
Kiedy po ciebie przyszli?
13 stycznia, późnym wieczorem. Tak samo jak po mojego męża, który został aresztowany w nocy z 3 na 4 stycznia 1949 roku.
Moja mama dostała przymusowy przydział do szkoły ubeckiej, miała tam uczyć matematyki. Tak się złożyło, że wśród tych, co przyszli po Henryka [mąż Anny Jakubowskiej - przyp. red.], był jej uczeń. "O, pani profesor, za te trójczyny, co pani mi stawia, to tylko zięcia wezmę - powiedział. - Gdybym dostawał dwójki, zabrałbym córkę". Taki żart.
Za niecałe dwa tygodnie przyszedł po mnie - o ile pamiętam, z dwoma cywilami. Przerażona mama prosiła, by pozwolił mi wziąć ze sobą coś do jedzenia, jakiś koc. "Nie potrzeba, wszystko, co będzie potrzebne, dostanie, a jak powie, co trzeba, to za dwa dni będzie z powrotem" - stwierdził. Jak się okazało, nie byłam z powrotem za dwa dni - potrwało to o wiele, wiele dłużej. Pięć lat i cztery miesiące z kawałkiem.
Zabrali cię do aresztu na Koszykową czy na Rakowiecką? "Anoda" [Jan Rodowicz, ps. "Anoda", żołnierz Szarych Szeregów, AK i Delegatury Sił Zbrojnych, porucznik - przyp. red.] i twój mąż byli przetrzymywani i przesłuchiwani na Koszykowej, w siedzibie Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.
Najpierw na Koszykową, ale tam mnie nie przesłuchiwano. Była późna noc, w jakimś pokoiku kazano mi stanąć twarzą do ściany. Okno wychodziło na podwórze, wyjrzałam. Nieustannie podjeżdżały samochody, było słychać wrzaski, komendy, zgiełk. Zaraz jednak strażnik z krzykiem ustawił mnie z powrotem pod ścianą. Tej samej nocy przewieziono mnie na Mokotów, na Rakowiecką. Nie miałam pojęcia, że tam na Koszykowej, w tym samym gmachu, tydzień wcześniej zginął "Anoda".
Kiedy się dowiedziałaś?
Wydaje się niewiarygodne, ale dowiedziałam się o tym dopiero kiedy wyszłam z więzienia kilka lat później.
Na Rakowieckiej szturchańcami doprowadzili mnie do celi numer 25. To była cela jednoosobowa, w której siedziało nas osiem. Kiedy tam weszłam, zapalono światło, inne więźniarki się obudziły. Patrzyły na mnie, a ja stałam na progu - wystraszona, odurzona smrodem. Powiedziałam, że aresztowano mnie kilka godzin wcześniej, co wywołało lawinę pytań. Wszystkie dotyczyły tego samego - perspektywy amnestii. Było mi wstyd, że nie mogłam im nic powiedzieć. Nie rozumiałam w ogóle, o co chodzi, jaki jest związek amnestii z posiedzeniem sejmu, zmianą rządu i tak dalej. Teraz wiem, że one oczekiwały nadziei, jakichś słów pocieszenia, a ja byłam w takim szoku, że sama chciałam, by ktoś mnie pocieszył, zapewnił, że to pomyłka i że zaraz mnie wypuszczą. Każda z nich pewnie przeżyła to samo, też myślała, że zaraz wszystko się wyjaśni. Wtedy jednak, gdy do nich trafiłam, miały te złudzenia już za sobą.
Jak wyglądała cela?
Nie muszę mówić, że warunki sanitarne były tragiczne, ale najgorsze było dla mnie samo zamknięcie. Zaciskałam pięści do bólu i chyba gdybym się nie wstydziła, tobym waliła w te drzwi, żeby wyjść, wyjść stamtąd. Człowiek jednak do wszystkiego może się przyzwyczaić.
Tamtej nocy jedna z więźniarek, Halinka, wskazała mi jedyne łóżko w celi, na którym spała już jedna więźniarka. Zwykle spały na nim dwie kobiety, ale wtedy ta druga miała "stójkę". Pozwolono mi więc zająć jej miejsce, bo na podłodze i tak już bym się nie zmieściła.
Nie rozumiałam, co to jest "stójka" ani jak można spać we dwie osoby na jednym wąskim łóżku, zwłaszcza że papierowy siennik był wypełniony minimalną ilością słomy, która nie pokrywała nawet sprężyn. Wgramoliłam się jednak na łóżko, starając się zająć jak najmniej miejsca, i. o dziwo, zasnęłam.
