerykańskich uczniach. Jeden z bliskich przyjaciół jego ojca, mistrz Shiu Hon Sang, był ekspertem od północnej odmiany kung-fu, znanej z akrobatycznych wyskoków i wysokich kopnięć. "Bruce nauczył się stylu północnego, żeby dawać pokazy" - mówi Hawkins. Umowa była taka, że mistrz Sang nauczy Bruce'a swoich wymyślnych układów, a ten podszkoli go w zamian w cza-czy. Przez dwa miesiące codziennie o siódmej rano Bruce chodził do klubu kung-fu mistrza Sanga wymieniać się z nim lekcjami. Mistrz Sang narzekał później w żartach, że dla niego okazało się to kiepskim interesem: Bruce uczył się tak szybko, że opanował ruchy kilku skomplikowanych układów, podczas gdy mistrz Sang właściwie nigdy nie połapał się w podstawowych krokach cza-czy.

Książka 'Bruce Lee. Życie' ukazała się nakładem wydawnictwa Znak (mat. prasowe)

Rodzice mieli nadzieję, że Ameryka odmieni Bruce'a, ale już samo postanowienie odesłania syna z domu przeobraziło go z nastoletniego chuligana w dojrzalszego, poważnego młodzieńca. "Gdy zapadła ta decyzja, Bruce nagle się zmienił" - wspomina Robert. "'Pan Nigdy Nie Siedzi Spokojnie' nagle postanowił się uspokoić, a nawet poważnie potraktować naukę. Często zostawał na długie godziny w domu, dobrowolnie odrabiając zadania domowe i powtarzając lekcje".  W swoim dzienniku pod datą 1 grudnia 1958 roku Bruce napisał: "Spędzam więcej czasu nad matematyką i angielskim (zwłaszcza nad konwersacjami)".

Zmiana zachowania Bruce'a była tak gwałtowna, że jego rodzice początkowo sądzili, iż musiał się ponownie wpakować w jakieś poważne tarapaty. Matka, widząc syna uczącego się w domu, tak bardzo się zaniepokoiła, że zadzwoniła do szkoły, żeby dowiedzieć się, czy ma kłopoty. Dopiero gdy ojciec poświęcił czas na długą rozmowę z Bruce'em, rodzice w końcu zdali sobie sprawę, że ich krnąbrny syn staje się dojrzalszy.

*Fragmenty książki "Bruce Lee. Życie" (aut. Matthew Polly, tłum. Łukasz Muller)