Historia
Władysław Czachórski, 'Dama w liliowej sukni z kwiatami' (Fot. domena publiczna (WikiMedia Commons / CBN Polona))
Władysław Czachórski, 'Dama w liliowej sukni z kwiatami' (Fot. domena publiczna (WikiMedia Commons / CBN Polona))

Poznaj "Okres w moim życiu" – nową kampanię społeczną Gazeta.pl i inicjatywy TakDlaPodpasek.pl realizowanej przez Okresową Koalicję i Kulczyk Foundation. Apelując o darmowe podpaski w szkołach, rozmawiamy z kobietami o akceptacji własnego ciała, dostępie do środków higienicznych i o tym, jak okres wpływa na ich życie zawodowe.

Jakie podpaski nosiła Izabela Łęcka?  

Izabela Łęcka nie nosiła podpasek. Jednorazowe podpaski w takiej formie, jaką znamy dziś, pojawiły się szerzej po I wojnie światowej. W Stanach Zjednoczonych weszły do obiegu na początku lat 20., do Europy dotarły w latach 20. i 30., do państw takich jak Polska – ze względu na zawirowania wojenne i społeczne – nawet później. 

W czasach Łęckiej, czyli około roku 1880, kobiety nie używały przylegających do ciała majtek, takich jak dziś. Zamiast tego nosiły długie halki z bawełny albo innego cienkiego, miękkiego materiału, a pod spodem pantalony – luźne dłuższe spodnie z dziurą w kroku. Dziura służyła oczywiście do tego, żeby można było wygodnie korzystać z łazienki. Taka rozbudowana bielizna była bardzo praktyczna: chroniła przed otarciami od gorsetu, było w niej cieplej, a wierzchnie suknie nie miały kontaktu ze skórą, więc można było je rzadziej prać. Ale na pantalony nie dałoby się niczego przykleić, a upływ krwi trzeba było jakoś powstrzymać. Pod koniec XIX wieku część kobiet używała do tego kawałków materiału – ligniny, bawełny albo owczej wełny – w kształcie faktycznie zbliżonym do współczesnych podpasek.

Wejdź na okreswmoimzyciu.pl, posłuchaj historii i podpisz apel

I na czym to się trzymało? 

Istniało coś takiego jak pas sanitarny, zwany też pasem miesięcznym. Był to dość złożony rodzaj uprzęży, trochę podobnej do wspinaczkowej. Cały mechanizm mocowało się w talii tasiemkami, a między nogami przechodził elastyczny pasek, do którego wkładało się chłonny materiał. Co ciekawe, kobiety korzystały z takich pasów nawet po II wojnie światowej. Może sądziły, że pasy są najbezpieczniejsze, bo skoro coś się zapina, zaciska, to lepiej trzyma.  

Reklama pasów miesięcznychReklama pasów miesięcznych Fot. domena publiczna

Rozumiem, że tego wynalazku używały głównie panie z wyższych klas, a nie na przykład robotnice albo służące. 

Tak, bo pasy sanitarne zamawiało się listownie, więc sprawa od razu się komplikowała: trzeba było mieć na to pieniądze, ale też umieć czytać i pisać. Dodatkowo pas był średnio wygodny, a elastyczne paseczki mimo wszystko potrafiły się przesuwać. Kobiety zamiast tego często wolały nosić po prostu kawałek materiału jak pieluchę. Brały kawałek tetry czy lnu i zawiązywały sobie go między nogami w formie majtek. Można było to uprać i włożyć jeszcze raz.  

Część kobiet własnoręcznie robiła tampony. Zwijały kawałek waty, bawełny albo innego chłonnego materiału i wkładały go sobie do pochwy. A bardzo wiele osób niczego nie nosiło.  

Czyli freebleeding? Swobodne krwawienie?

Wbrew pozorom to wcale nie było takie dziwne. Kobiety, zwłaszcza te z klasy niższej, często wkładały więcej niż jedną halkę. Zamożniejsze panie w drugiej połowie XIX wieku skłaniały się raczej w stronę krynolin, a potem tiurniur, które były na stelażu i odstawały od ciała. Te stelaże były jednak drogie, więc mniej zamożne kobiety nosiły warstwowo halki. I kiedy miały okres, po prostu najbliżej ciała wkładały jakąś starszą, bardziej zniszczoną. Wiadomo było, że taka halka trochę się pobrudzi, ale będzie można ją uprać i znowu korzystać z niej w ten sam sposób. A jest – i było – całkiem sporo kobiet, które nie mają aż tak intensywnych miesiączek, żeby ta metoda zostawiła wielkie krwawe plamy.  