Rozmyślania i tak pewnie by ci nie pomogły.
Cóż, miałam prawie 22 lata i mimo ciężkich wojennych przeżyć mój system nerwowy działał prawidłowo. Chwila odpoczynku mogła mnie wzmocnić, nocne analizy sytuacji - raczej nie. Nie mogłam też wtedy wiedzieć, że mój los już był przesądzony. Nie chodziło przecież o wykrycie prawdy. Ubek przesłuchujący mojego męża - to był Wiktor Herer - powiedział mu, że jeśli nie zacznie mówić, to aresztują również mnie. Moje zatrzymanie miało więc być przede wszystkim sposobem wywarcia presji na niego.
Przesłuchiwano cię?
Tak. Moje śledztwo trwało kilka koszmarnych miesięcy, jednak nie było tym, co określano jako ciężkie śledztwo. To znaczy nie byłam mocno bita i torturowana. Bito mnie po twarzy, popychano, szarpano, ubliżano mi, wykręcano palce, ale inni mieli dużo gorzej. Mnie natomiast śledczy szantażował i to był dla mnie największy koszmar. Kiedy wspomniał o dziecku, musiałam się jakoś zdradzić, że to jest mój słaby punkt. Już na jednym z pierwszych przesłuchań powiedział, że jak nie będę mówić, to moją matkę, z którą został synek, też aresztują, a dziecko pójdzie do domu dziecka pod innym nazwiskiem. Przeraziłam się. Musiało się to odbić na mojej twarzy, bo zorientował się, jak wielkie wrażenie wywarła na mnie ta groźba. Każde następne przesłuchanie zaczynało się tak samo: "Twoja matka już siedzi, a synek jest w domu dziecka jako bezimienny. Nawet jak wyjdziesz z więzienia po dwudziestu latach i zobaczysz go na ulicy, to nie będziesz wiedziała, że to twoje dziecko. Wyobraź to sobie, no wyobraź". To było dla mnie strasznie trudne.
Coś potwornego dla matki.
Pomogła mi koleżanka z celi, która powtarzała mi, że to na pewno nie jest prawda. Ja wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo oni kłamią. Wcześniej nie spotkałam ludzi, którzy potrafiliby mówić prosto w oczy takie kłamstwa. Nie rozumiałam, że tu nie chodzi o prawdę, tylko o wymuszenie obciążających zeznań.
Jeśli chodzi o groźby dotyczące dziecka, to koleżanki z celi powiedziały mi, że trzeba poczekać, aż dostanę paczkę. Bo przecież wiadomo, że jeżeli dostanę, to tylko od mamy. Moja mama miała piękne kaligraficzne pismo, zupełnie nie do podrobienia. Czekałam więc cały czas na paczkę, bo to byłby znak, że mamy nie aresztowali, a zatem i z dzieckiem to kłamstwo.
Pamiętam dzień, kiedy wywołali mnie z miskami. Bo do odbioru paczek wywoływali z miskami. To była istna ceremonia - stało się przed oddziałową, która wydawała rozsypany cukier do jednej miski, jakieś suchary do drugiej, cebulę, czosnek, ewentualnie mydło, o ile pamiętam. Ona miała obowiązek otwierać paczkę przy więźniarce - były podejrzenia, że kradną, więc tak się zabezpieczali.
Tamtego dnia, stojąc jakieś trzy metry od strażniczki - bo nie wolno było bliżej - cały czas patrzyłam na papier, gdy ona odpakowywała przesyłkę. Kiedy zobaczyłam adres nadawcy wykaligrafowany dużymi literami, wiedziałam już, że to paczka od mamy. Zawartość paczki w ogóle mnie nie obchodziła, tylko ten znak, że jej i synkowi nic się nie stało. Wciąż oczywiście było możliwe, że zrobią to, czym mi grozili, ale nieco się uspokoiłam.
Przez całe śledztwo byłaś w tej samej celi na Mokotowie?
Nie, ale wszystkie były podobne. Cztery, pięć kroków w stronę okna i tyle samo z powrotem. Taką miałyśmy trasę, ale mogłyśmy tak spacerować tylko w określonym wewnętrznym regulaminem porządku. Kiedy część chodziła - było nas w celi osiem, powtarzam - reszta zajmowała wcześniej ustalone miejsca. Jedna siedziała na stołku, przytwierdzonym razem ze stolikiem do ściany, druga na klapie od sedesu. Rozmieszczenie czterech pozostałych nie było łatwe, bo strażnik powinien mieć je w zasięgu wzroku, zaglądając przez wizjer. (...)
