Biografie
Attila Amburs (fot. archiwum prywatne)
Attila Amburs (fot. archiwum prywatne)

Środa 27 października 1999 r. Budapeszt jest sparaliżowany, miasto stanęło. Wszędzie mnóstwo policji. Trwa obława. Czy po kilku latach ścigania uda się go w końcu złapać? Policja próbowała już wszystkiego, radziła się nawet wróżki... Już raz go mieli i zamknęli w więzieniu, z którego jeszcze nikt nie uciekł. Nikt przed nim, bo jemu do ucieczki wystarczył sznur zrobiony z prześcieradeł, elektrycznych kabli i sznurówek.

Mija 13 lat i oczy całego Budapesztu ponownie zwrócone są na tego samego człowieka. 31 stycznia 2012 r. przed murami więzienia mnóstwo mediów. Błyskają flesze. Kamery telewizyjne rejestrują każdą minutę. Z więzienia po kilkunastoletniej odsiadce wychodzi Attila Ambrus. Na Węgrzech jest bohaterem.

Dziś lepi garnki z gliny, ale 20 lat temu prowadził bardziej intensywne, podwójne życie. Przez kilka lat grał w hokeja w 13-krotnym mistrzu Węgier - Ujpesti TE i rabował banki. Dokonał 30 napadów, 29 udanych. Nazywany jest "węgierskim Robin Hoodem". Hollywood wykupiło prawa do ekranizacji jego historii, a do głównej roli przymierzał się już Johnny Depp.

Weekend Gazeta.pl: Co było wcześniej? Sport czy rozróba?

Attila Ambrus: Najpierw była rozróba. Ona o wszystkim decydowała, ona była najważniejsza. Sport był wentylem bezpieczeństwa.

Ale chyba od małego nie marzyłeś, by zostać złodziejem, o którym będą krążyć legendy?

- Świat przestępczy był wtedy dla mnie jeszcze obcy. Problem polegał na tym, że dużo książek przeczytałem, zanim poszedłem do podstawówki i potem się nudziłem. Nie interesowały mnie bajki, jakie przerabiało się w szkole, wolałem czytać o Napadzie Stulecia. Mając 10 lat wiedziałem, kto to jest Ronnie Biggs. Przeczytałem wszystkie kryminały dostępne na Węgrzech.

Attila Amburs (fot. archiwum prywatne)

Czy czytając te książki wyobrażałeś sobie siebie w roli złodzieja?

- Zaczęły mnie interesować napady i kryminały, ale były też inne ważne względy, które wpłynęły na to, jak później wyglądało moje życie. Matka mnie zostawiła, jak miałem 1,5 roku. Nie miałem wzorca do naśladowania, bo ojciec nie był dla mnie żadnym autorytetem. Wymagał od mnie zachowań, których sam nigdy nie reprezentował. Byłem dzieckiem, którego nikt nie kochał. Moja babcia zmarła bardzo wcześnie i wychowywała mnie ulica.

W jakim wieku trafiłeś do klubu hokejowego?

- Miałem 10 lat, kiedy zacząłem grać w hokeja w rumuńskim klubie z Siedmiogrodu - Miercurea Ciuc . Szczęście i umiejętności zdecydowały, że od razu trenowałem ze starszymi. Trenerzy doszli do wniosku, że jestem na tyle dobry i szybki, że mogę grać ze dwa, trzy lata ze starszymi rocznikami.

Poza sportem interesowała mnie jeszcze muzyka. Nawet z kolegami chcieliśmy założyć zespół, ale nie mieliśmy pieniędzy na instrumenty, więc wymyśliliśmy, że jak ukradniemy jakiemuś zespołowi sprzęt i go sprzedamy, to zdobędziemy pieniądze na swój. Ale traf chciał, że mój kolega sprzedał te skradzione instrumenty właśnie tym osobom, którym je ukradliśmy. Jako że wcześniej miałem trochę spraw z policją na sumieniu, to tym razem wsadzili mnie na dwa lata do poprawczaka. Wtedy moje życie się rozjechało. Znalazłem się wśród kryminalistów i przez to załamała się też moja kariera sportowa.

To jak to się stało, że potem trafiłeś do Ujpesti TE?

