
Na półkach księgarń właśnie zadebiutował "Australijczyk", pańska książka o podróżach na antypody. Ostatni raz był pan tam kilka miesięcy temu. Kiedy kolejna wyprawa?
- Nie wiem, nie planuję tego. To nie jest tak, że wyznaczyłem sobie cezurę, że co rok czy co dwa lata muszę polecieć do Australii. Działam inaczej. Wskakuję na falę i daję się jej ponieść. Tak samo pracuję. Nie mam ułożonej audycji od początku do końca. Przynoszę ze sobą zestaw płyt. Mam wybraną wcześniej jedynie pierwszą piosenkę. Następne układam w trakcie, tak żeby audycja była dobra.
Zawiodła pana kiedyś ta metoda?
- Wiele razy. Zawsze trzeba jednak dobrnąć do końca audycji. Nigdy nie ma pewności, że akurat dziś wszystko się ułoży. Mogę mieć tylko taką nadzieję. Czasami jest tak, że leci pierwsza piosenka, potem utwór instrumentalny, na którym mówię, co będzie, a potem wybieram drugi utwór i już mam pewność, że jest dobrze. Nie wiem, na czym to polega - na dobrym złożeniu tych piosenek, na moim samopoczuciu, na pogodzie, na tym, że nie było wybuchu w Paryżu. Niedawno musiałem zmienić audycję poranną. Wstałem i dowiedziałem się o ataku terrorystycznym we Francji. No, ale akurat jeśli chodzi o muzykę ciszy, jestem w niej wyspecjalizowany. Usunąłem to, co było przygotowane, ułożyłem coś zupełnie nowego.
Kiedy odpowiada sobie pan na pytanie, czy dziś się udało?
- Zawsze kiedy wychodzę z radia i idę do samochodu, robię rachunek sumienia. Najczęściej mam sobie coś do zarzucenia. Bardzo rzadko jestem zadowolony. Ale nawet jeśli potem na blogu narzekam, to dostaję komentarze od słuchaczy: Czy my na pewno mówimy o tej samej audycji? Przecież było wszystko świetnie . Stawiam sobie wysoko poprzeczkę, bo dla mnie radio jest najważniejsze, to teatr wyobraźni. A jak to w teatrze bywa, aktorom nie zawsze udaje się zagrać popisowo.
A kiedy pan jedzie do Australii, ma pan ułożony plan, czy również działa pan spontanicznie, improwizuje?
- W podróżowaniu jest mniej miejsca na improwizację. Taka wyprawa jest zbyt dużym przedsięwzięciem. Leci się dwadzieścia parę godzin i ma się określoną liczbę dni. Zazwyczaj latam na pięć, sześć tygodni, ale zdarzało się lecieć i na trzy. Nigdy krócej, bo to jest jednak zmiana wszystkiego - czasu, klimatu, pory roku itp. Nie ma mowy, żeby tam wylądować i pytać siebie, co ja będę dzisiaj robił? Zwykle mam kilka ustawionych punktów, a to, co dzieje się pomiędzy, to już realizowanie zachcianek. Jeśli jestem w Melbourne i wpadnie mi do głowy, żeby zobaczyć po raz kolejny Dwunastu Apostołów, idę do biura turystycznego, wykupuję wycieczkę i jadę. I to jest spontanicznie podjęta decyzja.
Jako podróżnik jest pan samotnikiem?
- Ja w ogóle w życiu jestem samotnikiem. Do Australii zawsze latam sam. Z tym że na miejscu dołączam do ludzi - albo do moich znajomych, albo do grup turystycznych. W przypadku tych drugich bywa różnie. Raz trafi mi się fantastyczna ekipa, innym razem nieznośna. Ostatnio w Kimberley, żeby wziąć udział w wycieczce, musiałem dostarczyć numer do mojego lekarza w Polsce. Pomyślałem: Będzie hard core! Pewnie będę najstarszy w grupie. Okazało się, że byłem najmłodszy, bo moi towarzysze byli w wieku powyżej siedemdziesięciu lat. Oczekiwałem czegoś innego. Myślałem, że będziemy skakać po górach, chodzić po kilka godzin w trzydziestopięciostopniowym upale. Tymczasem szliśmy kilometr, a dalej jechaliśmy autokarem.