Czy wiemy, jakie metody wybierały chłopki? Jak sobie radziła z okresem Jagna Borynowa? 

Mamy na ten temat bardzo mało źródeł. To raczej kwestia domysłów, które możemy snuć, na przykład na podstawie tego, ile kosztowały produkty higieniczne albo gdzie były reklamowane. Ale wszystkie poszlaki wskazują, że im niższa klasa społeczna, tym prostsze metody stosowano. Czyli możemy zakładać, że w grę wchodziły właśnie pieluchy albo samodzielnie robione tampony. 

A jak w ogóle traktowano okres w XIX wieku?

Konsensus był taki, że menstruacja to czas osłabienia, rodzaj choroby, jak gdyby wada rozwojowa kobiety. Generalnie starano się w tamtych czasach udowadniać, że kobiety są od mężczyzn słabsze, gorsze i mniej wydajne – i wykorzystywano do tego kwestię fizjologii. Argumentowano, że kobiety nie mogą pracować umysłowo ani mieć praw wyborczych, bo menstruacja, ciąża i poród odbierają im siły fizyczne i intelektualne. Ciekawe, że o siły służących, robotnic czy pań domu już nikt się w tym kontekście nie martwił. 

Szczególnie utkwił mi w głowie pamflet "Nasze kobietki" z 1893 roku przeciwko dopuszczeniu kobiet do studiów medycznych. Autor, niejaki Wirylis, pisał, że "każda kobieta, jak wiadomo, jest chorą przez kilkadziesiąt dni w roku, co jest przeszkodą w zajęciach pilnych, terminowych". A więc jeśli kobieta zostanie lekarką i będzie miała swoich pacjentów, to podczas menstruacji będzie musiała ich na tydzień porzucić.  

Biedni chorzy zostaną bez opieki, bo lekarka ma okres? 

I to przez całych siedem dni, autor był do tego bardzo przekonany. Można by podejrzewać, że taka była praktyka w jego kręgach – kobieta w trakcie menstruacji wyłącznie odpoczywa. Chociaż w pamiętnikach z tamtej epoki, w listach, w debatach w prasie raczej nie widać tego, żeby kobiety okres spędzały na leżeniu.  

Ale wizja menstruacji jako czasu, w którym nic sensownego nie da się robić, mogła się też wiązać z dawniejszymi przesądami. W 1904 roku w serii wydawniczej "Książki dla Wszystkich" ukazał się poradnik Izabeli Moszczeńskiej pt. "Co każda matka swojej dorastającej córce powiedzieć powinna". Autorka była bardzo postępową osobą, emancypantką, pierwszą prezeską Ligi Kobiet Polskich Pogotowia Wojennego. Na początku wieku zajmowała się głównie oświatą. To był zresztą szerszy trend – w tamtym czasie wydawano sporo prostych edukacyjnych broszur skierowanych do klas ludowych. Chociaż sama Moszczeńska poruszała się raczej w mieszczańskich realiach, to w założeniu poradniki z serii "Książki dla Wszystkich" faktycznie miały być dla wszystkich.  

Izabela Moszczeńska i jej poradnikIzabela Moszczeńska i jej poradnik Fot. domena publiczna

I co powinna wiedzieć taka dorastająca córka? 

Moszczeńska jasno pisze, że dziewczyna ma się nie przejmować przesądami, które głoszą, że jak się ma "perjod", to trzeba leżeć i się nie ruszać. Przeciwnie, można wtedy i chodzić na spacery, i wykonywać prace domowe, i grać na pianinie, i spotykać się z ludźmi. Autorka odradza tylko jazdę konną, rower, wyczerpujące ćwiczenia fizyczne, ale ogólnie namawia do aktywności i informuje, że ruch może złagodzić ból. A skoro podkreśla, że to wbrew "przesądom", to oznacza, że takie musiały istnieć. 

Nie jest to jedyny menstruacyjny zabobon obalony w poradniku. W tamtych czasach niektórzy twierdzili, że w czasie menstruacji nie można się kąpać – w skrajnych wersjach nawet myć twarzy – bo to może wywołać chorobę. Moszczeńska tłumaczy, że właśnie brak higieny w trakcie okresu prowadzi do gorszych chorób – ma tutaj na myśli infekcje dróg rodnych. Dlatego zaleca, żeby się myć, prać podpaski i pieluchy.  

