
Zrobiłeś karierę, ale nadal jesteś przedstawiany [w prasie] jako syn swojego ojca. Przeszkadza ci to?
- Raczej bawi. Zastanawiam się, czy traktować to jako tytuł czy drugie imię.
Tytuł też ci nadano, jesteś Czerwonym Księciem. "Syn premiera" w twoim przypadku to raczej drugie imię.
- Nie przeszkadza mi to. Bardzo kochałem mojego ojca. Jeżeli zaś chodzi o mój "tytuł" Cóż, w Polsce było wielu prezydentów, wielu premierów, ale Czerwony Książę do dziś jest tylko jeden.
Jak na twoje życie wpłynął fakt, że ojciec był premierem?
- Dzięki pozycji ojca mogłem wiele zrobić dla motorsportu. To był dla mnie największy plus całej tej sytuacji. Mogłem też w jakiś sposób pomóc kolegom. Załatwić paszport, przydział mieszkania, czasem odroczyć wojsko.
A sobie mogłeś załatwić podobne rzeczy?
- Sobie nie. Jak mówiliśmy wcześniej: dzieci polityków są pod obserwacją. Dlatego sam musiałem mieć nieskazitelne papiery.
Często proszono cię o interwencję ?
- Od czasu do czasu.
W dość młodym wieku powierzono ci zarządzanie OBRSO. Myślisz, że pozycja twojego ojca mogła mieć na to wpływ?
- Dzieci czołowych polityków mają ten komfort, że zawsze są traktowane poważnie. Kiedy wpadałem do taty do pracy, a w poczekalni czekali jacyś ministrowie, zawsze wstawali, witali się, pytali, co słychać. Znane nazwisko jest kluczem, który może otworzyć wiele drzwi. A z drugiej strony, FSO była nawet na początku nazywana "Fabryką Młodzieży", bo przyjeżdżało do nas pracować mnóstwo ludzi zaraz po szkole. Ja miałem już na koncie sukcesy rajdowe, kochałem ten sport, żyłem nim, więc myślę, że na to stanowisko naprawdę się nadawałem. Czy na awans wpłynęła pozycja mojego ojca? Bardzo możliwe, że to też wzięto pod uwagę.
Korzystałeś z przywilejów w codziennym życiu?
- Rodziny prezydentów i premierów dostają coś w rodzaju przepustek do umieszczenia za przednią szybą samochodu. Pokazujesz to policji, kiedyś milicji, na drodze, a oni nie mają prawa cię zatrzymywać. (...) Kiedyś zwyczajnie stanąłem, jak na mnie zamachali. Zaczekałem w samochodzie, aż milicjant podszedł. I odbyliśmy taką rozmowę:
- Nazwisko?
- Jaroszewicz.
- Imię?
- Andrzej.
- Zatrudnienie?
- Dział Sport FSO.
- Imię ojca?
- Piotr.
- Zatrudnienie?
- Premier tej krainy
W tym momencie facet się pożegnał i zwiał. Nawet mandatu nie wypisał, mimo że akurat zasłużyłem. Choć wbrew pozorom nigdy nie byłem ponad prawem drogowym. (...)
Czas na minusy bycia dzieckiem premiera.
- Kiedy ojciec był u władzy, krążyło o mnie wiele kompromitujących plotek. Nie ma sensu do nich wracać. Natomiast prawdziwa nagonka na takie dzieci nie odbywa się wtedy, kiedy ich rodzice są u władzy. Zaczyna się później. Moje problemy zaczęły się zaraz po odwołaniu ojca z funkcji premiera. Na początku dostałem list od rektora Politechniki Krakowskiej, który zakwestionował moje studia i odmówił wydania mi dyplomu.
Coś takiego jest w ogóle możliwe?
- Najwidoczniej było. Podjąłem tam studia kilka lat wcześniej. Na jednej z konferencji poświęconych samochodom wziąłem udział w grupie dyskusyjnej i uświadomiłem sobie, że mam spore braki. FSO współpracowało wtedy z Politechniką Krakowską, zapisałem się więc na studia zaoczne. Zdałem egzaminy, obroniłem pracę i wysłałem zdjęcia do dyplomu. Dyplomu osobiście odebrać nie zdążyłem. Niedługo potem odwołano mnie ze stanowiska dyrektora Motoimprexu. Moja sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej w stanie wojennym. Ojca i całą ekipę Gierka internowano i wywieziono na poligon. Też się obawiałem aresztowania, ukrywałem się więc w tym czasie u Zdzisława Cabaja w Gdańsku.
(...)
