
Od premiery "Ekspedycji" minęły już cztery dekady. Pomysły Ericha von Daenikena o interwencji z gwiazd ciągle są popularne?
- Jestem o tym przekonany. Najlepszym dowodem jest nasze spotkanie sprzed trzech lat na Polconie. Co tam się działo! Wielka aula, cała zatłoczona, ludzie bili brawa na stojąco. Daeniken to szołmen, który porywa tłumy. Ludzie są nim zafascynowani, moim zdaniem nie bez powodu.
Mam wrażenie, że czekają nas wielkie odkrycia archeologiczne. Proszę poszukać informacji o brytyjskich badaniach w egipskich piramidach. Daeniken pokazywał zdjęcia z wnętrza wielkiej piramidy, które idealnie pasują do opisów z ksiąg Henocha o kontaktach z aniołami. To zdumiewające teksty, które mogą wywrócić do góry nogami koncepcję świata, jaki znamy...
Teorie Daenikena były i są ostro krytykowane przez naukę. Nie bał się pan, że rysowanie komiksu o takich "bujdach" może być stygmatyzujące?
- Absolutnie nie. Ja jestem po tej samej stronie barykady, co Daeniken. Współpraca z nim nobilituje. A że jest kontrowersyjny, to nawet lepiej. Ten komiks to moja największa przygoda zawodowa.
Jest pan fanem Daenikena?
- Odpowiadają mi jego racjonalne wyjaśnienia. Mimo że nie ma wykształcenia specjalistycznego, to jego tłumaczenie znaczenia artefaktów czy wydarzeń ze starożytności jest bardziej przekonujące od oficjalnych. Podobają mi się pytania, jakie stawia nauce.
Siadając do komiksu, znałem powierzchownie jego teorie. Od zawsze interesowałem się kosmosem i s.f., siłą rzeczy czytałem książki, które wydał w Polsce. Dopiero jednak przy komiksie zagłębiłem się w te rozważania. Arnold Mostowicz, scenarzysta komiksu, przestrzegł mnie jednak przed zbytnią euforią, bo Daeniken nie jest jedynym w tym, co głosi, nie są to jego oryginalne teorie. Zdystansowało mnie to do nich i pozwoliło trzeźwo na nie patrzeć. Wizje daenikenowskie mogą jednak niedługo okazać się jeszcze bardziej zdumiewające i przerażające dla nauki i wiary - mogą zachwiać ich podstawami.
Ponad 1000 osób kupiło "Ekspedycję" w przedsprzedaży. Wiele współczesnych polskich komiksów może tylko pomarzyć o takim nakładzie. Dlaczego ludzie wybierają prawie 40-letni komiks, a nie współczesne albumy?
- Sądziłem, że to będzie kilkaset sztuk, ale okazało się, że do podpisania mam dokładnie 1700 egzemplarzy. Przez ponad trzy godziny składałem na nich autograf. Do dziś bolą mnie palce i ramiona... Wypisałem dwa pisaki... A skąd taka popularność po latach? To proste. Ludzie wybierają jakość, a ten komiks jest profesjonalnie zrobiony i ciekawie opowiada o walce dobra ze złem.
"Ekspedycja" powstała na potrzeby niemieckiego rynku. Gdzie komiks był bardziej popularny: nad Wisłą czy za Odrą?
- Pierwsze wydania Krajowej Agencji Wydawniczej miały po 100-350 tysięcy nakładu. W Niemczech poszczególne tomy wydano w liczbie od 150 do 500 tysięcy egzemplarzy. Komiks ukazał się jeszcze w dziesięciu innych wersjach językowych. W Skandynawii nakłady były zbliżone do niemieckich, francuskie zaś - dużo niższe. Śmiało można powiedzieć, że cały cykl wyszedł w kilku milionach egzemplarzy.
Co się stało, że dziś tysiąc sztuk to sukces, a w PRL-u nakłady sięgały 100-200 tysięcy, a i tak komiksy było trudno kupić?
- To kwestia czasu, który upłynął. W PRL-u komiksy były oknem na świat. Nie miały też praktycznie konkurencji, bo Polska była wówczas zamkniętym, ubożuchnym sowieckim krajem z marniutką rozrywką. Wieczna niewydolność socjalistycznego systemu polegała między innymi na tym, że wszystko było racjonowane. Nawet papier. Brakowało książek, komiksów, wszystkiego. Dlatego ludzie je wykupywali. A dziś jest tak duża dystrybucja rozrywki i kultury, że mimo wzrostu populacji konkurencja o uwagę odbiorcy jest przeogromna.