- W sumie moje treningi hokejowe zatrzymały się na cztery lata, bo po poprawczaku musiałem jeszcze odpracować społecznie dwa lata. Budowałem socjalizm z łopatą w ręku i dopiero w 1988 r. uciekłem z Rumunii (Ambrus urodził się w węgierskiej rodzinie mieszkającej w Rumunii - przyp. red.). Wisząc pod pociągiem, przekroczyłem granicę. To był przypadek, że Ujpest postawił na mnie, bo przerwa w treningach spowodowała, że nie miałem wystarczających umiejętności, ale oni stracili pierwszego bramkarza, ponieważ poszedł na studia, dlatego dali mi szansę.

Uciekałeś z Rumunii na Węgry z myślą kontynuowania kariery sportowej, czy zamierzałeś robić coś innego?

- Nie miałem żadnego pomysłu na siebie. Cieszyłem się, że udało się uciec. Miałem w ręku fach elektryka - tego nauczyłem się w poprawczaku. Pracowałem trochę w tym zawodzie, ale miałem problemy z przystosowaniem się. Myślałem, że jak wrócę do hokeja, to będę mógł zarobić i się utrzymać.

Attila kieruje się mottem: cokolwiek w życiu robisz, rób to najlepiej (fot. archiwum prywatne)

Grałeś w mistrzowskiej drużynie, co więc sprawiło, że nagle zacząłeś okradać banki?

- To wszystko nie stało się nagle. Trwało to jakieś trzy, może cztery lata. Wtedy w hokeju zarabiało się niewiele. Dorabiałem na różne sposoby i pomagałem znajomym, musiałem nawet pożyczać ubrania od kolegów. W klubie rywalizowałem z pierwszym i drugim bramkarzem reprezentacji Węgier. Ciężko było marzyć, że zagram kiedyś dla reprezentacji kraju, nie mówiąc o układach między trenerem a zawodnikami. Jeden z bramkarzy grał tylko dlatego, bo jego ojciec był posłem. Ale mimo wszystko oni byli ode mnie lepsi, ponieważ mi wypadły cztery lata treningów. Czułem też, że nie mam wielkich perspektyw rozwoju w tym sporcie.

W międzyczasie zająłem się przemytem skór z Siedmiogrodu i z tego mogłem już żyć na przyzwoitym poziomie. Hokej uwielbiałem, ale to było tylko kieszonkowe na paliwo. Finansowo interesowały mnie tylko skóry, za trzy mogłem sobie kupić samochód, np. Ładę Samarę, a był 1991 r. W 1992 r. aresztowali celnika, któremu płaciłem. Rok później już praktycznie zostałem bez pieniędzy. Miałem też długi, bo zapłaciłem 100 tysięcy forintów za nielegalne zdobycie węgierskiego obywatelstwa, co ostatecznie się nie udało. W 1988 r. po przyjeździe na Węgry poszedłem do rumuńskiej ambasady i oddałem paszport, więc byłem przez pewien czas bezpaństwowcem, co rodziło wiele problemów.

Drugim problemem było to, że miałem dziewczynę, która pochodziła z bardzo dobrze sytuowanej rodziny. Cały czas byłem pod presją, z czego utrzymam ją i siebie.

Dlatego zacząłeś kraść?

- Tak, od tego się zaczęło. Pomyślałem, dlaczego miałbym nie obrabować zasranej poczty. Na początku nie było to łatwe, ale po latach stałem się zawodowcem. Uczyłem się na błędach, analizowałem je. Miałem ogromnego farta, że policja nie znajdowała tych śladów. Ponieważ nie byłem karany na Węgrzech, to nawet jak znaleźli moje odciski palców, nie byli w stanie mnie zidentyfikować.

Ceramiki nauczył się w więzieniu (fot. archiwum prywatne)

Pamiętasz swój pierwszy napad? Co wtedy czułeś? To był większy stres niż pierwszy mecz w lidze?

- Nie wiem, jak wam to wytłumaczyć. Obrabowaliście coś kiedyś?

Banku nie.

- Pojawia się takie napięcie, którego nie można opisać słowami. Strach przed tym, że będziesz musiał kogoś zastrzelić. To, że ktoś mnie zabije, nie miało znaczenia, nie miałem kota ani psa, ani nawet rodziny. Nie miałem nic do stracenia. Najbardziej bałem się tego, że będę musiał kogoś zabić. Pewnie widzieliście na filmach, że przy pierwszym zabójstwie ludzie wymiotują. Ja to przechodziłem po pierwszych napadach. Co prawda nie zabijałem, ale reagowałem tak samo.

