
Jak przed każdym większym wyjazdem wspinaczkowym, również przed moją pierwszą wyprawą w Himalaje rozpierał mnie jednocześnie strach i entuzjazm. Strach przed niebezpieczeństwem oraz skalą przedsięwzięcia, entuzjazm wobec celu: liczącej cztery i pół tysiąca metrów flanki Rupal na Nanga Parbat, najwyższego skalno-lodowego muru na świecie. To, że w wyprawie uczestniczyć miał także mój brat, dodawało mi skrzydeł, jednak obawy mnie nie opuszczały. Jakby rywalizowały we mnie ze sobą dwie siły: życie i śmierć.*
Na temat przebiegu tej wyprawy powstało mnóstwo spekulacji. Dziś nie widzę już powodu do dementowania tych wszystkich niedorzeczności rozpowszechnianych w związku ze śmiercią mojego brata. Odnalezienie jego ciała ostatecznie wyjaśniło sprawę. Teorie spiskowe nie wychodzą jednak z obiegu, ponieważ dla nieznającej się na rzeczy publiki zmyślone lub zafałszowane historie są ciekawsze niż same fakty. Gdybym i ja wówczas zginął - zmarł z wyczerpania - nikt by się nigdy nie dowiedział, co naprawdę wydarzyło się podczas zejścia ze szczytu. Nie byłoby tylu oszczerczych insynuacji. Tylko w tym kontekście moje przeżycie, jako alternatywa wobec śmierci, jest szczęśliwą okolicznością.
Dzisiaj, z perspektywy niemal pięćdziesięciu lat, nie dręczy mnie już pytanie, dlaczego wiele nieprzychylnych mi osób - kierownik i uczestnicy tamtej wyprawy, dziennikarze górscy, przedstawiciele zarządu Niemieckiego Związku Alpejskiego - wykorzystywało tragedię związaną ze śmiercią mojego brata do moralizowania i oczerniania mnie. Dla mnie ważne jest w tym wszystkim jedynie doświadczenie umierania. Ostatecznie przecież to ze względu na śmierć i umieranie wyprawa ta stała się najgorszym, a zarazem najważniejszym doświadczeniem mojego życia. Bo też świadom umierania najintensywniej przeżywałem życie.
Lawina**
Zaczęło się od biwaku na Przełęczy Merkla na wysokości 7800 metrów. Mimo słabego wiatru nocą, bez namiotu, ziąb był nie do zniesienia. Z obawy przed śmiertelnym wychłodzeniem, nękani skurczami, kuliliśmy się w coraz to innej pozycji i poruszaliśmy palcami stóp, bezskutecznie próbując się rozgrzać. Tej nocy nie zasnęliśmy ani na chwilę. Ucieczki od faktu, że jesteśmy zgubieni, szukaliśmy w nadziei, jaką niosą sny na jawie. Nie udawało nam się jednak pozbyć myśli o naszym nieszczęsnym położeniu. Wybawienie mogłaby przynieść jedynie utrata świadomości lub śmierć. Ewentualnie ranek.
Co pewien czas Gunther łapał się dłonią w rękawicy za twarz, odchylał i oparty plecami o skalną ścianę, pod którą siedzieliśmy, mamrotał jakieś liczby. Jakby wyliczał prawdy. A może odmierzał jakiś bezsens, sekundy? Za każdym razem, gdy wycieńczenie groziło przejściem w stan apatii, wzdrygał się nagle. Z piersi wyrywało mu się westchnienie, które wstrząsało zamarzniętym w lodowy pancerz ubraniem i pozwalało mi poczuć jego obecność. Na czas jednego tchnienia zdawał się powracać do życia. Potem podmuch wiatru unosił płachtę biwakową i znów odsłaniał nasz strach: strach, że nie należymy już do tego świata!