Papier musiał być szczególnie deficytowym towarem, bo kłopoty z jego dostępnością wspominają też literaci...
- Wtedy w Polsce nie produkowano papieru do druku kolorowego. Importowano go z Finlandii. Odgórnie decydowano, które wydawnictwo ile dostanie. Towarzysze z wydawnictw walczyli o papier, bo wszystko się sprzedawało. Rynek był wyposzczony. Nie przekładało się to jednak na dochody artystów. Pieniądze były takie same, bez względu na nakład. A za kolejne wydania stawki były coraz niższe. Draństwo bolszewickie w czystej postaci.
Twórców komiksów traktowano najgorzej - przecież dla komunistów komiks był przejawem zgniłej kultury kapitalistycznej.
- Komunizm nie lubił indywidualizmu. Władza ceniła tylko bohatera zbiorowego: masy pracujące. A w komiksie zwykle jest jeden główny bohater. Idea tego medium opiera się na tym, że pojedyncza, wyjątkowa osoba ma jakiś dar, cechę, która pozwala jej zwyciężać. Takie widzenie świata było w kontrze do bolszewickiej recepcji rzeczywistości. Do dziś przez to pokutuje w Polsce opinia, że komiks jest czymś gorszym na przykład od filmu. Przyczyniła się do niej również wpadka wydawnicza ze "Szninklem" Grześka Rosińskiego. Potem na dźwięk słowa komiks wydawca dostawał piany na ustach...
"Szninkiel"?! Przecież to świetny komiks..
.
- Źle go wydano. Użyto kleju, który nie nadawał się do spajania grzbietów. W efekcie po krótkim czasie odklejała się okładka i kartki wylatywały. Wycofano więc cały nakład ze sprzedaży i te kilkaset tysięcy sztuk poszło na makulaturę. Towarzysze nie chcieli przyznać się do wpadki. Zrobiono więc drugie wydanie, ale zabrano papier innym. Dlatego ósmy tom "Ekspedycji" nie ukazał się w Polsce. Tak przynajmniej tłumaczono mi fakt, że mój komiks nie poszedł, choć były już próbne wydruki. Inni rysownicy, Zbyszek Kasprzak i Marek Szyszko, mieli wówczas podobne problemy. Nie dostaliśmy też pełnego honorarium za te niewydane albumy.
Ósmy tom jednak wyszedł w Polsce...
- Tak, ale to było wydanie pirackie. Nawet ostatnio podpisywałem je na targach z adnotacją, że to pirat.
"Ekspedycja" ukazała się w sumie w 12 krajach. Do dziś żaden polski komiks nawet nie zbliżył się do tej liczby. Widzi pan dziś polskiego twórcę, który może powtórzyć ten sukces?
- Tylko Krzysztof Gawronkiewicz. Uważam, że to najzdolniejszy polski ilustrator. Ja kocham jednak przede wszystkim jego "Burzę" do scenariusza Maćka Parowskiego. Jego kreska w tym komiksie to absolutne mistrzostwo świata. Inne rzeczy Gawronkiewicza mnie mniej bawią, ale widać, że ma ogromne możliwości. Gdyby chciało mu się rysować w stylu "Burzy", to mógłby wiele osiągnąć, ale nie ma co gdybać, bo nie dokończył tego komiksu...
Jak to się stało, że pan, rysownik z PRL-u, nawiązał współpracę z niemieckim wydawcą?
- Niemcy przez rok nie mogli znaleźć nikogo sensownego u siebie. Dlatego testowali siedmiu czy ośmiu polskich rysowników. Wśród nich był Grzesiek Rosiński i to od niego dowiedziałem się o sprawie. Mnie nie zaproszono, bo przy okazji pracy nad Żbikami skłóciłem się z Alfredem Górnym, szefem wydawnictwa Sport i Turystyka, który organizował testy w Polsce.
Grzesiek pokazał mi swoje próbne plansze - stylistycznie poszedł w stronę mitów greckich, a kosmici biegali w chitonach i sandałach jak hoplici (żołnierze greccy lub macedońscy - przyp. red.). Zbyt homeryckie to było jak na ten projekt, choć skądinąd bardzo dobre. Niemcom wpadł jednak przypadkowo w ręce pierwszy numer magazynu "Relax", w którym był mój komiks s.f. "Spotkanie". Byli zdziwieni, że nie znalazłem się w grupie testowej, i od razu polecili Górnemu, żeby skontaktował się ze mną. Cała sytuacja mnie zaskoczyła. Rozmawiałem też od razu z Grześkiem, ale powiedział mi, że ma już inne plany i nie ma problemu, żebym ja to rysował. Grzesiek dogadał się wtedy z Belgami i zaczął tworzyć dla nich.
