Historia
Sanitariuszka NN i ranny kpr. pchor. Krzysztof Palester 'Krzych' z batalionu 'Parasol' po wyjściu z kanałów na ul. Wareckiej przy Nowym Świecie. W środku stoi łączniczka Maria Stypułkowska-Chojecka 'Kama', jedna z bohaterek książki (NAC/domena publiczna)
Sanitariuszka NN i ranny kpr. pchor. Krzysztof Palester 'Krzych' z batalionu 'Parasol' po wyjściu z kanałów na ul. Wareckiej przy Nowym Świecie. W środku stoi łączniczka Maria Stypułkowska-Chojecka 'Kama', jedna z bohaterek książki (NAC/domena publiczna)

"Renia" jest bystra i spostrzegawcza. Uczy się od najlepszych, ale do warsztatu wytrawnego łowcy dodaje także sporo od siebie. Razem z "Ali Babą", czyli Alicją Paliszewską-Prabucką, koleżanką z "Dysku", ma zrobić rozpoznanie w okolicach Wilanowa.*

Ponieważ w pobliskich lasach szkolą się oddziały podziemia i dochodzi do tragicznych wpadek, zapada decyzja o profilaktycznym ukaraniu nadgorliwych lokalnych konfidentów i niemieckich kolonistów. Należy ich wytropić i wystawić do likwidacji. "Renia" rusza w teren. Znowu śledzi i zbiera informacje. Z tej misji wynosi kolejną lekcję.

Wszystko przez jej typ urody. Zarówno siostra, jak i koleżanki określały go jako "orientalny". Przyznawały, że jest piękna. Niestety w warunkach okupacyjnych nie była to okoliczność sprzyjająca. Wprost przeciwnie. Jakiekolwiek odstępstwo od polskiej, bladolicej normy rzucało się w oczy. Ciemniejsza cera, brązowe oczy albo kasztanowe włosy działały na szmalcowników jak magnes. Prowokowały do szantażu.

Niemcy w Warszawie. Okupacja miasta zapisała tragiczne karty w historii (NAC/domena publiczna)

Podczas inwigilowania kolonistów uroda "Reni" także zwróciła czyjąś uwagę. Ktoś ją zatrzymał. Gdyby była mężczyzną, pewnie by się skończyło na opuszczeniu spodni. Ona musiała wyrecytować modlitwę. Pochodziła z katolickiej rodziny, z tekstem  "Ojcze nasz" nie miała problemu. Puścili ją wolno. Żydówka przecież  – zakładali  – nie dałaby rady. Zakładali błędnie, bo zaszczuci Żydzi uczyli się polskich modlitw i wielu uratowało w ten sposób życie. Ona z kolei przeżywała kryzys wiary i od dawna się nie modliła. Ten egzamin zdała jednak śpiewająco, a potem opowiadała o incydencie z rozbawieniem.

26 września "Renia" wzięła udział w operacji "Wilanów-Powsin". Dowódcą był kapitan "Jan", późniejszy dowódca brygady dywersyjnej "Broda". Jego podkomendni spalili kilka niemieckich zagród, zginęło dziewięciu kolonistów. Kolejnych trzech mężczyzn z rodziny Wójcików AK-owcy ustawili pod ścianą i rozstrzelali. W tym samym czasie "Renia" kończy inną inwigilację. Chodzi o Alfreda Milkego, jednego z najgroźniejszych agentów Gestapo w Warszawie, i jego współpracowniczkę Irenę Lis. W samej akcji, która rozegrała się 5 października, nie wzięła udziału. Może i dobrze. Nie wszystko poszło wtedy, jak trzeba, plan się posypał. Zamiast Milkego zginął ktoś inny.

W listopadzie "Renia" spotyka się wreszcie z "Rayskim". Znali się jeszcze z działalności na Kresach. Tam Rewska była dla niego "Albertyną", ale kojarzył ją również jako Renatę Ostrowską czy Hannę Rasnowską. "Bezsprzecznie to jedna z najdzielniejszych i najbardziej zasłużonych wywiadowczyń. W każdej sytuacji można było na niej polegać. Nie tylko dowództwo, ale wszystkie inne dziewczęta bardzo ceniły sobie jej doświadczenie, opanowanie i odwagę"  – napisze potem "Rayski" we wspomnieniach i doda ważne zdania: "Koniecznie pragnęła walczyć z bronią w ręku. Myśl o tym, aby walczyć jak mężczyźni, nigdy jej nie opuszczała".

