
Pisze pan: "Było przed wojną w Warszawie małe Hollywood".
- Oczywiście ono było "nasze", na miarę nadwiślańskich możliwości, nie tak rozwinięte jak to za oceanem, ale udało się nam stworzyć coś wartościowego: nakręcić wiele dobrych - nawet kiedy je się dziś ogląda - filmów. Ludzie na nie chodzili, a na prowincji oglądało się w zasadzie tylko rodzimą produkcję, bo mało kto potrafił na tyle dobrze czytać, by nadążać za napisami. I wbrew temu, co się dzisiaj często myśli, to nie były wyłącznie błahe, kiepsko zrealizowane filmy.
Co najbardziej pana w nich fascynuje?
- To, że udało się w nich uwiecznić cały ten świat, który przeminął: język, maniery, stroje, wnętrza, tamte dansingi, rauty. Oczywiście wiem, że jest to świat przeestetyzowany, ale kino od zawsze było światem iluzji, zdaję więc sobie sprawę, że te filmy są jedynie fantazją na temat międzywojnia.
Bo dwudziestolecie, o czym, również za sprawą zachowanych filmów, pamięta się mniej, to czas wielkich kontrastów klasowych, dyskryminacji mniejszości.
- I kino miało być od tego odskocznią. Tak przecież jest i dzisiaj. Wystarczy włączyć pierwszą lepszą polską komercyjną produkcję, w której "prawdziwego życia" jest jak na lekarstwo, a kiedy nawet trzeba się o nie otrzeć, to też występuje jako fantazja, kreacja. Powtarzam jednak: kręcono wtedy wartościowe dzieła, które mogą bawić i dzisiaj, jak moja ulubiona komedia "Pani minister tańczy" z Tolą Mankiewiczówną, czy poruszać, jak "Wrzos" czy "Doktor Murek".
W ostatnim z wymienionych filmów gra Nora Ney, jedna z bohaterek pana książki. Kiedy wśród znajomych wymieniłam jej nazwisko i innych aktorek, o których pan pisze - nikomu nic nie mówiły. Zofia Nakoneczna, Renata Radojewska, Janina Wilczówna, Lena Żelichowska czy Tamara Wiszniewska pozostają dziś nieznane. Jedynie przy Jadwidze Smosarskiej ktoś się zawahał, ale niestety, pomylił się i wziął ją za przedwojenną sportsmenkę. Dlaczego postanowił pan o nich napisać?
- Właśnie dlatego. Od zawsze interesował mnie polski film międzywojenny. Jeszcze jako nastolatek szukałem o nim informacji. Nie dość, że było ich niewiele, to miały zdawkowy charakter, brakowało detali. Jeśli zaś chodziło o gwiazdy, aktorki pojawiające się wtedy na ekranach - dziura, prawie nic. Tak jest zresztą do dziś: jeśli któraś ma biograficzną notkę w Wikipedii, to jest ona króciutka, często zawiera błędy, przekłamania. Chciałem tę lukę zapełnić. Nie da się nadać im pozycji w popkulturze, którą mają dziś Marlena Dietrich czy Greta Garbo, a szkoda, bo moim zdaniem nasze polskie aktorki były gwiazdami tego samego formatu, ale można chociaż przywołać ich nazwiska, przypomnieć role. Im się to naprawdę należy. Zrobiły dla polskiej kinematografii wiele, kreowały ważne role - Smosarska, dziś powiedzielibyśmy: "megagwiazda", zagrała na przykład w ponad dwudziestu produkcjach, Wiszniewska w trzynastu w ciągu ledwie trzech lat, a dziś nikt nie wie, że one w ogóle kiedyś istniały, że były.
Co, poza zapomnieniem, je łączy?
- Przyjrzałem się gwiazdom, które zagrały choć jedną główną rolę, a ich kariery skończyły się wraz z wybuchem wojny, definitywnie. Nie zostały w Polsce, wyemigrowały do USA.
Pisze pan: skazane na zapomnienie. Przez kogo?
- Przez Polskę Ludową. W nowej Polsce nie było miejsca na "sanacyjne" kino i "burżuazyjny styl życia", który utrwaliło. Na te bale, suknie, na amantów i diwy. Przyszedł czas robotnic i robotników, "prawdziwego życia". Część aktorów dotknęła też infamia za działalność podczas wojny.
Za grę w tzw. jawnych, to znaczy akceptowanych przez władze okupacyjne, teatrach.
- Adolf Dymsza został objęty zakazem wykonywania zawodu na kilka lat, choć tylko na deskach stołecznych teatrów. Podobnie Maria Malicka. Trzeba jednak powiedzieć, że wbrew temu, co powszechnie się myśli, teatry jawne nie prezentowały repertuaru o słabej wartości artystycznej ani treści pornograficznych. Podobnie kina. I to też chciałem w swojej książce odkłamać.