Komiks rysował pan w Warszawie. Jak materiały trafiały do zachodnioniemieckiego wydawcy?
- Jeździłem do Niemiec z planszami w teczce. Żeby przekroczyć granicę, musiałem mieć listy polecające, które potwierdzały, że nie wywożę dziedzictwa narodowego, a jedynie materiały promocyjne. Nie wspomnę już, że wtedy, żeby dostać paszport, trzeba było stanąć na głowie...
Praca pod koniec lat 70. XX wieku, dla niemieckiego wydawcy, za marki musiała być wydarzeniem dla artysty z Polski. Koledzy zazdrościli panu?
- Zazdrościli i zazdroszczą. Nie dziwię się, sam bym zazdrościł. Dewizy w PRL-u były wyróżnieniem. Pracowałem w Polsce, zarabiałem w Niemczech, a marka zachodnioniemiecka sprawiała, że świetnie sobie radziłem. Kurs wymiany wtedy był znacznie lepszy niż dziś w przypadku euro czy funta. Oczywiście spotykałem się z drobnymi docinkami. Mówiono na mnie: "strefa peweksowska" i "pachnie Marlboro"... Nie raziło mnie to, bo to de facto były wyrazy uznania, na które zapracowałem.
Na co poszły pieniądze z pierwszej wypłaty?
- Kupiłem profesjonalny sprzęt grający, przede wszystkim jednak pomogłem rodzinie i wyremontowałem pracownię oraz mieszkanie. Wtedy od lat marzyliśmy na przykład o zabudowie balkonu i nagle okazało się, że możemy to zrobić.
Niemiecki wydawca dawał wytyczne? A może sam Daeniken miał jakieś oczekiwania?
- Daeniken nigdy nie miał żadnych uwag do moich rysunków. Czasem ostro dyskutował jednak ze scenarzystą. Arnold Mostowicz odmiennie od niego interpretował różne fakty historyczne, ale był na tyle świetnie przygotowany merytorycznie, że dostał od Daenikena większą swobodę.
Jak układała się współpraca z Mostowiczem?
- Początkowo usiłował naciskać, żebym wiernie przenosił jego scenopisy. Nie zgodziłem się na to, bo choć był intelektualistą i erudytą, to niektóre jego pomysły były retro i nie miały sensu w komiksie s.f. On na przykład rozpisywał scenę, w której bohater musi biec po schodach do innego pomieszczenia, żeby przekazać informację. Ja narysowałem każdemu komunikator na ręku czy klips komunikacyjny w uchu. To uwiarygodniało świat i nie hamowało akcji.
Na potrzeby komiksu musiał pan zaprojektować nie tylko stroje, broń i pojazdy innych cywilizacji, ale także ich miasta. Co było inspiracją?
- Nie kopiuję z założenia. Lubię pracować, wykorzystując luźne skojarzenia. W "Ekspedycji" rozwiązania architektoniczne musiały iść w inną stronę niż ziemskie, ale prawa cywilizacyjne powinny być podobne. Dlatego na przykład budowle były pionowe, ze względu na brak miejsca. Starałem się maksymalnie różnicować światy, które tworzę, ale jednocześnie dbałem, żeby były spójnie wewnętrznie. Dlatego statek kosmiczny insektoidów jest utechnicznioną termitierą.
Od pierwszych stron "Ekspedycji" w oczy rzucają się długie szyje przybyszów z gwiazd, co przywołuje od razu na myśl malarstwo Modiglianiego. To celowy zabieg?
- Zdecydowanie tak. Wyszedłem z założenia, że rasa, która ewoluuje, poprawia cechy anatomiczne. Desianie mogli także dokonywać zabiegów estetyzujących. Mogli, a nawet musieli też wyglądać inaczej.
Jak cenzura i władze kościelne patrzyły na komiks? Pomysł o kosmitach, którzy zamiast Boga tworzą życie na Ziemi, mógł podobać się na Mysiej, ale niekoniecznie na Miodowej...
- Jednych i drugich miałem i mam gdzieś, ale też ani jedni, ani drudzy w niczym mi nie przeszkodzili. Z drugiej strony nie było w moich komiksach niczego skrajnego. Nigdy nie należałem do żadnej "bandy", poza harcerstwem. Jestem ateistą. Do kościoła przestałem chodzić, kiedy miałem 11 czy 12 lat. Matka się zeźliła, bo była katoliczką, ale ojciec przychylił się do mojej decyzji, bo sam był niewierzący.
W Polsce nie było kierunku artystycznego, który kształciłby rysowników komiksów. Gdzie pan nauczył się je tworzyć?