Czy koledzy z drużyny działali razem z tobą?

- Było takich dwóch. Poza nimi pomagał nam mój kuzyn. Jeden z kolegów brał udział tylko w jednym napadzie, a drugi w 15, i to on mnie wsypał, przez niego trafiłem za kratki. Zaczynałem sam, ale potem oni się do mnie przyłączyli. Stałem się chciwy i poczułem, że można zdobyć coraz większe pieniądze. A do większych napadów potrzebowałem dodatkowych ludzi, bo łatwiejsze poczty i banki miałem już obrabowane. Potrzebowałem ich nie dlatego, że się bałem, tylko do asekurowania wejść.

Równolegle grałeś w hokeja i napadałeś na banki?

- W hokeja grałem do samego końca, kiedy byłem na wolności. Rano o godz. 8.00 rabowałem bank, a o 9.00 byłem już na treningu. Podczas meczów nie ściągałem maski, bo bałem się, że ktoś mnie rozpozna. Podczas ostatniego meczu w karierze - między Ujpesti TE a Ferencvárosi TC - nie mogłem bronić, bo policja złapała kolegę z drużyny, a mnie ujęli na granicy jak uciekałem. Do tego momentu wiodłem podwójne życie: sportowca i bandyty.

Co robiłeś z kasą?

- Za te zrabowane pieniądze żyłem jak król, zjeździłem cały świat i pomagałem rodzinie w Rumunii. Co miesiąc zawoziłem im samochód prezentów. Wydawałem te pieniądze bardzo łatwo, jak maharadża, bo widziałem, że nie są moje. Myślałem, że jak mi braknie, to zrobię kolejny skok.

Attila w swojej pracowni (fot. archiwum prywatne)

Czy utrzymywałeś bliższe relacje ze środowiskiem przestępczym?

- Nie poruszałem się w tym środowisku w ogóle. Pod koniec mojej działalności chcieli mnie wsypać, ponieważ policja wyznaczyła za mnie nagrodę 10 milionów forintów. To są tylko legendy, że istnieje honor przestępcy. To są pierwsi ludzie, którzy cię sprzedadzą, nie możesz nikomu ufać.

Czy ktoś z bliskich wiedział, co robisz?

- Miałem dziewczynę, z którą byłem 1,5 roku i ona wiedziała o wszystkim, ale powiedziałem jej: Jeśli mnie wsypiesz, to znasz mnie i wiesz, jakie to będzie miało konsekwencje. Nawet jak wyjdę z więzienia, to będziesz pierwsza, ty i twoja rodzina, którą zakopię. Wszyscy wiedzieli, że nie jestem człowiekiem, który dużo gada, tylko człowiekiem czynu.

Czy kobiety pociągał twój styl życia?

- Podam wam jeden przykład - przez długie lata nie jeździłem słabszymi samochodami niż 200 koni mechanicznych. Pewnego razu zatrzymałem się na jednej z głównych ulic Budapesztu swoim BMW 7 i zapytałem pewną panią, czy nie miałaby ochoty wyjechać ze mną na weekend do Egiptu. I za dwa dni ta pani była już ze mną w samolocie.

Pieniądze były dla mnie tylko środkiem, zdawałem sobie sprawę, że mnie kiedyś złapią, ale nawet wtedy nie odbiorą mi tych przeżyć, jedynie mieszkanie czy samochód. Nie mówię, że mi się to należało, ale jak już tyle ryzykowałem, to chciałem mieć coś z życia. Żyłem jak hedonista, jeździłem po całym świecie, bo to było dla mnie ważne.

Czy koledzy z drużyny nie zadawali pytań, skąd masz na to wszystko pieniądze?

- Tłumaczyli to sobie na trzy sposoby. Pierwszy, że jestem żigolakiem i utrzymują mnie starsze kobiety. Drugi - myśleli, że zajmuję się przemytem broni, no i po trzecie podejrzewali, że kradnę auta, bo raz jednemu otworzyłem samochód, jak zostawił kluczyki w środku. Dla mnie to nie miało znaczenia, bo zależało mi, by myśleli cokolwiek, byle nie to, co było prawdą.