Do dziś bardzo wiele osób ma w głowie okupacyjne hasło "Tylko świnie siedzą w kinie", myśląc, że każdy patriota bojkotował kina pod niemieckim zarządem. Taka postawa lansowana była przez władze podziemne, jednak w rzeczywistości bardzo wielu mieszkańców Warszawy czy innych miast, w których działały kina, chętnie do nich chodziło.
- A aktorzy wykonywali po prostu swój zawód. Czy to pod okupacją radziecką, czy niemiecką, nie grali przecież dla wroga, tylko dla ludzi, którzy z sentymentu, bo znali ich przecież sprzed wojny, przychodzili ich oglądać w teatrze czy w kinie. To ludziom dodawało otuchy, mogli oderwać się choć na chwilę od wojennej codzienności. Parę osób, które pamiętają okupację i z którymi rozmawiałem na potrzeby tej książki, potwierdziło: sale kinowe i teatralne były pełne. Aktorki, o których pisałem, nie grały wówczas w stołecznych teatrach, ale głównie dlatego, że z różnych powodów opuściły Warszawę już w czasie wojny.
Jak Nora Ney. Była Żydówką...
- Jak prawie całe środowisko tworzące polskie, przedwojenne kino.
...choć jej rodzinie daleko było do ortodoksji. W czasie wojny uciekła na Wschód, próbowała tam grać i to dzięki swojemu zawodowi, karierze i kontaktom udało jej się uniknąć Zagłady, której ofiarą została znaczna części jej rodziny.
- Przedwojenne losy Nory Ney, zjawiskowej i świadomie kreującej wokół siebie atmosferę skandalu i kontrowersji, potem jej wojenna tułaczka z przystankiem Gułag - dokąd pojechała za kochankiem, architektem, a nie, jak błędnie podają różne źródła, została zesłana - emigracyjne początki na Manhattanie i kilka małżeństw to gotowy scenariusz na film.
Zresztą każda z tych biografii taka jest. Eugeniusz Bodo doczekał się serialu, pamięta się o nim, być może teraz czas na odkrycie aktorek.
"Jak trudno pisać o kimś, kto nie był powszechnie znany, kto był drogi tylko niewielu. Kto należał do pokolenia, które w 1939 r. 'dobrze się zapowiadało' i kto nie wypełnił pokładanych w nim nadziei z powodów niezależnych od siebie" - tak po śmierci Janiny Wilczówny pisała o niej przyjaciółka.
- I tak również można byłoby powiedzieć o każdej z zapomnianych aktorek. Większość z nich do filmu trafiła przez teatr, czasem co prawda rewiowy, a nie dramatyczny, ale wszystkie zrobiły wielkie kariery, były rozpoznawalne, do tego w większości bogato wychodziły za mąż. Cieszyły się ogromną popularnością, brały udział w reklamach, miały wielbicieli. Do Smosarskiej przychodziły listy pisane krwią zakochanych w niej mężczyzn. Miały życie, którego wielu im zazdrościło. I wszystko to zostało wraz z wybuchem wojny przekreślone. Te wielkie gwiazdy, diwy, mieszkające ze służbą, otoczone uwielbieniem, nagle zostały wrzucone w świat, w którym musiały zaczynać od zera, jako zupełnie anonimowe emigrantki. I wszystkie z absolutną pokorą potrafiły przejść do kolejnego etapu swojego życia, z wielkim sentymentem traktując to, co kiedyś miały, ale nie rozpamiętując tego. Po prostu żyły dalej.
Tęskniły za Polską?
- Różnie. Nora Ney nigdy już nie wróciła do kraju. Uznała, że skoro nie ma dla niej miejsca w filmie, bo czas diw już minął, to nie ma dla niej miejsca w Polsce. Jadwiga Smosarska, będąc na emigracji, przekazała swoją warszawską, przedwojenną willę przy ul. Naruszewicza 15 na przedszkole. Jako przedszkole nr 28 działa tam ono zresztą do dziś. Smosarska udzielała się w środowisku polonijnym, przyjeżdżała kilkakrotnie do Polski. W 1970 wróciła na stałe, niestety niedługo potem zmarła, pochowano ją na Powązkach. Wilczówna nigdy już po wojnie w Polsce nie była, ale w Dallas, gdzie zamieszkała, stworzyła małą Warszawę. Dosłownie, tak nazywała się restauracja, którą z mężem prowadzili i która cieszyła się popularnością wśród Teksańczyków, była taką małą "ambasadą" Polski.