- Żeby rysować komiksy, nie trzeba niczego kończyć. Trzeba kochać rysowanie. To kwestia talentu i chęci. Poza Polską wychodziło mnóstwo komiksów i można było uczyć się na nich. Rysunek to też najstarsza forma ludzkiej ekspresji - jest pierwotny na poziomie przekazu i uniwersalny. Idąc do liceum plastycznego, wiedziałem, że chcę robić komiksy. Podobnie Rosiński, z którym siedziałem w jednej ławce. Pokazywaliśmy sobie nawzajem prace, żeby zrobić wrażenie jeden na drugim. Rywalizowaliśmy między sobą, doskonaląc się.
Pańska kariera zaczęła się od "Złotego Mauritiusa" z serii o Kapitanie Żbiku, który ukazał się w 1970 roku. 45 lat później jest pan dalej aktywnym rysownikiem. W tym roku ukazał się pański komiks o historii Świnoujścia. Jak przez ten czas zmieniły się pańskie warsztat i styl?
- Tworzę wyłącznie ręcznie. Uprościłem jednak pracę, zmieniając narzędzia. Przestałem rysować piórkiem i tuszem. Przerzuciłem się na pisaki. Jest szybciej, choć piórko dawało możliwość modulacji grubości kreski... Dziś kolor kładę markerami COPIC na specjalnym papierze tej firmy. Wcześniej używałem ekoliny i pędzelków z naturalnego włosia soboli.
Komiksy o Żbiku budzą dziś mieszane uczucia. Z jednej strony to kultowa seria, którą zna prawie każdy, z drugiej - w dużej mierze propagandowe broszurki. Jak pan wspomina pracę nad Żbikami?
- Takie gadanie to propaganda. Tam propagandy sensu stricto nie ma. Żbiki zachęcały do współpracy z Milicją Obywatelską. Serię skasowano, bo jakiś komuch uznał, że taki model jest zły, ponieważ ludzie powinni bać się milicji...
Rysował pan najgłośniejsze polskie komiksy: Żbiki, Funky'ego Kovala, "Ekspedycję" i Wiedźmina. Który z nich ceni pan najbardziej?
- Odpowiem, że Żbika cenię najniżej, bo jest jak dziecko z gangbangu: niby własne, ale jednak wspólne...
W październiku ma ukazać się zbiorcze wydanie komiksów o Wiedźminie. Jak pan ocenia te albumy na tle gry i amerykańskiej wersji komiksu?
- Mój Wiedźmin jest niedoceniony, ponieważ był konsekwentnie opluwany przez wiele lat przez sfrustrowanych prehejterów. Mimo tego okazał się sukcesem rynkowym. Myślę, że wznowienie również dobrze się sprzeda. O reszcie nie chce mi się gadać.
Strona Aisthemovie.com sugeruje, że ruszyły prace nad ekranizacją "Ekspedycji".
- Proszę śledzić tę stronę. Więcej nie mogę teraz zdradzić.
Parę lat temu dużo mówiło się o ekranizacji Funky'ego Kovala, a prawa kupili amerykańscy producenci. Potem sprawa przycichła. Doczekamy się filmu?
- Mam pewność, że powstanie. Mieliśmy jednak problemy z amerykańskimi partnerami, którzy nieco przeszacowali swoje możliwości... Powstała część muzyki do filmu, w tym temat przewodni. Budżet produkcji szacuję na 15-20 mln zł. Scenariusz jest super, będą różnice w porównaniu z komiksem. Zdradzę, że zostanie ujawniona przeszłość Funky'ego...
Bogusław Polch. Rocznik '41 r. Rysownik komiksów, ilustrator, storyboardzista, autor grafik reklamowych. W liceum plastycznym siedział w jednej ławce z Grzegorzem Rosińskim, rysownikiem Thorgala. Debiutował jako 17-latek. Sławę przyniósł mu wydany w 1970 roku komiks "Złoty Mauritius" z legendarnego cyklu "Kapitan Żbik" (narysował w sumie 8 albumów). Jego najbardziej znanymi i cenionymi komiksami są "Funky Koval", "Ekspedycja" i "Wiedźmin". Został odznaczony Brązowym Medalem "Zasłużony Kulturze Gloria Artis".
Łukasz Chmielewski. Rocznik '78. Redaktor naczelny serwisu AlejaKomiksu.com, jako krytyk i dziennikarz komiksowy współpracuje z portalem Instytutu Adama Mickiewicza culture.pl i magazynem "Aktivist", na natemat.pl prowadzi bloga poświęconego komiksowym przejawom kultury.