Pracownicy Trójki kochają odległe kraje. Marek Niedźwiecki - Australię, Artur Orzech i Bartosz Gil - Iran, Ryszard Jaźwiński - Argentynę. To przypadek, czy Trójka ma coś takiego w sobie, że rozpala wyobraźnię, zachęca do podróżowania?
- Myślę, że to przypadek, ale za to jaki fajny! Idźmy dalej - Anka Gacek potrafi polecieć na koniec świata, żeby zrobić wywiad z ulubionym artystą. Może to na tym polega, że jesteśmy dyspozycyjni? Chociaż radio bywa też kulą u nogi. W tym roku święta wypadają w piątek i sobotę. A że to są moje robocze dni, spędzę je w pracy.
To dziś audycji nie można prowadzić z każdego miejsca na świecie? Samemu zdarzyło mi się nadawać w czasie rzeczywistym czy to z festiwalu w Cannes, czy z Wenecji, zresztą w Polskim Radiu - dla słuchacza to niezauważalne.
- Kiedy w 1991 roku poleciałem do Stanów Zjednoczonych, poznałem dziewczynę, która pracowała w radiu w Chicago, i jednocześnie mieszkała 200 km od tego miasta. Miała takie urządzenie, które wtykała do ściany i prowadziła audycję z Chicago. Sam myślałem, że zbuduję dom w Górach Izerskich i dzięki takiemu urządzeniu będę prowadził stamtąd listę przebojów.
Zresztą jedną listę poprowadziłem na żywo z Sydney. Logistycznie i technicznie taka audycja jest dużym przedsięwzięciem. Wymaga od prowadzącego umiejętności ogarnięcia wszystkiego. Sprawdza się w tym Piotr Metz, który leci do Londynu, w studiu BBC siedzi z Davidem Gilmourem i nadaje na żywo w Trójce. Pewnie to jest przyszłość radia. Ja robiłem kiedyś coś odwrotnego, udając, że jestem nad morzem. Michał puszczał z taśmy fale, ja mówiłem, że Helenka rozkłada kocyk i zaraz poda jedzenie. Ludzie kupili "nadmorski" program, bo - jak powiedziałem - radio to teatr wyobraźni.
A gdyby nadawanie z innej półkuli było możliwe, teraz spotkalibyśmy się przy Myśliwieckiej czy w Australii?
- W Australii nie. To nie jest miejsce, w którym chciałbym na stałe się osiedlić. Ja jestem stąd. Lubię to, co tu się dzieje. Wolałbym raczej móc nadawać ze swojego mieszkania na Mokotowie, żeby nie musieć jechać do radia w największym korku w piątek po godzinie 17.
Podróże, które odbywam po świecie, uświadamiają mi, że tęsknię za Polską, za tym swoim szarym życiem, za bazarkiem nieopodal bloku, za jabłkami lobo. Chociaż zachwycam się australijskimi awokado i mango, to równie mocno doceniam polskie śliwki węgierki i właśnie jabłka lobo. Pod tym kątem jestem patriotą.
A przywiązanie do radia? Myśli pan czasami o ewentualnym odejściu stąd, o przejściu na emeryturę?
- No, za parę lat mnie stąd pogonią na emeryturę, to już ten wiek (śmiech) .
Kiedy odchodziłem z Polskiego Radia do Złotych Przebojów, sporo tu po mnie zostało, dużo moich rzeczy tu przetrzymali. A ja tęskniłem. Przy Myśliwieckiej jest mój dom. Jestem w radiu, czyli w domu, czyli w radiu - tak mawiam. Tutaj jest połowa kolekcji moich płyt. I życia.
Oczywiście, lubię uciec do domu i wyłączyć telefon, zostać sam. Ale tutaj też lubię być. Dobrych znajomych, których mam, to głównie stąd, z Myśliwieckiej. Spotykamy się w radiu codziennie. Nie musimy potem iść gdzie indziej, bo tutaj mamy przyjacielskie kontakty. To jest ewenement. Żadne inne radio chyba tak
nie działa. Sam pracowałem też na Malczewskiego i na Woronicza i mogę powiedzieć, że tam panują stosunki jak w fabryce. A tutaj jest jak w domu.