Czy to znaczy, że agentka była już o krok od realizacji marzeń? Wiele na to wskazuje. Bo "Rayski", nie wymuszając na niej zerwania kontaktów z "Dyskiem", zatrudnił ją w wywiadzie "Agatu". "Renia" miała teraz dołączyć do "Dewajtis" i "Kamy", przyszłych gwiazd "Parasola".

Kompletowanie zespołu do rozpracowania Brauna zajęło "Rayjskiemu" kilka dni. Potrzebował dziewczyn odważnych, ale przede wszystkich spostrzegawczych i skrupulatnych. Te, z którymi do tej pory pracował, właśnie takie były (zespół okrzepł już podczas polowania na SS-Rottenführera Ernsta Wefelsa, kata Pawiaka), mimo to… nie chciał ryzykować.

To, że jednak istniała jakaś obawa, sugerują Maria Dylawerska i Danuta Kaczyńska, historyczki, które w czasie okupacji związane były ze środowiskiem "Parasola". Przedstawiając gwiazdę żeńskiego zespołu "Agatu" Marię Stypułkowską pseudonim "Kama" opisały – choć w tonie anegdoty – następujące wydarzenie.

Kilka miesięcy wcześniej "Kama" pojechała do Radości po odbiór broni dla swojego plutonu. Zastępca dowódcy "Orkan", czyli Kazimierz Kardaś, polecił jej zapakować pistolety do teczek. Siedemnastoletnia "Kama" uświadomiła sobie wtedy, że jeszcze nigdy nie trzymała broni w ręku. Postanowiła nadrobić zaległości. Akurat w tym momencie do pomieszczenia ktoś wszedł. "Ładna zabawka, prawda?" – zapytał. Widząc, że "Kama" to nowicjuszka, poradził jej, aby lepiej odłożyła spluwę. To, co wydarzyło się potem, opisała sama łączniczka:

"Nie wiem, czemu zaczęłam bawić się bezpiecznikiem, a po chwili wzięłam broń do ręki i mierząc w "Orkana", zapytałam: "Strzelać należy z takiej pozycji? Prawda?". W tym momencie padł strzał. Wycelowałam tuż koło ucha "Orkana".

Niemiecką obecność w Warszawie było widać na każdym kroku (NAC/domena publiczna)

Podobno "Orkan" zachował zimną krew. Nie był ani wściekły, ani nie miał żalu. Powiedział tylko, że bronią nie należy się bawić. A potem trzeźwo zauważył, że teraz naprawdę muszą się już spieszyć. Lokal właśnie został spalony. Gdy jechali już do Warszawy, on i jego towarzysz cały czas się śmiali. Łatwo sobie wyobrazić, jak bardzo nerwowy musiał być to śmiech. "Obiecuję  – mówiła w duchu Kama  – że nigdy więcej nie dotknę broni, zanim się z nią nie zapoznam".

Na nowej mecie towarzysz "Orkana" postanowił jej w tym pomóc. Zaproponował "Kamie" krótki kurs. Wyjął magazynek i długo tłumaczył, do czego służą poszczególne części. Potem załadował pistolet i wręczył go dziewczynie. Był już pewny, że nauka nie poszła w las, lecz "Kama" znowu nie sprawdziła pozycji bezpiecznika. Pociągnęła za cyngiel. Tym razem kula przeleciała tuż obok nóg gospodarza. Po głośnym wystrzale znowu trzeba było opuścić lokal.