Jak wyglądał wasz dzień w celi? Ta codzienność poza przesłuchaniami?
Wcześnie rano było pobudka. Otwierały się drzwi, padała komenda zabrania tak zwanej "kostki". Kostka to były nasze ubrania i buty, które złożone w kwadracik trzeba było wynosić wieczorem na korytarz. W nocy obowiązywały stroje więzienne, czyli płócienne męskie długie kalesony, wiązane na tasiemki, i podobne bluzy. Nie było odrębnych ubrań męskich czy damskich - wszystkie były takie same. Rano mogłyśmy nasze ubrania zabrać z korytarza do celi.
Dostawałyśmy też miednicę zimnej wody - jedną na osiem. To było za mało, ale na szczęście miałyśmy sedes ze spuszczaną wodą, więc mogłyśmy ją stamtąd czerpać. Wymagało to utrzymywania toalety w możliwie czystym stanie, co nie było łatwe, bo przecież nie miałyśmy ścierek, proszku i podobnych rzeczy. Nie dostawałyśmy też papieru toaletowego ani żadnych środków higienicznych jak wata czy lignina. Gdy miałyśmy miesiączkę, to musiały nam wystarczyć małe osobiste gałganki, które ciągle płukałyśmy. Miesiączka w takich warunkach dość często zanikała, co było wielką ulgą, podobnie zresztą jak podczas Powstania.
Wracając do wody - pierwszego dnia po aresztowaniu, podobnie jak inne więźniarki, podstawiłam kubek pod napływającą do muszli klozetowej wodę i bez oporów wypiłam do dna. Wzbudziło to podejrzenia, że jestem nasłanym kapusiem - co było metodą często stosowaną przez UB. Po prostu wydawało im się nieprawdopodobne, że osoba świeżo aresztowana może pić wodę z sedesu, jakby to było coś naturalnego. Ale ja przecież przeżyłam Powstanie i szybko przystosowywałam się do trudnych sytuacji.
Po myciu w misce dostawałyśmy śniadanie - kubek zbożowej kawy i kawałek razowego chleba. To musiało wystarczyć na cały dzień. Oczywiście nie starczało, zwłaszcza że chleb był tak gliniasty i z takim zakalcem, że czasem można było zjeść tylko górną i dolną część. Na obiad dawali zupę - najczęściej z niełuskanego grochu lub fasoli z rozgotowanymi albo wręcz przeciwnie, twardymi kluskami. Bywał też, zwłaszcza na przednówku, kapuśniak z przemarzniętej, śmierdzącej kiszonej kapusty. Zdarzał się krupnik z rozgotowanym dorszem. Krupnik był najlepszy - lekkostrawny, czasem pływał w nim kawałek kartofla, a czasem duże ości dorsza. Te ości były bardzo cenne, bo po zrobieniu w nich otworu służyły nam jako igły. Na kolację była tylko czarna zbożowa kawa. (...)
Wiesz, kto cię przesłuchiwał?
Zwykle się nie przedstawiali. Pod moim aktem oskarżenia podpisał się Tadeusz Tomporski, głównie też on mnie przesłuchiwał. [Tomporski służył w MBP od 1948 roku, wielokrotnie był nagradzany. Zwolniony z MSW dopiero w 1990 roku. Został skazany na kilka lat więzienia w 1996 roku w tak zwanym procesie Humera - przyp. red.]. Wtedy, gdy byłam w więzieniu, zadaniem śledczych nie było dojście do prawdy, ale skłonienie mnie i innych uwięzionych do przyznania się do winy. Przyznanie się było kluczowe, niezależnie od ewentualnych obciążających zeznań złożonych przez osoby trzecie. Miało to zapewne różnorodne przyczyny, ale służyło także kształtowaniu opinii publicznej. Rozumowano następująco: jeżeli się przyznał, to coś w tym jest, nie mogli spreparować procesu od początku do końca. System zakładał więc możliwość złamania każdego człowieka - bez względu na metodę. (...)
Co ci właściwie zarzucano?