Zabrano mi paszport i odmawiano wydania następnego przez kolejne siedem lat. Na przełomie lat 1979-1980 postanowiłem zakończyć karierę sportową, między innymi ze względu na niechęć partyjnych oficjeli. Myślę, że jeszcze z pięć lat mogłem się ścigać, miałem szansę coś wyjeździć, ale bez wyjazdów za granicę moja kariera i tak by się załamała. Niemniej zamknięcie w Polsce sporo mnie kosztowało, po pierwsze, nie mogłem odwiedzać rodziny we Włoszech, a po drugie, traciłem wiele możliwości zaangażowania się w międzynarodowy biznes.
Jak argumentowano odmowę wydania ci paszportu?
- Ponoć "swoim zachowaniem kompromitowałem partię i naród i dostarczałem pożywki kapitalistycznym gazetom". Tradycyjny bełkot partyjny. Ojciec później osobiście prosił, żeby mi w końcu paszport wydali, ale to też nie odniosło żadnego skutku.
Kiedy patrzę w dokumenty tej sprawy myślę, że to chyba nawet bardziej niektórych rozsierdziło.
- W latach osiemdziesiątych spotykałem się z jawną wrogością ludzi, którzy nawet mnie nie znali. To się później nieco rozmyło i dziś już zdarza się rzadko.
Przeniosło się do internetu. Poprawi ci humor, jeżeli powiem, że jesteś polskim archetypem nielubianego dziecka polityka, które zostało celebrytą?
- Zdecydowanie nie poprawi mi to humoru. Natomiast myślę, że wymieniliśmy tu większość plusów i minusów takiej sytuacji. Ludzie nadal zazdroszczą dzieciakom wysoko postawionych osób, chociaż moim zdaniem nie ma czego. Dzieci prezydentów i premierów prawie nie widują rodziców, każde ich działanie jest monitorowane i oceniane, niejako też powinno odpowiadać poglądom politycznym partii, którą rodzić reprezentuje. Realnego wpływu na politykę nie mają. Ani dostępu do pieniędzy Skarbu Państwa, zdumiewające, że ktoś w ogóle wpadł na taki pomysł. Dzieci próbują zazwyczaj rozwijać swoje talenty i żyć na własny rachunek, zamiast w cieniu rodzica. Niektórzy w związku z tym ścigają się samochodami, inni tańczą lub prowadzą blogi. Myślę, że każdy z tych pomysłów na życie jest lepszy niż siedzenie w kącie i nie zwracanie na siebie uwagi. (...)
Wpisałam twoje nazwisko w Google. Pierwszy artykuł zaczyna się od słów "Kim był pierwszy playboy PRL-u? Miał pięć żon, startował w rajdach. Andrzej Jaroszewicz i Maryla Rodowicz - historia romansu". Później są odnośniki: Andrzej Jaroszewicz - Czerwony Książę, Andrzej Jaroszewicz - kierowca rajdowy, Andrzej Jaroszewicz - żony.
- To i tak o niebo lepiej niż w latach osiemdziesiątych. Wtedy przeczytałabyś w gazetach o rozjechanych ludziach, pieniądzach Skarbu Państwa przegrywanych w kasynach i lżeniu papieża.
Zawsze byłeś wdzięcznym tematem plotek?
- Ludzie zawsze kochali historie o znanych i bogatych. Im bardziej nieprawdopodobne, tym lepiej.
O tobie plotkowano wyjątkowo często. Były powody czy miałeś po prostu pecha?
- I to, i to. Po pierwsze byłem synem premiera.
(...)
Wygląda to tak, jakby rodziny prominentnych polityków stawały się pewnego rodzaju zakładnikami.
- Bo tak niestety jest. Każdy, kto myśli o karierze polityka, musi mieć świadomość, że będzie atakowany również przez tworzenie fałszywego obrazu jego rodziny.
Mówimy o czasach, kiedy w Polsce rządziła jedna partia. Komu mogło zależeć na niszczeniu dobrego imienia jej członków?
- Pamiętaj, że w każdej partii są podziały, a plany gospodarcze mojego ojca miały tylu samo zwolenników co przeciwników.
Ale mówiono o tobie znacznie więcej niż o twoim bracie albo synu Edwarda Gierka.
- Ale ja nie byłem tylko synem premiera, ale też wybitnym polskim kierowcą rajdowym, szefem działu sportu w Fabryce Samochodów Osobowych. Oczywiście trudno byłoby mnie nazwać idealnym obywatelem PRL-u, nie zaprzeczę.
Którą z plotek wspominasz najgorzej?
- O obrazie papieża i bójce z Danielem Olbrychskim.
Wygląda na to, że ta pierwsza miała pośrednio uderzyć w twojego ojca. Syn publicznie lżący głowę Kościoła - to pozwalało przeciętnemu obywatelowi wyobrazić sobie, jak przyjęto w domu premiera wybór Karola Wojtyły na papieża.