Następnego dnia było stosunkowo lepiej. Nie dlatego, że schodząc ścianą Diamir, znaleźliśmy się w lepszej sytuacji - w rzeczywistości warunki były tam znacznie gorsze - ale dlatego, że aktywnie walcząc o przetrwanie, pozbyliśmy się strachu przed śmiercią. Potem nadeszła druga noc. Kolejna noc pod gołym niebem. Jeśli o mnie chodzi, to byłem zbyt spragniony i wychłodzony, aby móc jeszcze myśleć o umieraniu. Gunther zaś dotarł do takiego miejsca w swoim cierpieniu, że ukojenie mogło mu przynieść jedynie wyobrażenie śmierci, kładącej kres dalszemu bólowi.
Wszyscy mówią o heroizmie umierania, a nikt nie wie, jak to jest. Tymczasem łatwiej jest umrzeć - czy to w lawinie, czy szczelinie lodowej - niż całe noce marznąć bez jakiejkolwiek osłony w trzydziestostopniowym mrozie. Wieczny sen zdaje się wówczas wybawieniem. Jednak przeżycie tych nocy instynktownie zobowiązało nas do dalszego działania. Wbrew wszystkiemu.
W kotle lodowcowym u podnóża ściany znowu poszedłem przodem, aby w labiryncie pękającego lodu - w gąszczu bloków i szczelin lodowych pod nogami oraz wiszących nad głowami seraków - odnaleźć nam drogę. Coraz częściej zatrzymywałem się, czekając na Gunthera. Ale on nie nadchodził. Czas mijał. Piłem wodę z lodowca, czekałem, wołałem. Nadal nie nadchodził. Zawróciłem więc i podszedłem kawałek. Wołałem go głośno, ale nigdzie nie mogłem go dostrzec. W głębi ducha - sam śmiertelnie zmęczony, na skraju wyczerpania - miałem nadzieję, że zszedł drugą stroną lodowca, który ja obszedłem z lewej, i że idzie dalej w dół. Że spotkamy się ponownie niżej w dolinie.
Nieustannie go wypatrując, zszedłem na tyle nisko, że mogłem zobaczyć obie drogi zejściowe. Ale nie było po nim śladu. W tym momencie, przerażony i zdezorientowany, z trudem ruszyłem z powrotem. Okazało się, że w miejscu, w którym się ostatnio rozdzieliliśmy, zeszła lawina. O tej porze, między 9 a 11 rano, w kotle Diamir stale coś się gdzieś sypie. Zewsząd schodzą mniejsze i większe lawiny lodowe. Nie podejrzewałem wtedy jeszcze, że mój brat zginął, ale wiedziałem, że znajdujemy się w najbardziej niebezpiecznym miejscu tej góry.
Po wielogodzinnych poszukiwaniach i kolejnej nocy pod gołym niebem ledwie żywy wlokłem się w dół doliny. Jak w transie. Brat zginął, zasypany przez lawinę, uwolniony od cierpienia. Ale ja nie mogłem umrzeć, nie mogłem tam zostać. Musiałem dotrzeć z powrotem do domu. Męczyły mnie halucynacje. Coraz to wydawało mi się, że z przeciwka zbliżają się ludzie: pieszo, konno. Widziałem pasterzy i ich zwierzęta.
Łatwiej byłoby umrzeć
Wszystkie te obrazy, które wydawały mi się rzeczywistością, okazywały się urojeniami. Mimo to wciąż na nowo dawałem się zwodzić. Potrzebowałem pomocy, kogoś, kto będzie mnie mamił, wskazywał mi drogę. Halucynacje przyzywały mnie ku sobie, zmuszały, bym szedł dalej, pomagały utrzymać się na nogach. Wciąż na nowo. Jakbym za pomocą pozorujących rzeczywistość majaków mógł zostać przywrócony do życia, jakby w bezpośredniej bliskości śmierci było też więcej ratunku.