Czy właśnie to wydarzenie miało wpływ na angaż otrzaskanej "Reni"? Już się tego nie dowiemy. "Rayski" dobrał do zespołu jeszcze trzy inne dziewczyny: "Krystynę", "Dewajtis" i "Maję". "A więc pięć kobiet, a raczej dziewcząt" – sprecyzował potem. Najmłodsza była "Dewajtis". Miała zaledwie czternaście lat. Ale najmłodsza nie znaczy wcale najgorsza. Wspomniane badaczki nie wahały się określić jej mianem "asa" i uznać w zespole za osobę niezastąpioną. Podobnie pisała o niej "Kama":

"Chociaż bardzo chciała wyglądać dorośle, rozumiała, że jej dziecinny wygląd jest świetnym alibi, dlatego nosiła wstążki w warkoczach, chodziła w fartuchu szkolnym. Dowcipna i pełna prostoty, zachowywała się czasem z rozhasaną wesołością. W istocie była to bardzo poważnie myśląca istota, ale na pewno jeszcze dziewczynka".

Jej przeciwieństwem była z kolei "Maja". Dysponowała zgoła innymi kompetencjami. Umiała prowadzić auto, znała się na samochodach, cechowała ją duża indywidualność. I podczas gdy marzeniem pozostałych dziewczyn był udział w akcji z bronią w ręku, ona chciała wreszcie zasiąść za kółkiem i ścigać się z Niemcami jak na torze wyścigowym.

Najpierw jednak należało zidentyfikować Brauna. Dziś – nie wiadomo dlaczego – wydaje się, że podczas okupacji podziemie znało swoich przeciwników. Że wszyscy wiedzieli, jak wyglądają i gdzie dokładnie pracują. To duży błąd. Niemcy nie ogłaszali przecież w prasie swoich wizerunków, ich zdjęcia nie miały gdzie krążyć, bo nie było mass mediów, nie mówiąc już o mediach społecznościowych. Czasami jedynym dowodem czyjejś zbrodni był enigmatyczny podpis na plakatach o egzekucjach.

Szczęśliwie "Rayski" miał rozległe znajomości. Kluczowy okazał się polski urzędnik pracujący w Wohnungsamcie. Po trzech dniach dostarczył niezbędne dane: Braun to elegant. Ubiera się bardzo starannie w brunatny mundur NSDAP i jest obsesyjnie punktualny. Urzęduje od ósmej do piętnastej w gmachu Zarządu Miejskiego na Daniłowiczowskiej 1/3. Do biura i do domu zawsze jeździ autem. No i najważniejsze: mieszka na Powiślu, przy Górnośląskiej, róg Hoene-Wrońskiego.

Niestety, już wie, że jest na celowniku podziemia. Ma się na baczności, nigdzie nie podróżuje sam, nie bywa na mieście. Jedynie w części Powiśla  – eleganckiej dzielnicy, gdzie mieszka dużo Niemców  – czuje się trochę pewniej. Właśnie tam zaczął rankami spacerować "Rayski". I od razu zaliczył drobny sukces. Zauważył "cel" pierwszego dnia. A także jego auto  – mercedesa o numerze blach: 8601.

Ulica Chmielna w Warszawie. Przed okupacją niemiecką, która odcisnęła piętno na życiu miasta, była lubianym miejscem mieszkańców (NAC/domena publiczna)

Teraz przyszła kolej na "Renię". Jej zadanie było o wiele trudniejsze. Miała się przyjrzeć Braunowi z bardzo bliska. Dlaczego "Rayski" wybrał taki wariant, nie wiadomo. Przecież mogła powtórzyć manewr ze spacerem, natknąć się na ofiarę przed domem. Wybrali inaczej. "Renia", udając interesantkę, weszła do paszczy lwa, czyli do siedziby zarządu. Już w progu wykorzystała aktorskie zdolności. Z pewnej siebie damy stała się zdezorientowaną interesantką, która ma coś pilnego do załatwienia. Zdołała się zorientować, że do gabinetu Brauna nie wejdzie. Nawet się do niego nie zbliży. Niemiec osobiście przyjmuje tylko Niemców albo volksdeutschów. A jednak "Rayski" wiedział, kogo wysyła z tą misją.