Koledzy, kiedy o panu mówią, powtarzają z estymą, że dla radia poświęcił pan wszystko.
- Jestem z tych czasów, kiedy pewne rzeczy trzeba było poświęcać. Gdy mogłem się ożenić, mieć dzieci i rodzinę, myślałem, że jeśli zamknę się w jakimś układzie, to już nie spełnię swojego największego marzenia: żeby pracować w radiu w Warszawie. Wszystko temu marzeniu podporządkowałem, a przecież prawdopodobieństwo, że spełni się, było takie samo, jak że polecę w kosmos.
Radio było najważniejsze. Musiałem dla niego skończyć studia na Politechnice Łódzkiej, które kompletnie mnie nie interesowały, ale dawały niezbędne wyższe wykształcenie. Tam trafiło mi się studenckie radio Żak, moje pierwsze doświadczenie z tym medium, pierwsza nauka. Potem musiałem tak pokierować swoim życiem, żeby zrealizować swój plan. Wygrałem konkurs na spikera w Łodzi. Wcześniej, gdyby ktoś mnie spytał, czy chcę pracować w Łodzi, powiedziałbym: - No, chyba sobie żartujesz! Warszawa i tylko Trójka . Ale trzeba było schować dumę do kieszeni i brać to, co życie daje. Zostałem tym spikerem w 1978 roku. I potem poszło - zacząłem współpracę z Warszawą, następnie trafiłem do Jedynki i "Studia Gama", potem był stan wojenny i Trójka.
Przez tych kilkadziesiąt lat radio zdążyło się mocno zmienić. Gdyby dziś miał pan podjąć decyzję o tym, co ma robić, powtórzyłby pan swoją ścieżkę kariery?
- Wychowywałem się na radiu: na "Studiu Rytm", na "Popołudniu z młodością" w Jedynce. Potem, kiedy moja rodzina kupiła lepszy odbiornik z UKF-em, można było słuchać Trójki z audycjami Piotra Kaczkowskiego "MiniMax" czy "Muzykalnego detektywa", w którym Tadeusz Sznuk czytał horrory, a Jerzy Kordowicz podkładał dziwną, jak dla mnie, muzykę elektroniczną. Trójka zaczęła być dla mnie ważniejsza od Jedynki, zacząłem marzyć, żeby się do niej dostać.
Nie wiem, jak mi się to udało, bo ja nigdy nie byłem odważny. Zawsze cichy, spokojny, niewadzący nikomu, czerwieniący się na każdą okoliczność. Dziś by mnie zadeptali. Ja bym się nie przebił nigdzie, w żaden sposób. Nie byłoby takiej możliwości. Nigdy nie byłem przebojowy, w odróżnieniu od mojej listy. Raczej wycofany. A jednak - ten chłopak z małego miasteczka, który w tamtych czasach wstydził się swojego pochodzenia, dokonał tego. Oczywiście, dziś byłbym pewnie kimś zupełnie innym. Tak jak czymś innym jest lista przebojów. Razi mnie to, że każdy zespół może napisać na Facebooku: Głosujcie na nas na liście, wystarczy kliknąć w link. To przestało być już wybieranie piosenek, tylko wyścig między artystami.
Pana miłość do radia przez tych kilkadziesiąt lat nie osłabła. A jak jest z miłością do Australii? Mieliście swoje kryzysy?
- Ta miłość słabnie z każdym powrotem. Po dwudziestu kilku godzinach w samolocie myślę sobie, że to był ostatni raz i już nigdy więcej. Potem zapominam, jaka ta podróż jest ciężka. Klasa ekonomiczna w singapurskich liniach lotniczych jest dla mnie zbyt traumatycznym przeżyciem. Tam siedzi się z podkulonymi nogami z pięcioma osobami po prawej stronie i pięcioma osobami po lewej. A ja już potrzebuję łóżka, żeby przespać osiem godzin. Dlatego ostatnie pięć razy leciałem klasą biznes. Teraz muszę zarobić większe pieniądze, żeby znów nią polecieć.
