Biografie
Janusz Waluś podczas przesłuchań, 1993 r. (fot. Piotr Janowski / Agencja Wyborcza.pl)
Janusz Waluś podczas przesłuchań, 1993 r. (fot. Piotr Janowski / Agencja Wyborcza.pl)

Gołębie włosy, krótko przystrzyżone, pełno zmarszczek i niebieskie, przenikliwe oczy. Gdyby nie pomarańczowy strój, miałbym wrażenie, że rozmawiam ze sprawnym rzecznikiem prasowym: nawet o zabójstwie mówi z wystudiowaną miną intelektualisty.

Siedzieliśmy w więzieniu w południowoafrykańskiej Pretorii, jednym z najlepiej strzeżonych obiektów w tej części świata. Zanim się tu dostałem, przeszedłem trzy rutynowe kontrole. Nawet w czasie spotkania z Walusiem obok stały dwie strażniczki, z góry obserwowały nas kamery. Dostałem nieco ponad pół godziny na rozmowę. Mało. - Wśród współwięźniów cieszę się szacunkiem. Może dlatego, że mam czarny pas karate - zaczął Janusz Waluś. Uśmiechał się nieśmiało. Ważył słowa. Raz po raz próbował skierować rozmowę na inne tory. Wykręcał się od trudnych pytań. Najchętniej pogadałby ze mną o książkach, żeglarzach czy nauce portugalskiego.

Janusz Waluś podczas przesłuchań, 1993 r. (fot. Piotr Janowski / Agencja Gazeta)

To był 2009 rok. Jechałem do Zimbabwe i RPA, by opisywać m.in. przygotowania drugiego z tych krajów do organizacji piłkarskiego mundialu. Na adres więziennej skrytki pocztowej w Pretorii wysłałem do Walusia list z prośbą o wywiad. Po pół roku zadzwonił jego brat, Witold Waluś - zgodził się na rozmowę pod warunkiem jej autoryzacji. Mieli jej dokonać zarówno Janusz jak i Witold.

Potem Witold Waluś przyjął mnie w swojej firmie produkującej sprzęt wojskowy gdzieś na obrzeżach miasta, spisaliśmy umowę autoryzacji. Podczas kurtuazyjnej kawy mężczyzna oskarżał dziennikarzy - m.in. reportera Wojciecha Jagielskiego, który rzetelnie relacjonował proces Walusia w latach 90., że za sprawą kolejnych publikacji jego brat nie może opuścić więzienia. - Szum wokół sprawy nam nie pomaga - przekonywał. Mimo to pomógł zorganizować moje spotkanie z więzionym bratem.

Morderca

O Januszu Walusiu świat usłyszał lata temu. Był Wielki Piątek 1993 roku. Chris Hani, czarnoskóry, wpływowy lider partii komunistycznej w RPA właśnie wrócił z zakupów. Wysiadł z samochodu na podjeździe przed swoją willą. Rozległy się strzały. Jedna kula trafiła go w brzuch, druga w głowę. Potem zabójca wycelował jeszcze w skroń ofiary, po czym wsiadł do auta i odjechał. Policja zatrzymała go kilka przecznic dalej podczas rutynowej kontroli, z bronią schowaną w torbie stojącej na tylnym siedzeniu.

Pogrzeb Chrisa Haniego, do trumny podchodzi Nelson Mandela (fot. Eastnews)

Zatrzymanym był zakopiańczyk Janusz Waluś, były kierowca rajdowy, który w 1981 roku wyemigrował z Polski za chlebem. Zarabiał jako szlifierz, szukał pracy w podwodnym spawaniu, imał się różnych zajęć. Zaangażował się też w działalność Afrykanerskiego Ruchu Oporu, potem współpracował z Clive'em Derby-Lewisem, politykiem partii konserwatywnej. Połączyły ich poglądy: antykomunizm i utrzymanie apartheidu, czyli systemu opartego na supremacji białych, którzy wówczas stanowili ok. 13 proc. społeczeństwa. Dwaj inteligentni rasiści.

To właśnie Derby-Lewis miał być zleceniodawcą morderstwa Haniego. Użyczył też pistoletu. Waluś miał tylko zapytać: "Pan Hani?". Potem oddał strzały, które zmieniły jego życie, a mogły wpłynąć na historię RPA, choć istnieją teorie, że mógł być tylko nieświadomym spisku pożytecznym wykonawcą.