- Nigdy bym sobie nie pozwolił na takie zachowanie. Mnie ta historia również dotknęła. W 1978 r. roku gruchnęła wieść, że obraziłem papieża i dlatego Daniel Olbrychski mnie pobił. Nigdzie nie napisano, co konkretnie powiedziałem. Ja zawsze byłem i pozostanę ateistą, ale nawet wtedy ze znajomymi podpisałem się pod listem gratulacyjnym do Jana Pawła II. Tyle że wtedy nie można było pójść do radia czy telewizji i wszystkiego zdementować. Ta plotka to był wtedy majstersztyk. Mój ojciec powiedział mi tylko: "Synku, nie przejmuj się. Takie jest życie". Wiedział, że to przeżywałem.
Spotkałem się później z Danielem i spytałem, czemu tych pogłosek nie zdementował, skoro wie, że to wciąż się za mną ciągnie. Odpowiedział mi historyjką, która później trafiła do prologu jego książki. Podobno kiedyś w Paryżu został zaproszony przez Artura Rubinsteina, który zapytał, czy to wydarzenie naprawdę miało miejsce. Zanim zdążył odpowiedzieć, żona pianisty, Nelly, odciągnęła go na bok i poprosiła, żeby nie zaprzeczał, ponieważ "Artur już od trzech tygodni tylko tym żyje". Ani mnie człowiek nie znał, słowa ze sobą w życiu nie zamieniliśmy, ale tak strasznie się cieszył, że mnie pobito. A Olbrychski pisze dalej, że nie zaprzeczył, gdyż "dobre samopoczucie Rubinsteina wydawało mu się ważniejsze niż jego portret wyretuszowany przez legendę". Cóż, z powodu dobrego samopoczucia Rubinsteina ja ponoszę konsekwencję tej rzekomej obrazy do dziś. Chociaż Daniel zaczął po latach odkręcać tę historię. Przy mnie zdementował ją publicznie podczas balu Monte Carlo kilka lat temu.
Pamiętam ten bal. Nagle liczna grupa kierowców zniknęła z sali.
- Zobaczyłem, że na imprezie pojawił się Olbrychski. On zresztą ostatnio w swoich wywiadach przedstawiał się jako kierowca rajdowy. Miałem wokół siebie zespół swoich chłopaków, którzy też byli zaproszeni, więc wziąłem kilku z nich i poszliśmy.
Lać się?
- Zdementować tę plotkę raz na zawsze. Podeszliśmy grupą, a ja powiedziałem: "Daniel, proszę, powiedz, jak było naprawdę". On się zaczerwienił i przyznał. Ale do dziś mnie nie przeprosił. (...) Ja nawet wiem, dlaczego on mnie tak nie lubi. Odbiłem mu kobietę (chodzi o domniemany romans z Marylą Rodowicz - przyp. red.), to jest dla każdego mężczyzny bardzo bolesne. Ale i on mi za to kiedyś dał w dziób, a ja mu innym razem oddałem, i na tym ta historia powinna się zakończyć.
Plotka o utopionej dziewczynie powraca co pewien czas w nowej odsłonie. Skąd się wzięła?
- Ta historia powstała w związku z prawdziwym wydarzeniem i natychmiast stała się miejską legendą. Trwała prywatka, jedna z par urządziła sobie gorącą kąpiel w łazience, w czasie której chłopak dostał zawału i przygniótł dziewczynę, a ona znalazła się pod wodą i niestety, utonęła. Podczas przesłuchania przez milicję, na pytanie, co w tamtym czasie robili, uczestnicy imprezy odpowiedzieli, że mieli włączony telewizor i słuchali przemówienia mojego ojca. I to "słuchałem Jaroszewicza" zaczęło żyć własnym życiem.
Brzmi to, jak gdybyś kazał tę dziewczynę utopić!
- Właśnie. Tę historię błyskawicznie podchwyciła cała Warszawa. Ja dowiedziałem się ostatni, ponieważ w tamtym czasie byłem za kołem podbiegunowym, w rajdowej szkole Rauna Aaltonena w Finlandii. Irena (ówczesna żona - przyp. red.) zadzwoniła, żeby mnie uprzedzić, co się dzieje. Zresztą, ja pamiętam miny celników, kiedy po kilku tygodniach wylądowałem na Okęciu - oni byli naprawdę zaskoczeni, kiedy zobaczyli pieczątkę z datą wylotu w moim paszporcie. Tę historyjkę sporo osób firmowało własnym nazwiskiem!
Ostatnio znów ktoś o tym wspomniał, przy okazji sprawy z Rutkowskim. Ale tym razem utopiliście dziewczynę z Władkiem Komarem w Podkowie Leśnej.