Odezwało się jej zamiłowanie do brawury. Gdy kolejny interesant wchodził do gabinetu Niemca, "Renia" wepchnęła się razem z nim. Kiedy zrobiło się małe zamieszanie, stanęła w progu i zaczęła narzekać, że niczego nie może się tu dowiedzieć. Ale najważniejsze: rzuciła okiem do środka i, jak się mówi w branży, zrobiła "delikwentowi" zdjęcie. Oczywiście nie wyciągnęła aparatu, ale za to dokładnie zapamiętała jego twarz i całą sylwetkę. Braun został namierzony.

Kolejne dni to największa mordęga. Sprawdzanie wyjazdów i przyjazdów Niemca, śledzenie jego zwyczajów, metod kamuflażu i zasad bezpieczeństwa. "Renia", "Kama", "Maja", "Dewajtis" chodzą i stoją w różnych punktach na trasie jego przejazdu. Są na Powiślu, na ulicy Rozbrat i na placu Teatralnym, bywają na Daniłowiczowskiej, wystają w bramach, lustrują witryny sklepów. Trzeba to robić tak, aby nie rzucać się w oczy. Po ulicach chodzą przecież tajniacy. Oni również znają się na robocie, przeszli odpowiednie przeszkolenie. Potrafią przeciwdziałać sabotażystom, wiedzą, jak odróżnić spacerowicza od obserwatora. Dziewczynom nie pomaga również fakt, że naprzeciwko Górnośląskiej 33, gdzie Braun mieszka, stacjonuje oddział żandarmerii.

Po dwóch tygodniach wszystko staje się jasne. Braun to rzeczywiście obsesjonat punktualności. Wychodzi z domu między 7.45 a 8.05. Czarny mercedes czeka na niego pięć minut. Gorzej, że wozy są trzy: 8601, 8605 lub 8506, jakby ktoś celowo chciał wprowadzić ewentualnych zamachowców w błąd. Codziennie, zanim Braun opuści dom, jakaś kobieta odsuwa firankę i sprawdza, co się dzieje na zewnątrz. Może jest przeszkolona, a może po prostu sprawdza pogodę?

Przejazd z domu do pracy zajmuje mu od sześciu do ośmiu minut. Gdy już wszystko zostało ustalone, "Renia" poinformowała o pewnej anomalii. Zauważyła, że dość regularnie z Górnośląskiej wyjeżdża jeden samochód, a na Daniłowiczowską kilka minut później dojeżdżają dwa, używane przez niego naprzemiennie. Podstęp? Środek ostrożności? Przypadek? Zagadkę wyjaśnił "Rayski":

"Wniosek z tego wypływał następujący: Braun w celu zmylenia ewentualnych zamachowców, których bardzo się obawiał, używał dwóch, a nawet trzech samochodów o podobnych numerach. Gdy jechał jednym, drugi – tylko z kierowcą – zjawiał się na Daniłowiczowskiej o kilka minut wcześniej. Gdyby zamachowcy polowali, otworzyliby niewątpliwie ogień na ten pierwszy wóz, bez Brauna".

Znowu tydzień obserwacji, godziny spędzone na trasie przejazdu. I o ile na placu Teatralnym zawsze był spory ruch i można się było schować w tłumie, o tyle na Górnośląskiej trzeba się było mieć na baczności. "Rayski" stworzył zatem "Dewajtis" odpowiednią legendę. Wyposażona w legitymację szkolną kręciła się tam z tornistrem.

Po miesiącu rozkaz przeprowadzenia akcji otrzymał 2. pluton "Bravi". "Orkan", "Niemira", "Kastor" i "Polluks" nie mogli się już doczekać. Sami musieli zlustrować okolicę i obmyślić plan przebiegu akcji, a potem ewakuacji. Po pierwszym dniu przygotowań nie mieli już tęgich min.

*Fragmenty książki Michała Wójcika "Cyngielki, gwardzistki, terrorystki. Polki, które zabijały dla sprawy", która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak Literanova.

Michał Wójcik. Historyk, dziennikarz. Pracował w Radiu Zet, tygodniku "Przekrój", był redaktorem naczelnym magazynów "Focus" i "Focus Historia". Współtworzył "Błyskawiczny Program Historyczny" w TVN Warszawa i cykl „Było/nie było" w Discovery Historia.