Wokół sprawcy morderstwa Haniego powstało wiele nieprawdziwych mitów. Jeden z nich: Polak spektakularnie uciekał sportowym wozem przed obławą policji. Inny: Haniemu towarzyszyła 12-letnia córka (ten starał się obalić m.in. polski dziennikarz Michał Zichlarz, autor książki "Zabić Haniego. Historia Janusza Walusia"). I jeszcze jedna plotka: w rzeczach Polaka znaleziono listę wpływowych polityków. Na pierwszym miejscu widniało nazwisko Nelsona Mandeli. Przyjęło się - co zresztą Waluś dementuje w każdym wywiadzie - że noblista też był na celowniku zleceniodawców.

Chris Hani (w środku) w 1991 r. (fot. Eastnews)

Oprócz mitów są też tajemnice. Badająca sprawę Komisja Prawdy i Pojednania w jednym z raportów zasugerowała, że za jego zabójstwem Haniego mógł stać ktoś trzeci, ale konkretów nie podała. Jeden z oficerów Civil Cooperation Bureau - rodzaju szwadronów śmierci, który informował o możliwym ataku na lidera komunistów, rok później popełnił samobójstwo. Jedyny człowiek, który najprawdopodobniej znał całą prawdę - sam Derby-Lewis - zmarł w ubiegłym roku. Uznany za winnego śmierci Haniego Polak od lat podejmuje kolejne próby wyjścia zza krat.

Więzień

Żeby zrozumieć wagę tego "czynu" - jak morderstwo Haniego określa zwykle Waluś - trzeba zrozumieć kontekst. RPA to jeden z najbogatszych krajów Afryki, często nazywany Stanami Zjednoczonymi Czarnego Lądu. Od 1948 roku przez kolejne 40 lat utrzymywał się tam apartheid. Segregacja rasowa dotyczyła szkolnictwa czy instytucji publicznych. Początkowo tylko biali mieli prawo głosu w wyborach krajowych, a czarnoskórzy obywatele mieszkali w wydzielonych bantustanach bez prawa do strajków i członkostwa w związkach zawodowych. Cały świat krytykował apartheid, ale odwilż przyszła dopiero w latach 90., gdy z więzienia wyszedł Nelson Mandela, a mieszkańcy kraju opowiedzieli się w referendum za likwidacją tego systemu. Sam Hani brał udział w rozmowach o zniesieniu apartheidu i był zapalonym propagatorem tej idei. Wszystko było na dobrej drodze - w 1993 roku ówczesny prezydent RPA Frederik Willem de Klerk i Mandela zostali odznaczeni Pokojową Nagrodą Nobla. Czarnoskórzy mieszkańcy po latach upokorzeń mogli w końcu decydować o sobie i demokracji. Wychodzenie z apartheidu stało się później kanwą scenariuszy wielu filmów, takich jak "World Apart" czy "Invictus", a sam Mandela i właśnie Hani zostali idolami tłumów.

Podobizna Mandeli na jednym z budynków w RPA (fot. Shellie / Wikimedia.org / CC BY-NC-ND 2.0)

Pierwszy stał się legendą jeszcze w trakcie zesłania do więzienia. Zabójstwo drugiego z nich miało zatrzymać negocjacje kończące apartheid, a wywołało niemalże wojnę domową. Ludzie wyszli na ulice. Waluś trafił na pierwsze strony gazet. - Komuniści zniszczą nasz kraj - mówił Polak w trakcie procesu.

Jednym z jego oskarżycieli był Gerrie Nel, wrestlingowiec amator o przezwisku Buldog, który na sprawie zabójstwa Haniego wyrósł na gwiazdę. Waluś i Derby-Lewis zostali skazani na karę śmierci. W 1997 roku wyrok zamieniono na dożywocie. Kilkanaście miesięcy później Komisja Prawdy i Pojednania, której przewodniczył arcybiskup Desmond Tutu - późniejszy południowoafrykański laureat Pokojowej Nagrody Nobla - czyn Polaka uznała za kryminalny, a nie polityczny. I to właśnie stało się przyczyną, dla której nie objęła go w jakiś czas potem - tak jak wielu szemranych postaci z czasów przemiany systemu - prezydencka amnestia.

- A przecież działaliśmy w warunkach wojny, tak trzeba określić ówczesną sytuację w RPA - tłumaczył Waluś, gdy rozmawiałem z nim w Pretorii.