Początkowo, wlokąc się na czworakach, niczym zwierzę, minąłem położone wysoko w U-kształtnej dolinie hale, na których skupione ciasno jedna przy drugiej stały - pochodzące jakby z innych czasów - kamienne chaty o ścianach wysokości człowieka. Wszystkie puste! W pierwszej chwili, niczym w przypływie szaleństwa, ogarnęła mnie rozpacz, potem wyrzuty sumienia, w końcu straciłem przytomność! Później - wciąż jeszcze kierowany nadzieją na ratunek - czołgałem się dalej wzdłuż flanki Diamir w stronę tej części doliny lodowcowej, która rozciągała się pode mną niczym ciemna krypta; a może głębia, wybawienie? Tylko instynkt i poczucie obowiązku, żeby wrócić do domu, zmuszały mnie, by iść dalej.
Świat za mną wydawał się pusty, zastygły w bezruchu. Szczyt Nanga Parbat wznosił się w niebo, które teraz było już tylko czernią. Po pogodzeniu się z umieraniem śmierć stała się dla mnie oczywistością. Jakby wszystkie moje zmory zostały na górze. Kiedy doczołgałem się do martwego lodu, nie czułem już osamotnienia, jedynie apatię.
Czy ktoś potrafi wyobrazić sobie samotność człowieka, któremu nie wolno umrzeć, bo uszedł z życiem z jakiejś przerażającej zabawy, którą nazywamy wspinaniem? Być tym, który przeżył, jest straszne, a zarazem zobowiązujące.
Więc dalej! Niezdolny do jakiejkolwiek myśli dotarłem do pierwszych ludzi. W swojej empatii - rozumiejąc, że żyć może być trudniej, niż umrzeć - wieśniacy, którzy mnie znaleźli, nie odezwali się słowem, niezdolni do najdrobniejszego choćby gestu pocieszenia. Dali umierającemu chleb, pierwsze pożywienie od pięciu dni. Sycąc, podtrzymali przy życiu.
Od tamtego czasu często budzę się w nocy ze strachu. Czy nikogo nie brakuje? Potem zapadam z powrotem w nocne majaki. Kto doświadczył śmierci jako rzeczywistości, wie, czym są ponowne narodziny. Nie można zmierzyć cierpienia. Komu zaś udało się ujść śmierci lub uciec przed szaleństwem, nie traktuje już życia jako okazji do zabawy, lecz jako dar. Nie wybawienie, lecz z własnej woli podejmowane zobowiązania i samostanowienie - to odpowiedzi, które poznałem.
(...) Tragedia na Nanga Parbat oznaczała w moim życiu przełom. Po tym, co się wydarzyło, nie byłem już tym samym człowiekiem: dramatyczne zejście flanką Diamir, śmierć brata, dotarcie do mieszkańców wsi - to momenty przypominające zrządzenia losu. Zapadły mi w pamięć głębiej niż wszystkie wcześniejsze doświadczenia. I ze wspomnieniem tych wydarzeń, które inni wykorzystywali do szerzenia oszczerstw, musiałem nauczyć się żyć. A także znaleźć swoją drogę w przyszłość. Moi rodzice, rodzeństwo i przyjaciele nalegali, abym przestał się wspinać. Kierownik wyprawy już w Pakistanie prorokował, że z powodu odmrożeń nigdy nie wrócę do wspinania. Niektórzy "przyjaciele" odsunęli się ode mnie. Ten krytyczny czas nauczył mnie, że charakter człowieka najwyraźniej uwidacznia się w momencie, gdy druga osoba jest tak słaba, że nie jest w stanie się podnieść.