Wejdź na okreswmoimzyciu.pl, posłuchaj historii i podpisz apel

Skoro na początku XX wieku ukazywały się takie poradniki, to pewnie w prasie pojawiały się też reklamy środków higienicznych? 

Nawet wcześniej, już w XIX wieku, w prasie było mnóstwo reklam produktów związanych ze sferą intymną, z fizjologią, z erotyką. Reklamowało się i prezerwatywy, i poradniki o pozycjach seksualnych, i leki na potencję, i środki do higieny menstruacyjnej. Tyle że te ogłoszenia były pisane bardzo ogólnym, enigmatycznym językiem. Trzeba było się w nim orientować, znać nazwy handlowe, żeby dojść do tego, o co w ogóle chodzi w konkretnej reklamie. Ogłaszano się na przykład z radami, "jak zapobiegać niemocy płciowej", a autor prac naukowych Szyller-Szkolnik polecał "wszystkim, komu zdrowie jest drogie, następujące, pouczające książki, nie mające nic wspólnego z pornografią". Albo taka reklama: "Ratujcie zdrowie! Precz z obłudnym wstydem! Niech żyje świadomość!".

Podpaski, pasy miesięczne itd. w reklamach często nazywały się po prostu "produkty dla kobiet" albo "produkty higieniczne". 

Reklama 'specyalności dla kobiet'Reklama 'specyalności dla kobiet' Fot. domena publiczna

Reklama podpasek miesięcznychReklama podpasek miesięcznych Fot. domena publiczna

A są jakiekolwiek wzmianki o okresie w literaturze pięknej z epoki? W powieściach? Albo na przykład w sztukach teatralnych? 

Nie. I to jest bardzo ciekawe. W XIX-wiecznych powieściach zdarzają się naprawdę mocne, naturalistyczne fragmenty, na przykład szczegółowe opisy chorób wenerycznych. Jest choćby taka publicystyczna powieść Zapolskiej, w której mąż bohaterki zaraża ją kiłą, ona rodzi dziecko, dziecko też ulega zarażeniu, traci wzrok i umiera. Ale o okresie się nie pisało.

Być może zadziałał taki mechanizm: jeśli temat menstruacji był zawłaszczany przez konserwatywną stronę, używany jako argument do tego, żeby nie pozwolić kobietom studiować albo głosować, bo rzekomo są gorsze, słabsze i niewydolne, to autorki emancypacyjnych tekstów nie chciały pisać o okresie. Po to, żeby same siebie nie ośmieszać i nie dawać przeciwnikom broni do ręki. 

Co najwyżej w okołomedycznych tekstach można znaleźć myśli o tym, że dziewczęta nie znają swoich organizmów, nie wiedzą, o co chodzi z cyklem hormonalnym i jak dochodzi do zapłodnienia. Ale wszystko to jest pisane zawoalowanym językiem.  

I dziewczynki faktycznie nie wiedziały, o co z tym całym cyklem chodzi? 

Pamiętajmy, jakie były wówczas realia rozmawiania o seksualności i fizjologii. Z dzienników, pamiętników – nawet takich pochodzących jeszcze z międzywojnia – wiemy, że generalnie nie uświadamiało się dzieci. Poradnik Moszczeńskiej, o którym mówiłyśmy, w 1904 roku został uznany za skandaliczny, szokował bezpośredniością, chociaż z naszej perspektywy nic nie jest tam powiedziane wprost.  

Kiedyś trafiłam na ciekawy materiał w "Dobrej Gospodyni", czasopiśmie dla klasy średniej, ziemianek i mieszczanek. Na łamach często toczyły się debaty: redakcja proponowała temat, a czytelniczki w odpowiedzi wysyłały do prasy listy, które potem publikowano. W jednym z numerów z 1902 roku debatowano o tym, czy należy uświadamiać dzieci. Podkreślam: nie "jak", ale "czy" to robić. I wiele kobiet, często takich, które miały już dorosłe dzieci, odpisało, że nie trzeba. Argumentowały, że one same w młodości nic nie wiedziały o swojej fizjologii, o zapłodnieniu, o tym, jakie w ogóle genitalia mają ludzie, i to im wyszło na dobre.