- Jestem przekonany, że jeszcze kilka miast zdąży się pochwalić, że to u nich ją utopiliśmy. Ale pierwowzór był warszawski.
Jakaś dziennikarka wspominała też, że tamta dziewczyna zatruła się tlenkiem węgla z piecyka gazowego.
- To niewykluczone. Jak było naprawdę, nie wiem. Ponieważ mnie tam po prostu nie było.
Mam wrażenie, że nie przejechałeś też kobiety w ciąży?
- Nigdy nikogo nie przejechałem. Tamta plotka zresztą niesamowicie się rozrosła: w ostatecznej wersji przejechałem kobietę w ciąży, z wózkiem i jeszcze dwójką dzieci, na pasach przed szkołą w Aninie.
Zabrakło jeszcze słodkich szczeniaczków w torbie i rodziny kaczątek wędrujących za ludźmi. Ktoś w to uwierzył?
- Mnóstwo ludzi. Spora część społeczeństwa kocha teorie spiskowe. Jeśli powiesz, że coś takiego się zdarzyło i zostało zamiecione pod dywan, uwierzą ci prędzej, niż w to, że nic takiego nie miało miejsca.
Czekam, aż ktoś napisze, że zlikwidowałeś wszystkich świadków tamtego wydarzenia. A czarną wołgą to przypadkiem nie ty jeździłeś?
- Nie, to akurat był diabeł.
Pech. Takiej ładnej historii nie wykorzystano Idźmy dalej - przegrywałeś pieniądze Polski Ludowej w kasynie w Monte Carlo?
- Mit. Nigdy mnie nie ciągnęło do hazardu, a poza tym nie miałem dostępu do pieniędzy ze Skarbu Państwa. Wszyscy zawodnicy Rajdu Monte Carlo dostali wejściówki do kasyna, więc poszliśmy je zwiedzić. Zresztą, wbrew pozorom, nasze fundusze na rajdy nie należały do ogromnych. Rozliczać się musieliśmy ze wszystkiego, nawet brać rachunki na stacjach benzynowych. Było to naszą zmorą w trakcie rajdu - czasami naprawdę długo trwało wypisanie takiego rachunku.
W takim razie domyślam się, że nie podpalałeś papierosów studolarówkami?
- Pewnie, że nie! Jeśli miałem w kieszeni studolarówkę, zawsze znalazłem dla niej lepsze zastosowanie!
A czy poleciałeś samolotem w trasę za Marylą Rodowicz i zrzucałeś jej kosze kwiatów przed koncertami?
- Niestety nie. Aczkolwiek pomysł mi się podoba. Rzeczywiście w tamtym czasie robiłem licencję pilota i poleciałem samolotem na dwa koncerty Maryli. Zresztą, zrzucając kosz, można kogoś zabić, a samolot w ogóle nie jest najlepszym dostarczycielem kwiatów, bo zbyt szybko lata i każda ilość kwiatów zostałaby rozrzucona na dużej przestrzeni. Do adresata najprawdopodobniej nie by nie dotarło.
Kontynuujmy: czy zespół ABBA został zaproszony do Polski na twoje życzenie?
- No jasne, przecież to wcale nie brzmi nieprawdopodobnie! A tak naprawdę: uczestniczyłem w próbie nagrania tej grupy w Telewizji Polskiej. Były jeszcze opowieści o tym, jak upiłem się w knajpie, spadłem pod stół i musieli mnie wynosić, ale takie historie mogły dotyczyć każdego.
Każdego, to prawda, ale ty byłeś synem polityka, więc to wstyd, hańba, alkoholizm!
- Takie jest życie, Alu.
Andrzej Jaroszewicz (ur. 7 października 1946). Polski kierowca rajdowy, syn premiera PRL Piotra Jaroszewicza. Skończył prawo na UW i mechanikę na Politechnice Krakowskiej. W latach 70. XX wieku był dyrektorem Ośrodka Badawczo-Rozwojowego (OBR) fabryki samochodów FSO. Pracował też jako dyrektor naczelny Centrali Eksportu Wewnętrznego Motoimpex. Zwyciężył w Rajdzie Warszawskim w 1975 r. i w Rajdzie Polski w 1976 r. Wielokrotnie uczestniczył w rajdach w Europie Zachodniej. W 1992 r. jego rodzice zostali zamordowani. Sprawa ta do dziś nie została wyjaśniona.
Alicja Grzybowska. Piąta żona Andrzeja Jaroszewicza, autorka wywiadu-rzeki z byłym rajdowcem p.t. "Czerwony Książę". Dzieli z mężem pasję do sportów motorowych, podczas rajdów jest pilotem Andrzeja Jaroszewicza.