Powrót
W pierwszym roku po śmierci Gunthera dużo podróżowałem: na Demawend w Iranie, na Annapurnę w Nepalu, na Piramidę Carstensza na Nowej Gwinei. Udało mi się nawet poprowadzić trudne drogi w Dolomitach. Niemniej stało się też dla mnie jasne, że do tego poziomu wspinania skalnego, jaki osiągnąłem przed tragedią, nigdy już nie wrócę. Dopiero w listopadzie 1971 roku, gdy ponownie wyruszyłem na Nanga Parbat - tym razem w poszukiwaniu brata - łem sobie sprawę, że wkraczam w nowe życie. Z silną kobietą u boku - Uschi Demeter - i zamiarem kontynuowania tam, gdzie przerwałem: druga faza mojego życia rozpoczęła się od wspinania w Himalajach. W ten sposób mogłem żyć z poczuciem odpowiedzialności - bez wypierania go - po stracie brata i przeżyć żałobę w miejscu, w którym wspólnie doświadczyliśmy naszego największego wyzwania.
Kiedy razem z Uschi Demeter przechadzaliśmy się po zaniedbanym Rajah Bazaar w Gilgit, byłem pod urokiem tego małego miasteczka na północy Pakistanu, tak samo jak wtedy, gdy razem z Guntherem odwiedziliśmy je przed wyruszeniem na Nanga Parbat. Pierwszego popołudnia w Gilgit miał się odbyć mecz polo - dokładnie tak jak 1970 roku - i całe miasteczko spieszyło, żeby obejrzeć "grę królów". Dzikie tłumy ciągnęły zakurzonymi ulicami do wejścia na Shahi Polo Ground. My za nimi. Trybuny były wypełnione po brzegi, a na otaczającym boisko kamiennym murze siedziały setki widzów. Udało nam się zdobyć dwa miejsca siedzące na oddzielonej kratą trybunie, vis-a-vis orkiestry. W powietrzu rozbrzmiewało głuche dudnienie bębnów oraz zawodzenie fletów i dud. Okrzykami, klaskaniem i gwizdami witano wyjeżdżających na boisko zawodników. Z wielkim entuzjazmem. Gdy drużyny się ustawiły, muzyka osiągnęła maksimum głośności, a wśród widowni rozszedł się pomruk i zapadła cisza. Boisko było dłuższe i węższe niż w Europie, reguł nie mogłem dopatrzeć się żadnych, wyglądało na to, że wszystko jest dozwolone. (...) Muzyka podkreślała przebieg gry - w spokojnych momentach zawodziła przeciągle, a podczas ataków przechodziła w furioso. Co za widowisko! Konie, parskając, uganiały się przed trybunami i zderzały ze sobą, czapki latały w powietrzu, kije się łamały. Wymieniano je w okamgnieniu. Tymczasem koni przez całą grę nie wymieniano ani razu, przez godzinę, z krótkimi przerwami, uczestniczyły w meczu.
Boisko do gry w polo leżało między wsią a rzeką Gilgit. Wzdłuż tej rzeki wracaliśmy potem z Uschi do pensjonatu. Po drugiej stronie wznosiły się surowe skalne grzbiety, w dali połyskiwały pokryte śniegiem szczyty Himalajow. Miałem wrażenie, jakby Gunther był z nami. Zauważyłem, że zawodnicy polo są całkowicie pochłonięci tym, co robią, swoją grą. Zajmowali się tym, co było ich pasją. Nikt tu nie kierował się tym, co słuszne lub nie, ani tym bardziej dobre czy złe - wszyscy podążali za instynktem. Cała reszta przestawała istnieć. Ja tymczasem zawsze miałem się kierować tak zwanym dobrem! A niby czemu nie miałbym się zajmować tym, co mnie zajmuje? Na to pytanie zamierzałem odpowiedzieć w najbliższych latach w działaniu. Zacząłem od poszukiwań brata i wspinania na kolejne ośmiotysięczniki. Obie te aktywności ściągnęły na mnie wiele krytyki. Ponieważ wielu samozwańczym ideowcom nie podobało się, że ktoś może czuć odpowiedzialność za brata, a mimo to nadal oddawać się swojej pasji. Wyruszyliśmy zatem we dwoje na wyprawę do doliny Diamir, tuż przed wybuchem wojny indyjsko-pakistańskiej. Zamierzałem nie tylko szukać zasypanego lawiną brata, ale także spotkać się z ludźmi, którzy rok wcześniej pomogli mi wrócić do cywilizacji.