Miałem też różne biznesy, np. prowadziłem karczmę, myjnię i butik. Ale byłem też hazardzistą i dużo przegrałem; to przez uzależnienie od adrenaliny. Kiedy rabowałem bank na 5 milionów forintów, to od razu zakładałem, że 10 procent przegram. Nie wydawałem na dziwki i inne rzeczy, tylko traciłem pieniądze w kasynach. Bywało, że przerżnąłem 3 miliony forintów w kasynie, ale mówiłem sobie: jutro pójdziesz i okradniesz następny bank.

Attila dziś utrzymuje się ze sprzedaży swoich wyrobów ceramicznych (fot. Derzsi Elekes Andor / wikiemdia.org / CC BY-SA 3.0)

Czy miałeś jakiś plan, według którego rabowałeś banki, czy było to spontaniczne?

- Nocami chodziłem po mieście z notesem i zapisywałem cele rabunkowe, możliwe drogi ucieczki i odległości od posterunków policji. Trzy lub cztery miesiące przed planowanym napadem robiłem zawsze wizję lokalną danego miejsca. Sprawdzałem, ile pracuje kobiet i mężczyzn, jakie są możliwości ucieczki, gdzie są kamery i ochrona.

Stworzyłem sobie taki system, w ramach którego gwiazdkami zaznaczałem poziom trudności poszczególnych punktów do obrabowania. Ten, który był z jedną gwiazdką, był najłatwiejszy. Sprawdzałem pod tym kątem różne dzielnice. Sam też jeździłem nocami samochodem i mierzyłem, ile czasu policja potrzebuje na dotarcie na miejsce zbrodni. Brałem wszystko pod uwagę i tworzyłem zawsze plan A, plan B i plan C. To był taki styl życia, że przygotowywałem się na każdą ewentualność. Jak już kradniesz profesjonalnie, to nie wypada tego robić w rutynie, tylko trzeba do tego podchodzić z pokorą. Uważam, że wszystko w życiu trzeba robić z pokorą. Nie chodzi o to, by wejść ze spluwą do banku i obrabować. Najważniejsze jest to, byś mógł z niego wyjść.

Czy zdarzyły się jakieś komiczne sytuacje podczas napadów?

- Było mnóstwo takich sytuacji. Kiedyś policja już całkowicie mnie otoczyła, zamknęła całą ulicę i przez pomyłkę weszła do budynku obok, a nie tam, gdzie przebywałem. Udało mi się wyjść z kasą pod pachą tylko dlatego, że policjanci weszli pod numer 28, a nie 26.

Była również taka sytuacja, że mój kuzyn zemdlał podczas napadu, kiedy wyciągnąłem broń, bo nie wytrzymał psychicznie. Na jednej z ulic miałem też swój ulubiony bank, który obrabiałem już trzeci raz. Panie z uśmiechem mówiły mi: - Przecież pan dobrze wie, gdzie jest sejf, proszę się obsłużyć.

Pierwsze konto założyłem po wyjściu z więzienia i jak wszedłem do banku, to ochroniarz od razu mnie rozpoznał. Zrobił się blady jak ściana. Powiedziałem mu tylko: - Nie bój się kolego, w czasach mojej świetności już byś leżał.

Krążyły legendy, że zostawiałeś kasjerkom kwiaty, a przed napadami piłeś whisky.

- Rzeczywiście wchodziłem do banku z kwiatami, ale nie po to, żeby dać je jakiejś pani, tylko miałem tam schowaną broń. Jakbym wyjmował pistolet z kurtki, to mógłby się zaplątać. Czasami broń wyciągałem z gazety. Sprawdzałem, kim są ochroniarze, np. że jeszcze kilka miesięcy temu byli taksówkarzami lub pracowali w fabryce i są po intensywnym kursie ochrony, a w rzeczywistości to zwykli idioci.

Ponieważ miałem tremę, to piłem przed napadem. Musiałem zawsze dwie setki walnąć, żeby wchodząc do banku, móc podejmować decyzje. Nie piłem oczywiście tyle, by być pijanym. Większości ludzi w stresie włącza się tunelowe widzenie, ale ja mam to szczęście, że nawet pod wpływem alkoholu mam widzenie przestrzenne i potrafię wyłapać każdy szczegół. Dlatego właśnie musiałem się napić, by zachować ostrość umysłu.