Popularne było wtedy przekonanie, że młode dziewczęta są niezwykle wrażliwe i bojaźliwe, że ich dusza to – cytuję – taki "puszek na kwiatku", który zbyt łatwo można strącić. Jeśli opowie im się o takich – znów cytuję – "brutalnych faktach życia" jak seks, to załamią się psychicznie.  

I będą przez całe narzeczeństwo drżeć ze strachu przed nocą poślubną. 

W listach do "Dobrej Gospodyni" przewija się też myśl, że o takich rzeczach nie należy opowiadać, bo to prowadzi do kolejnych pytań. A po co te pytania? Po co w ogóle dziewczynkom takie rzeczy wiedzieć? Jak pisała część dyskutantek: "niech im mąż wytłumaczy". Nie wiem, czy mąż miał tłumaczyć młodej żonie również cykl miesięczny, o którym na pewno nic nie wiedział.  

Z drugiej strony młodsze osoby pisały, że trzymanie ich w nieświadomości to jakaś tortura, że chcą wiedzieć, jak wygląda życie, żeby podejmować świadome decyzje. Ale takich listów było mniej – a mówimy już o XX wieku. Kilkadziesiąt lat wcześniej, w czasach Izabeli Łęckiej, wiele kobiet przez większość życia mogło nie wiedzieć praktycznie nic o swoim ciele. Nie widzieć związków przyczynowo-skutkowych między okresem, jego brakiem, seksem, zapłodnieniem, ciążą. 

Bardzo smutno to brzmi. 

Ale dla kontrastu zajrzyjmy jeszcze do innego poradnika Izabeli Moszczeńskiej z 1904 roku, pt. "Jak rozmawiać z dziećmi o kwestyach drażliwych". Po naszemu – o seksie. Autorka pisze: dzieciom trzeba podawać jasne informacje dostosowane do wieku, bo rodzicom tylko się wydaje, że bez tego córki i synowie nie będą mieć o niczym pojęcia. A to bzdura, dowiedzą się prawdy na podwórku, od służącej, od stangreta, od lokaja. W tamtym czasie pokutowała koncepcja, że klasy ludowe są bardziej seksualnie rozpasane czy po prostu bliższe własnej fizjologii, i popularnym motywem było to, że o sprawach seksu uświadamia służąca. Koniecznie w obcesowy, nieprzyjemny sposób.  

Albo – inny przykład Moszczeńskiej – ktoś jest przekonany, że przy nastoletniej córce można rozmawiać na dorosłe tematy, bo niewinna dziewczyna nic nie zrozumie. A tymczasem ona ma ojca lekarza, dawno przejrzała atlasy anatomiczne w jego gabinecie i wszystko już wie. I tak jak dzieci dowiadywały się z różnych źródeł o seksie, tak najpewniej dowiadywały się też o menstruacji. 

Ta pensjonarka, której nie uświadomiła matka przed pierwszą miesiączką, mogła już o niej sporo wiedzieć od koleżanek z internatu. 

Wyobrażam sobie te XIX-wieczne dzieciaki, jak opowiadają sobie o takich sprawach podobnie jak my w ich wieku. Bo ludzie "z dawnych czasów" naprawdę różnią się od nas tylko tym, że żyli trochę wcześniej. 

Wejdź na okreswmoimzyciu.pl, posłuchaj historii i podpisz apel

Alicja Urbanik-KopećAlicja Urbanik-Kopeć Fot. Zofia Dimitrijevic?/Wydawnictwo Czarne

Alicja Urbanik-Kopeć. Kulturoznawczyni, anglistka, adiunktka w Instytucie Historii Nauki PAN. Zajmuje się historią kultury XIX w. W przeszłości szuka źródeł współczesnych wzorów kulturowych. Pisze o pracy seksualnej, wynalazkach, emancypacji i klasie robotniczej. Autorka książek "Anioł w domu, mrówka w fabryce" (o robotnicach fabrycznych), "Instrukcja nadużycia" (o służących domowych), "Chodzić i uśmiechać się wolno każdemu" (o pracownicach seksualnych) i "Matrymonium" (o XIX-wiecznym rynku matrymonialnym). Laureatka Nagrody Klio za wybitny wkład w badania historyczne. Finalistka Nagrody Historycznej "Polityki". Wykładowczyni gender studies. 

Marta Nowak. Dziennikarka Gazeta.pl, felietonistka "Wysokich Obcasów", podcasterka (Czułe Punkty).