Natomiast niezmiennie za każdym razem lecę do Australii z taką samą radością, że to wszystko zobaczę. Nie szukam już nowych miejsc na tym kontynencie, bo to, co odkryłem, jest satysfakcjonujące. Poza tym ja lubię wracać.
W książce opisuje pan głównie miejsca i przyrodę. Interesują one pana bardziej niż ludzie?
- Ktoś powiedział mi kiedyś, że na moich zdjęciach z Australii nie ma ludzi. Prawda. Ale to jest po prostu słabo zaludniony kraj. I dlatego tam jeżdżę. Moja książka miała nazywać się "Ucieczki do Australii", chociaż nie uciekam przed ludźmi stąd, ani przed sobą samym. Jeżdżę tam, żeby być anonimowym turystą. Nikt mnie nie zna.
Popularność jest dla pana uciążliwa?
- Nie, bo w moim życiu nie ma nic sensacyjnego. Nie jestem celebrytą, nie chodzę na dywany, nie pokazuję się na ściankach.
Najfajniejsza była popularność na początku, gdy nikt nie wiedział, jak wyglądam. Potem przyszedł 1985 rok, kiedy Krzysztof Materna namówił mnie na zapowiadanie artystów na festiwalu w Sopocie. On z Bogumiłą Wander mieli wychodzić, pięknie wyglądając, na scenę. A ja nie. Jednak Jerzy Gruza, który to reżyserował, powiedział mi, że muszę pojawić się na estradzie i się przywitać. Miałem wtedy jedną białą marynarkę z kolekcji Barbary Hoff, kupioną w Domach Towarowych Centrum, spodnie pożyczyłem z teatru od pana Gruzy, a buty pożyczył mi inspicjent. Ja niczego ze sobą nie wziąłem. Przyjechałem na sportowo, bo nie miałem występować przed publiką. No i to był ten pierwszy raz, kiedy obejrzały mnie miliony Polaków. Bo to był czas, kiedy sopocki festiwal gromadził gigantyczną widownię przed telewizorami. Czułem, że wtedy wszyscy mówią: To on tak wygląda?! Oczywiście, powiedziałem sobie wtedy, że nigdy więcej nie wystąpię przed kamerą. Ale - tak to już z tą moją asertywnością jest - za rok pojechałem znowu.
Dlaczego?
- Bo to był taki czas, kiedy mogłem poznać wszystkich artystów przyjeżdżających na ten festiwal. Mogłem wziąć magnetofon i nagrać wywiad z Claire Hamill, Daną Gillespie, Beverley Craven, Kim Wilde czy Lionelem Richiem. Gdybym nie był prowadzącym, nie miałbym tak łatwo.
Potem poszło jak burza. W 1987 roku zacząłem prowadzić "Magazyn 102" w TVP2 - Nina Terentiew mnie zatrudniła. Potem była "Wzrockowa lista przebojów", przez 10 lat emitowana w tym samym programie. Następnie "Top wszech czasów" w MTV, "Ulubione kawałki" w RTL 7, a teraz "Tonacja +" w Canal+, gdzie jako jedyni gramy jeszcze klipy. Telewizja nigdy nie była moim medium. Wiem, jak wyglądam. Nie akceptuję mojego wizerunku w telewizji, ale nie mam z tym też wielkiego problemu. Z rozpoznawalnością zresztą też nie. Kiedy ludzie mówią mi "dzień dobry" na ulicy, jest mi miło. Nikt na szczęście za mną nie spluwa, nie przeklina ani nie naprzykrza się. No, może poza zwichrowanymi kobietami, które wyznają mi miłość.
Zakochane są w panu czy w pańskim głosie?
- Głos robi swoje. Mikrofon albo kocha taki głos, albo nie. Mój kocha. Nawet kiedy jestem zakatarzony albo mam chrypę, słyszę od mojej realizatorki Zosi, że brzmię jeszcze lepiej niż zwykle.
Muszę jednak przyznać, że niepotrzebnie zrobiłem wiele rzeczy w radiu. Jak choćby czytanie wierszy o miłości Haliny
Poświatowskiej z podkładem romantycznej muzyki. Jestem sobie w stanie wyobrazić, jak one były odbierane przez słuchaczy. Można się było zakochać.