Policja była już tak zdesperowana, że chodzili nawet do wróżki, by dowiedzieć się, co następnego będę rabował i gdzie mnie mogą schwytać. Zawsze byłem dobrze przygotowany, nigdy nie wchodziłem na wariata. Zdarzało się, że trzy razy się wycofywałem, bo nie było sprzyjających warunków do napadu.

Pierwsza myśl na temat ceramiki, jeszcze w więzieniu: ja wielki rabuś mam sobie brudzić ręce? (fot. archiwum prywatne)

Czy zrobiłeś komuś krzywdę?

- Niestety, dużo było takich sytuacji. Nie miałem zamiaru nikogo krzywdzić, chciałem tylko pieniędzy. Nie chcę wchodzić w szczegóły. Kiedyś przeciwnik wyciągnął taurusa .38 special i wystarczyło tylko pociągnąć za spust, ale on tego nie zrobił. Mogłem to wtedy wykorzystać i go zastrzelić, ale tego nie uczyniłem. Zawsze w takich sytuacjach myślałem, że nie jestem zabójcą, idę tylko po pieniądze. Miałem dużo szczęścia, że nie musiałem nikogo zabić. Nie raniłem też specjalnie ludzi po to, żeby zgodnie z procedurami został otwarty sejf. Miałem wiele sytuacji, kiedy trzeba było podjąć decyzję, czy kogoś zastrzelić, czy nie. Dzięki temu jestem legendą, ponieważ nikogo nigdy nie postrzeliłem.

Kiedy właściwie stałeś się legendą? Nazywają cię Robin Hoodem i węgierskim Janosikiem. Czujesz swoją popularność?

- Zawsze powtarzałem wspólnikowi, że dotąd będziemy odnosić sukcesy i będziemy gwiazdami, dopóki ludzie nie poznają naszej tożsamości. Kiedy ludzie nas rozpoznają, będziemy przegrani.

Ale teraz ludzie cię znają i wiedzą, co robiłeś, a nadal jesteś bohaterem. Myślisz, że to z ludźmi jest coś nie tak, że uważają przestępcę za bohatera?

- Problem leży nie po stronie ludzi, ale po stronie elity politycznej. To, że ja jestem dziś taki popularny, jest winą polityków ostatnich 25 lat. Bo oni kradną, defraudują publiczne pieniądze i kłamią w biały dzień, prosto w twarz całego społeczeństwa. Ludzie głupi nie są, wiedzą, jaką mam przeszłość i co teraz robię, ale ja zapłaciłem za swoje grzechy, a ci politycy chodzą wolni i śmieją się ludziom w twarz. To jest problem i dlatego jestem dziś taki popularny.

Na Węgrzech bank i honor to słowa, które się wykluczają. Może są takie miejsca na świecie, gdzie i bank, i klienci mają wzajemne korzyści. Na Węgrzech czegoś takiego nie ma. Dlatego właśnie połowa kraju mi kibicowała i jestem taki popularny, bo banki są większymi gnojami od mnie.

Na Węgrzech bierze się za politykę ten, kto się na niczym nie zna. Ale wracając do tematu popularności. Ja się na czymś znam i nie chodzi mi o rabowanie. Bo w normalnym kraju to nie jest powód do dumy, miejsce każdego rabusia jest za kratkami. W więzieniu cały czas się dokształcałem, skończyłem kilka szkół. Po wyjściu znalazłem swoje miejsce w szeregu i pracuję jak każdy zwykły człowiek. Moje życie to jest praca dzisiaj, praca jutro i praca pojutrze. A polityk cały czas gada głupoty, kradnie, kłamie i nie ponosi za to odpowiedzialności.

Czy działałeś z przekonaniem, że wyrównujesz sprawiedliwość, czy chodziło tylko o pieniądze?

- Podzieliłbym to na dwa etapy. Na początku nie było w tym żadnej polityki, wyrównywania rachunków czy walki z systemem. Chciałem po prostu żyć na poziomie. A potem, kiedy mnie złapali po raz pierwszy i przez 17 godzin policjanci próbowali mi wmówić swoją wersję wydarzeń, to doszedłem do wniosku, że uczciwa współpraca z policją nie ma sensu i dlatego właśnie uciekłem z aresztu, bo się zachowali jak szuje.