Pańska książka jest w pewnym sensie również opowieścią o pomijanym u nas wciąż polskim doświadczeniu emigracyjnym. I samotności, która jest jego dużą częścią.
- Aktorki, o których piszę, wylądowały w Stanach jak przybysze z obcej planety. Bez znajomości języka, co uniemożliwiało kontynuowanie kariery zawodowej, najczęściej też bez jakichkolwiek kontaktów. Nie wszystkie chciały uczestniczyć w życiu Polonii, nie czuły się jej częścią.
W jaki sposób szukał pan informacji o nich?
- Ponad dwa lata temu natknąłem się na Facebooku na wpis wnuczki Tamary Wiszniewskiej, Lindy. Napisała, że jest bardzo dumna ze swojej babci. Poczułem, że chcę pójść za tym śladem, przyjrzeć się losom gwiazd, które podziwiałem, a o których nie wiedziałem prawie nic. Poczułem, że to jest właśnie ten impuls, że są jeszcze wciąż ludzie, których można o nie zapytać. I zajmowałem się tym przez następne dwa lata, starając się odtworzyć ich biografie.
Wnuczkę Wiszniewskiej musiałem długo przekonywać, nie od razu zgodziła się na spotkanie. Może dlatego, że w przeszłości kilka osób chciało już o jej babci pisać i nic z tego nie wychodziło. W końcu jednak wyraziła zgodę. Pojechałem do USA na spotkanie z nią i jej matką, czyli córką Tamary.
Do córki Nory Ney trafiłem poniekąd również dzięki technologii. Wiedziałem, gdzie zmarła, adres wpisałem do Google Street View i "posadziłem sobie ludzika" w miejscu, z którego było widać tablicę informującą, że to ośrodek pomocy dla osób z problemami z pamięcią. Napisałem tam, miła pracownica odpisała, że co prawda sama nie pamięta Nory, ale postara się znaleźć w dokumentacji dane korespondencyjne kogoś z rodziny i przekaże informację, że szukam kontaktu. Tak trafiłem do kolejnej rozmówczyni, córki Nory - Joanny Ney.
Andrzej Norblin, syn Leny Żelichowskiej i malarza Stefana Norblina,
przyjeżdżał do Polski, więc łatwiej było go namierzyć.
I tak od jednych trafiałem do następnych. Miałem też to szczęście, że zechcieli nie tylko opowiedzieć mi o swoich matkach czy babkach, ale dali dostęp do rodzinnych archiwów, zdjęć, dzięki którym po raz pierwszy możemy zobaczyć aktorki w prywatnym kontekście i przede wszystkim po zakończeniu kariery. Już nie jako diwy z okładek pism czy plakatów filmowych, ale po prostu zwykłe kobiety.
Które nierzadko z trudem wiązały koniec z końcem, pracując, jak Żelichowska, w salonie piękności czy jak Ney, jako gospodyni domowa, potem archiwistka.
- Żelichowska była jedną z moich ulubionych postaci, bo to niesamowita aktorka, dynamiczna, przedwojenna prasa rozpisywała się o niej w samych superlatywach: ceniona jako tancerka, pieśniarka, aktorka teatralna i w końcu filmowa. Zrobiła karierę w "hollywoodzkim" stylu. Wychowywała się bez rodziców, w krótkim czasie osiągnęła bardzo dużo i miała szanse na jeszcze większy sukces, by za jakiś czas wszystko to stracić i zacząć od nowa, od zera. Jej życie pokazuje prawie "modelowo" tę drugą, mniej romantyczną część życia aktorek po zakończeniu kariery. Pamięć o niej przetrwała przede wszystkim jako pamięć rodzinna, dzięki następnym pokoleniom. Były jednak i takie aktorki, jak między innymi Zofia Nakoneczna, która nie miała dzieci i nie zostały po niej żadne pamiątki.
Przed wojną zagrała tylko w dwóch filmach. Strzegła swojej prywatności.
- Nie zachował się żaden z filmów, w którym zagrała, znamy je tylko z omówień. Nie pozostały po niej żadne pamiątki. Nie ma nawet grobu, jej prochy rozsypano nad oceanem. Jej zniknięcie jest więc dosłowne.
Jak Renaty Radojewskiej.
- Która, jako jedyna z opisywanych przeze mnie, do filmu trafiła nie przez teatr, a prasę - wysłała swoje zdjęcia do popularnego kącika magazynu "Kino": "Czy jesteśmy fotogeniczni?".
Brzmi facebookowo.