Bohater

W RPA Waluś jest równie rozpoznawalny, co Lech Wałęsa i Robert Lewandowski, tyle że jego nazwisko kojarzy się raczej negatywnie. Wielu uważa go wręcz za terrorystę. Wyjątkiem są dość konserwatywne środowiska polonijne oraz członkowie skrajnego ruchu prawicowego białej mniejszości. Zdania na jego temat podzielone są też w Polsce, gdzie uchodzi za bohatera środowisk nacjonalistycznych. - To następca żołnierzy wyklętych - mówił Artur Zawisza, były poseł PiS, w rozmowie z "Polska The Times". W 2009 roku jeden z mieszkańców Radomia zaproponował, by uhonorować Walusia, nadając jednej z ulic jego nazwisko. Z kolei kibice Legii Warszawa i Rakowa Częstochowa zbierali pieniądze na prawników dla Polaka. W jego uwolnienie angażują się też związani ze środowiskiem nacjonalistycznym politycy.

Żona Chrisa Haniego po ogłoszeniu wyroku dożywocia dla jego zabójców (fot. Eastnews)

Nie przeszkadza im, że Waluś odsiaduje wyrok za - jak sam to ujął - grzech ciężki. - Żałuję, że odebrałem życie człowiekowi, osierociłem dzieci, a żonę uczyniłem wdową. Jednak ten czyn był wynikiem kalkulacji. Należy rozpatrywać go w wielu kontekstach, także politycznym - mówił w 2009 roku w więzieniu w Pretorii.

Waluś swój pobyt za kratami uważa za niebezpieczny dla jego życia. W 2014 roku padł ofiarą napadu jednego ze współwięźniów i choć - najprawdopodobniej - sprawcą była osoba psychicznie chora, a jej napaść nie miała większego związku ze sprawą Haniego, Waluś przedstawia się jako więzień polityczny. Nie jest nim jednak, dlatego - choć mówiło się o tym w 2009 roku, po przejęciu funkcji prezydenta przez Jacoba Zumę - nie mógł liczyć na amnestię. Z tych samych powodów podjęta w ubiegłym roku sądowa decyzja o zwolnieniu go z więzienia została zablokowana przez ministra sprawiedliwości. Doprowadziły do tego protesty czarnoskórych obywateli, dla których zabity Hani do dziś pozostaje legendą i jednym z symboli upadku apartheidu. Często zapomina się przy tym, że ofiara Walusia była też szkolonym przez KGB członkiem paramilitarnej organizacji Umkhonto we Sizwe, czyli Włócznia Narodu.

Kiedy wyszło na jaw, że Waluś chce zrezygnować z południowoafrykańskiego obywatelstwa, co ostatecznie zrobił, jeden z dziennikarzy z RPA stwierdził, że to tylko wybieg, mający ułatwić mordercy opuszczenie więzienia: - To prawny trik, w Polsce Waluś mógłby starać się o amnestię. Ale nie sądzę, by władze RPA zgodziły się na to, by wydać go Polakom. Przez wiele lat był obywatelem naszego kraju, jego morderstwo wciąż jest otwartą raną w historii naszego narodu. Ludzie nigdy nie zapomną Haniego.

W marcu 2017 roku wydano wspomnienia Lindiwe Hani, córki zamordowanego przez Polaka polityka. W dniu zabójstwa miała 12 lat, dziś pracuje w marketingu. W książce opisuje, jak po stracie ojca wpadła w uzależnienie od alkoholu i kokainy.

Gdy Waluś ogłosił, że chce zrzec się południowoafrykańskiego obywatelstwa, spekulowano, że to po to, by trafić do polskiego więzienia. W kraju miałoby mu być łatwiej wydostać się zza krat (fot. wyborcza.pl)

***

Wtedy, w południowoafrykańskim więzieniu, zapytałem Walusia, dlaczego z racji swoich poglądów nie walczył z komuną w Polsce, tylko zdecydował się na wyjazd do RPA. - Wyjechałem za lepszą pracą - odpowiedział szczerze. - Kusiły lepsze zarobki i dobry klimat.

Szymon Opryszek. Ur. 1987. Kiedyś napisał artykuł z wioski, w której mieszka babcia Baracka Obamy i postanowił zostać reporterem. Mimo miłości do Wschodniej Afryki i Kaukazu od dwóch lat rozwija reporterski projekt IntoAmericas.