Chęć obalenia ustroju państwa. To, co mówiłam i tłumaczyłam, nie miało oczywiście żadnego znaczenia. Tomporski wmawiał mi różne rzeczy, fałszywie interpretował fakty. Ja nie chciałam podpisywać protokołów, a to wprawiało go we wściekłość. Zaczynało się lżenie mnie, bicie linijką i tak dalej. (...)
Jak wyglądała rozprawa?
To była tak zwana kiblówka, odbyła się w mokotowskim więzieniu. "Wymiar sprawiedliwości" zasiadał za stolikiem ustawionym w małej celi, a oskarżona - czyli ja - siedziała na klapie sedesu, bo nie było miejsca nawet na krzesło. Przepraszam - obrońca, którego rola i tak była ograniczona, siedział na wciśniętym w kąt krześle.
Sprawa nie potoczyła się dobrze, bo podobno źle się zachowywałam. Po odczytaniu personaliów i podaniu danych sędzia zaskoczył mnie pytaniem, czy jestem odznaczona. Zawahałam się, bo nie chciałam, żeby myślał, że się chwalę, ale w końcu powiedziałam, że w czasie Powstania dostałam Krzyż Walecznych. Myślałam, że będą się znów naigrywać z akowców, tymczasem sędzia drążył dalej: "Czy oskarżona weryfikowała odznaczenie?".
- Nie - odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
- A dlaczego? - zapytał sędzia. - Bo mi na tym nie zależało - odparłam i myślałam, że to zamyka sprawę. - Jeśli oskarżona nie weryfikowała, to znaczy, że nie jest odznaczona - podsumował sędzia, a ja z lekką ironią w głosie zgodziłam się: "Tak, to znaczy, że nie jestem odznaczona".
Zdaniem mojego obrońcy to zrobiło bardzo złe wrażenie: uznano, że zachowałam się nonszalancko i lekceważąco. Prokurator więc się odwołał i zamiast planowanych pięciu lat dostałam ostatecznie osiem. (...)
Oni nic na ciebie nie mieli poza zeznaniami jednego kolegi, prawda?
Ja wiedziałam, że broń jest zakopana na terenie posesji należącej do mojej rodziny w Jeziornie. Ale oczywiście się do tego nie przyznałam. Nie było mnie też przy jej zakopywaniu.
U twojej rodziny?
W ogrodzie willi dziadka, tam gdzie odbył się mój ślub. Po wojnie zamieszkało w niej kilka osób z rodziny i to tam zakopano część niezdanej broni batalionu. Broń była słabo zabezpieczona, zardzewiała i do niczego się nie nadawała, ale dla SB to nie miało znaczenia. Jeden z aresztowanych chłopaków zeznał, że o tym wiedziałam. Oczywiście zaprzeczałam, ale to nic nie dało.
*Fragment książki Patrycji Bukalskiej i Anny Jakubowskiej "Szkło pod powieką"
Książkę możesz kupić w Publio.pl>>>
CHCESZ DOSTAWAĆ WIĘCEJ DARMOWYCH REPORTAŻY, POGŁĘBIONYCH WYWIADÓW, CIEKAWYCH SYLWETEK - POLUB NAS NA FACEBOOKU
Anna Jakubowska ps. "Paulinka". Ur. 1927 r. Warszawie. W czasie II wojny światowej działaczka konspiracyjna, w czasie w Powstania Warszawskieg łączniczka i sanitariuszka w batalionie "Zośka". Za swoje zasługi otrzymała Krzyż Walecznych. W 1949 r. została aresztowana i skazana na 8 lat więzienia za walkę w AK. W latach 80. zaangażowana w podziemiu solidarnościowym. Współzałożycielka Fundacji Filmowej Armii Krajowej. Była członkiem Kapituły konkursu im. Jana Rodowicza "Anody", zasiada w Radzie Społecznej Rzecznika Praw Obywatelskich.
Patrycja Bukalska. Pisarka, dziennikarka "Tygodnika Powszechnego". Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego oraz United States Holocaust Memorial Museum) i filmach dokumentalnych (np. "Zdobyć miasto" o Powstaniu Warszawskim). Specjalizuje się w historii XX wieku, ale w swojej pracy zawsze patrzy na wielką historię poprzez pryzmat indywidualnych ludzkich losów. Autorka książek: "Rysiek z Kedywu. Niezwykłe losy Stanisława"(2009), "Sierpniowe dziewczęta '44" (2013) i "Krwawa Luna" (2016).