Teraz mam taką jedną słuchaczkę, która pisze do mnie kilka listów dziennie na Facebooku. Nie chcę jej odpowiadać, bo na to, że ktoś ma problemy psychiczne, nic nie poradzę.
Przyjmuje pan wszystko ze spokojem. Trudno wyciągnąć od pana narzekania na cokolwiek. Może spróbujemy z Australią? W książce pisze pan wyłącznie o jej pozytywnych stronach. Jakie są negatywne?
- Ja w ogóle mówię głównie o pozytywnych stronach życia. Do radia nie zapraszam artystów, którym chcę oznajmić: - Nagrał pan beznadziejną płytę . Kiedy powiedziałem Wojciechowi Waglewskiemu, że jego nowy album nagrany z Voo Voo jest dobry, on skwitował obruszony: - Marku, ty to wszystkim mówisz! Ale ja naprawdę nie widzę potrzeby, żeby zapraszać kogoś, kogo nie akceptuję.
Tak samo jest z Australią. W ciągu ostatnich 20 lat zmieniła się na niekorzyść. Stała się tyglem kulturowym. Nie mam nic przeciwko temu, to nie mój kraj, choć teraz jest mniej bezpiecznie, jest zgiełk, szczególnie w Sydney i Melbourne.
Ma pan ulubione wspomnienie z Australii?
- Mam, wiąże się ono z Uluru, słynną górą, na którą raz pojechałem sam. Słońce już zaszło, ale było jeszcze widno. Pobiegłem do pubu kupić butelkę wina. Żeby to zrobić, trzeba było przejść przez środek buszu. Teraz bym tego nie powtórzył, bo kiedy wracałem, panowały już kompletne ciemności. Szedłem z latarką. A przecież spośród 10 najgroźniejszych na świecie gatunków węży dziewięć żyje właśnie w Australii. Mogło być po mnie.
A ulubione wspomnienie z radia?
- Tysięczne wydanie listy przebojów. Wcześniej nie dopuszczałem do siebie tego, że robię coś ważnego. A wtedy nagle stałem się na jeden dzień człowiekiem mediów, czego co prawda nienawidzę. Wystąpiłem we wszystkich stacjach telewizyjnych. Nie to było jednak najistotniejsze. Ja sobie wtedy zdałem sprawę, czym lista jest dla słuchaczy, artystów i dla radia. Goście w mediach mówili takie rzeczy, że powinienem na zmianę się rumienić i puszyć jak paw. Wcześniej to była dla mnie szara robota, która wtedy okazała się czymś bardzo istotnym dla innych.
Ale przecież słuchacze od dawna mówią o panu, że jest pan członkiem ich rodziny, że pan zawsze jest z nimi przy kolacji w piątkowe wieczory lub przy śniadaniu w sobotnie przedpołudnie.
- Tak to też traktuję. Wiele osób pisze mi, że ja jestem dla nich kimś z rodziny. Znajomych ma się na jakiś czas, przyjaciół też się traci. A ja jestem od trzydziestu paru lat, wystarczy przekręcić gałkę. To jest chyba największa potęga radia. Słuchacze traktują nas, radiowców, jak kogoś bliskiego, a nie skrzynkę, która mówi.
Książkę Marka Niedźwieckiego "Australijczyk" można kupić w formie e-booka w Publio.pl
Marek Wojciech Niedźwiecki (ur. 1954). Dziennikarz muzyczny, jeden z najwspanialszych głosów w historii Polskiego Radia, twórca Listy Przebojów Programu 3, pomysłodawca wielu serii płytowych, m.in. Smooth Jazz Cafe. Samotnik, podróżnik, wieczny prowincjusz, miłośnik Australii i australijskiego wina. Jak każdy niedźwiedź lubi miód.
Artur Zaborski. Studiował krytykę literacką i filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pracował jako redaktor w portalach Onet.pl i Stopklatka.pl (w tym drugim szefował redakcji przez pół roku). Współpracuje z rozlicznymi mediami i festiwalami filmowymi. Zakochany w kulturze Iranu. Kibicuje transformacji Warszawy w miasto wielokulturowe.