- I trochę tak było. Wysyłało się swoje "zdjęcie profilowe", które było oceniane i jeśli ta ocena okazała się pozytywna, mogło otworzyć drzwi kariery. Pracując nad książką, często zresztą łapałem się na myśli: "o, to wszystko już było".
Celebryctwo. Bywanie. Chadzanie na bankiety, pokazy mody, bale. Gwiazdy biorące udział w reklamach, chałturzące na prowincji, rozsiewające celowo plotki na swój temat, żeby podbić popularność. I podejście, które wielu aktorów i aktorek przedwojennych podzielało, że "w filmie tylko się zarabia, a prawdziwa sztuka to teatr".
- W tym sensie niewiele się zmieniło, bo zresztą dlaczego miałoby? Natura ludzka jest niezmienna, zmieniają się tylko formy, narzędzia.
Jeśli zaś chodzi o Radojewską, rzeczywiście została dostrzeżona dzięki rubryce w "Kinie". Dostała rolę w filmie "Pan redaktor szaleje". Potem zagrała jeszcze w kilku. Do Stanów wyemigrowała z mężem, już po wojnie. Nie mieli dzieci, nie wiadomo, gdzie została pochowana. Próbowałem to ustalić. Chodziłem po nowojorskim Queens, gdzie mieszkali, od cmentarza do cmentarza, pytałem, sprawdzałem, ale nikt niczego nie wiedział. Najprawdopodobniej stało się tak, że oboje zostali skremowani, a ich prochy rozrzucono, bo to była najtańsza forma pochówku. Wielu emigrantów tylko na taki mogło sobie pozwolić.
Dlaczego ustalenie tego miejsca było dla pana takie ważne?
- Bo to czasem jedyne, co zostaje po człowieku, namacalny dowód, że ktoś istniał, był tu. Po to napisałem książkę, żeby wystawić tym aktorkom pomnik. Należy im się za te wszystkie role, którymi współtworzyły polskie kino przedwojenne. Jeśli choćby dziesięć osób dowie się, że istniały kiedyś Nora Ney, Tamara Wiszniewska czy Janina Wilczówna, to dla mnie to już będzie sukces. Poza tym nie można było dłużej czekać, to ostatni moment, żeby zapytać krewnych, zaraz ich też już nie będzie. To, co udało mi się ustalić, to zaledwie szkice biograficzne, złożone ze skrawków, które mozolnie sklejałem.
Tym samym zajmuje się pan na co dzień w miejscu, w którym rozmawiamy - Filmotece Narodowej.
- Staram się ocalać od zapomnienia, to prawda. Jest co. Jeśli chodzi o filmy nieme, zachowało się około 5 proc. całej produkcji - choć ciągle udaje się jeszcze trafić na nieodkryte perełki, jak ostatnio we Wrocławiu, gdzie odnaleziono taśmę z fragmentem "Pana Tadeusza" z 1928 roku. Jeśli zaś chodzi o produkcję dźwiękową, to filmów zachowało się zdecydowanie więcej, również dlatego, że sporo kopii wysyłaliśmy za granicę i tam przetrwały wojnę, mamy więc gdzie szukać.
Grzegorz Rogowski. Absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego. Od wielu lat zajmuje się tematyką polskich statków pasażerskich, ze szczególnym uwzględnieniem jednostek pływających pod polską banderą w okresie II Rzeczpospolitej. Jego książka "Pod polską banderą przez Atlantyk" otrzymała nominację w kategorii najlepsza książka popularnonaukowa poświęcona historii Polski w XX wieku w 2016 roku w konkursie "Książka Historyczna Roku" o Nagrodę im. Oskara Haleckiego. Współpracownik Muzeum Emigracji w Gdyni oraz Muzeum Józefa Piłsudskiego w Sulejówku. Autor wielu artykułów historycznych ukazujących się m.in. na łamach "Ale Historia". Obecnie pracuje jako filmograf w Filmotece Narodowej. Magdalena Kicińska. Ur. 1987 r. Reporterka, współpracowniczka "Gazety Wyborczej", publikuje też m.in. w "Tygodniku Powszechnym". Nominowana do Nagrody im. Teresy Torańskiej, Nagrody Conrada i Mediatorów 2016. Autorka książki "Pani Stefa" (Czarne, 2015), za którą otrzymała Nagrodę Literacką m.st. Warszawy 2016 oraz Poznańską Nagrodę Literacką - Stypendium im. Stanisława Barańczaka 2016 dla młodego twórcy. Jej teksty ukazały się także w zbiorach reportaży, m.in. "Walka jest kobietą", "Mur. 12 kawałków o Berlinie", "Obrażenia. Pobici z Polską". Urodziła się w Lublinie, mieszka w Warszawie.