Z Gilgit pojechaliśmy dżipem w dół rzeki przez dolinę Indusu aż do Gonar. Tam zaczęła się nasza piesza wędrówka. Wieczorem, po przekroczeniu rwącej i lodowatej rzeki Bunar, dotarliśmy do Diamirai, maleńkiej wioski u wejścia do doliny Diamir. Przenocowaliśmy w zagrodzie dla kóz. Następnego dnia rano wyruszyliśmy stromym szlakiem w głąb doliny Diamir. Szliśmy wąskim wąwozem, pod nami burzyła się spływająca z lodowca rzeka. Stroma ścieżka, prowadząca pod ścianami z prawej strony wąwozu, pięła się skalnymi płytami wśród osuwisk coraz wyżej. W mojej pamięci zachowała się jako koszmar. Kiedy byłem tu w lipcu 1970 roku, moje życie całkowicie zależało przecież od ratujących mnie ludzi. (...)
Kolejnego dnia dotarliśmy na opustoszałą wysoko położoną halę Nagaton, gdzie urządziliśmy sobie nocleg w na wpół zniszczonych szałasach pod wielkimi brzozami. Jeszcze wyżej, w odległości jednego dnia marszu z Nagaton, na skraju martwego lodu, rozbiliśmy nasz maleńki obóz bazowy. Namiot rozstawiliśmy obok wielkiego skalnego głazu, bezpośrednio pod Nanga Parbat. Nad nami wznosiła się olbrzymia góra z niebieskawo połyskującymi bryłami lodu i nieustannie słychać było łoskot lawin: koniec świata. Utrzymywała się dobra pogoda i dzień w dzień chodziłem szukać brata, nie znalazłem jednak po nim żadnego śladu. Wychodziłem o świcie i wracałem, gdy księżyc był już wysoko. Schodziłem przez przełęcz Mazeno u podnóża ściany, na którą zachodziłem jedynie po to, żeby zorientować się w terenie. Początkowo byłem zmęczony i zdeprymowany, później zrozumiałem, że lodowiec, zasypywany przez kolejne lawiny, może oddać ciało zmarłego dopiero po kilkudziesięciu latach.
Gdy spadł pierwszy śnieg, zwinęliśmy nasz obóz i kilka dni później ruszyliśmy ciężarówką przez dolinę Indusu do Rawalpindi. Jechaliśmy na wpół wykończoną Karakorum Highway. W ciągu dnia nic nie jedliśmy - rozpoczął się ramadan, okres postu obowiązującego muzułmanów - nocą spaliśmy w małych przydrożnych zajazdach. W hotelu w Rawalpindi portier nas nie rozpoznał - wyglądaliśmy jak dzikusy.
Teraz wiedziałem, że mogę kontynuować swoje dzikie przygody. A może nawet muszę. I Gunther, gdyby przeżył, towarzyszyłby mi w nich. Nawet gdybym wyrzekł się ekstremalnych wypraw, nie przywróciłbym tym bratu życia, a żal z powodu jego śmierci - przejawiany robieniem sobie wyrzutów - ciążyłby na mnie przez całe życie. Natomiast realizując nasze wspólne marzenia, mogłem ponownie cieszyć się tym, co było naszą wspólną pasją, dzieląc się z nim odpowiedzialnością.
*Fragmenty książki "O życiu" Reinholda Messnera w przekładzie Krystyny Schmidt. Możecie ją kupić w Publio.pl >>>
**Śródtytuły pochodzą od redakcji
Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Ci się podobał, to wypróbuj nasz nowy newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.
KLIKNIJ, BY ZAPISAĆ SIĘ NA NEWSLETTER >>>
Reinhold Messner. Włoski alpinista, himalaista i podróżnik, pochodzący z niemieckojęzycznego Tyrolu Południowego. Autor książek o tematyce górskiej. Eurodeputowany V kadencji