Wtedy zdecydowałem, że będę grał według własnych zasad i pojawił się we mnie taki bunt, że nie będę pokornie stał i przepraszał za swoje winy. Wmawiali mi rzeczy, z którymi nie miałem nic wspólnego. Wtedy postanowiłem, że dopóki będę żył, to będę rabował, bo system nadużywa swojej władzy. Chciałem robić na przekór systemowi.

Czy miałeś moment załamania z powodu tego podwójnego życia?

- Po aresztowaniu badało mnie wielu psychiatrów. Powiedzieli mi, że mam bardzo mocną psychikę. W więzieniu miałem momenty słabości, ale moje ego nie pozwalało mi się poddać. Miałem świadomość, że jestem sam i muszę to udźwignąć dla samego siebie. Nie mogłem się zabić, bo triumfowaliby ci, którzy wmawiali mi, że nie dam rady.

Zresztą więzienie mnie uratowało. Jakby mnie nie złapali, tobym już nie żył.

Dlaczego?

- Bo żyłem na krawędzi, dużo piłem i po 20. napadzie zdecydowałem, że się nie poddam, że nigdy nie wyjdę z banku z podniesionymi rękami. Ostatnie napady stawały się coraz bardziej brutalne i wymykały się spod kontroli. Były strzelaniny, pościgi. Raz przez 27 minut komandosi przetrzymywali mnie w banku. Dochodziło już do dantejskich scen. Nie miałem gdzie uciec.

Chcesz powiedzieć, że więzienie było czymś dobrym, co cię spotkało?

- Więzienie nie było dobre. Ale dostałem amunicję do życia. Stałem się lepszy, pomimo że trwałem w więziennym marazmie.

Ten sam system, który wykreował cię na bohatera, potem pociągnął cię na dno, ale na końcu stałeś się lepszym człowiekiem?

- Dobrze to widzicie. Ja w Boga nie wierzę. Ale myślę, że w życiu sprawdza się powiedzenie: "Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie". Zrobiłem coś, za co zostałem ukarany. Ale jak jesteś szują, to do ciebie wróci. Mój przykład pokazuje, że nie można robić pewnych rzeczy bezkarnie, bez względu na system i na to, czy politycy kradną.

Jak zacząłeś budować życie po wyjściu z więzienia?

- Pomogli mi przyjaciele. Wierzę, że prawdziwa przyjaźń zaczyna się w przedszkolu albo w okopach. Ja kiedyś im pomagałem, a teraz oni mi się odwdzięczyli. Z drugiej strony miałem fach w ręku, bo w więzieniu nauczyłem się ceramiki. Liczyłem na to, że będę mógł z tego żyć i to się potwierdziło.

Jak oceniasz swoje życie? Żałujesz czegoś?

- Nie zastanawiam się nigdy, co by było gdyby. Takie rozumowanie nie ma sensu. Zapłaciłem za swoje grzechy. Czasu nie cofniesz i jak się spotkamy za 10 lat, to może wtedy będę wiarygodny. Teraz nie jestem, bo minęły cztery lata od mojego wyjścia z więzienia i ludzie mi nie wierzą. Ale za 10 lat to ocenimy.

(fot. archiwum prywatne / materiały promocyjne)

Autorzy prowadzą blog358.pl . Za swoje reportaże radiowe byli nominowani do nagrody Grand Press, wyróżnieni w konkursach SDP oraz im. Krystyny Bochenek. W 2015 r. otrzymali Nagrodę Dziennikarzy Małopolski dla najlepszych dziennikarzy sportowych.

Dawid Zeisky. Robił wszystko, żeby nie zostać dziennikarzem, ale pasja do opowiadania dobrych historii i magia radia były silniejsze. Na co dzień dryfuje między Krakowem a Budapesztem. Z języka polskiego na węgierski jest w stanie przetłumaczyć wszystko, nawet słynne "he he" Jacka Gmocha.

Norbert Tkacz. Dziennikarz i konferansjer. Zafascynowany historią oraz reportażem. Autor wystawy "Zapomniana Chwała - międzywojenna piłka nożna na krakowskim Podgórzu".

Daniel Karaś. W dziennikarstwie pociąga go reportaż i radio, w public relations wydarzenia sportowe. Podziela słowa Johana Cruyffa, że "w piłkarskim życiu chodzi o pasję".

(fot. Publio.pl)