
Prób uchwycenia dawnego Amsterdamu jest wiele. Bardzo lubię to, co zrobił Simon Schama w książce o oczach Rembrandta (Rembrandt’s Eyes, 1999). W pięciu podrozdziałach autor przedstawił siedemnastowieczne miasto według zmysłów. Węch to solone śledzie i wędzone węgorze, wodorosty i omułki, stosy schnącego drewna, śmierdzące kanały, cuchnące latryny i wykwity moczu, kostnice zapełnione w czasie epidemii, a także wonny cynamon, goździki i gałka muszkatołowa. Prócz tego mydło i żrący ług.*
Słuch reprezentują coraz liczniejsze zegary, dzwony oraz karyliony rozsyłające melodie z najwyższych wież, trzeszczenie masztów i łopot żagli, organowe wyczyny Jana Pieterszoona Sweelincka, czułe pieśni biegnące z okien młodych patrycjuszek oraz muzyka zupełnie inna: chrzęst pił, stukot dłut, staccato młotków, świsty tarcz szlifujących kosztowne diamenty. A przede wszystkim języki świata, którymi rozbrzmiewają ulice portowego Babel.
Smakować to kosztować rozmoczony w piwie żytni chleb, zajadać się dziką cykorią, rzepą, pić kandeel, napój z najszlachetniejszych przypraw, cukru i wina. Spożywać importowane pomarańcze, delikatne poziomki i słodkie ciasta, zajadać szparagi polane świeżutkim masłem, a wszystko to zapijać tłustym mlekiem, gorzkawym piwem i palonym winem (brandwijn, czyli brandy, to przecież holenderski wynalazek).
Dotyk oznacza ostrzenie halabard i noży, ból, który zadaje skalpel chirurga, mięciutki, sprowadzony ze Wschodu papier, śliski szelest jedwabiu i ogrzewającą wilgotne łóżko gorącą szkandelę. A potem przytknięcie ust do szyi wyzwolonej z koronkowej kryzy lub wręcz rytmiczne ruchy palców sprzedajnej dziewczyny w spodniach żołnierza. Na koniec wzrok. Tu już mamy wszystko. Jaszczury w szklanych słojach, zamorskie zwierzęta, soczewki Antoniego van Leeuwenhoeka, ryciny, barwne kobierce, światło załamujące się w kryształowych pokalach. Tak wymieniać można bez końca.
Gdybym ja miał spróbować pokazać, czym jest dla mnie siedemnastowieczny Amsterdam, wybrałbym jego plan. W 1625 roku Balthasar Floriszoon van Berckenrode, wybitny niderlandzki kartograf, sporządził szczegółową mapę miasta. Nawet nie próbuję się zastanawiać, jak to zrobiono, bez fotografii lotniczej i dronów. Chyba pomocnicy siedzieli z lunetami na kościelnych wieżach, dachach co wyższych kamienic i szkicowali. Odwzorowano wszystko: fasady, każdy zaułek, podwórze, śmietnisko czy rosnące przy kanale drzewo. Całość składa się z dziewięciu arkuszy i liczy łącznie 138 na 162 centymetrów. Co ja bym dał za takie cudo! Parę lat temu późniejsze wydanie poszło w londyńskim Sotheby’s za siedemdziesiąt trzy tysiące funtów.
Mapa Van Berckenrodego rejestruje ważny moment – przemienianie się niewielkiego miasta w stolicę świata. Amsterdam był pierwotnie rybacką wioską założoną wokół tamy (dam) na rzece Amsteli, tuż przy jej ujściu do IJ. Wioska przekształciła się w miasteczko, a potem w miasto, nazwa zaś zmieniała się w ciągu stuleci: Amstellodamme, Amsteldam, wreszcie Amsterdam. W 1570 roku żyło tam zaledwie około trzydziestu tysięcy ludzi, ale w 1640 aż sto czterdzieści tysięcy. To nie koniec: u schyłku XVII wieku liczba mieszkańców wzrosła jeszcze bardziej, do dwustu trzydziestu pięciu tysięcy, co uczyniło Amsterdam największym miastem ówczesnego świata. Pierwszą przyczyną owego rozwoju było oczywiście krwawe antyhabsburskie powstanie, które wybuchło w Niderlandach w 1568 roku, i jego konsekwencje. Kraj rozpadł się na niepodległą Republikę Zjednoczonych Prowincji, nowe państwo na północy, gdzie uprzywilejowanym wyznaniem stał się ewangelicyzm reformowany, oraz na Niderlandy Hiszpańskie na południu, dalej zależne do katolickich Habsburgów. Na północ wyemigrowało wtedy prawie osiemdziesiąt tysięcy zamożnych i wykształconych protestantów, kupców, bankierów, intelektualistów, malarzy i literatów, teologów i uczonych, drukarzy, lekarzy i wykwalifikowanych rzemieślników. To mniej więcej tak, jakby nagle wszystkie polskie elity przeniosły się na Słowację. Emigranci przywieźli ze sobą nie tylko pieniądze, ale również wiedzę i kontakty. A potem szły kolejne fale przybyszów, z Niemiec, Skandynawii, Francji, Rzeczypospolitej, z zamorskich kolonii. Jeśli ktoś w XVII wieku używał słowa metropolis, miał na myśli wyłącznie Amsterdam.
Już w 1609 roku trzeba było podjąć decyzję co do rozbudowy miasta, które zwyczajnie się dusiło. Gwałtownie przybyło też bogatych patrycjuszy, który szukali wytwornych siedzib, z dala od siedlisk plebsu i skupisk przemysłu. Narodziła się idea miasta stworzonego wokół koncentrycznych kanałów. Wygląda to mniej więcej tak. Na północy wielki port. Pośrodku dawne centrum, z Amstelą i jej odnogami, oraz kilka dawnych kanałów, w tym zachodni i zewnętrzny zwany Pierścienistym (Singel). Wokół niego pobiegną teraz trzy kanały wielkie: Panów (Herengracht), Cesarski (Keizersgracht) i Książęcy (Prinsengracht). Do tego boczny Kanał Lejdejski (mój ukochany), wciśnięta na zachodzie rzemieślnicza dzielnica Jordaan, wiatraki, tysiące mostów, prywatne ogrody, z rzadka magazyny i spichrze, wszechobecne oficyny i ulice łączące wodne szlaki. Takie przedsięwzięcie było nie do wykonania za jednym zamachem, nowe miasto powstawało więc etapami, przez dwa stulecia. Zaczęto od północnego zachodu. Przesuwano fortyfikacje, drążono wielkie rowy, przygotowywano działki na sprzedaż, a gdy ruszała budowa domów, zabierano się za kolejny fragment. Miasto rozrastało się na kształt półksiężyca, tyle że jego ostatni, północno-wschodni róg został domknięty dopiero w XX wieku.
Amsterdam leży na bagnach. Kiedy kopie się fundamenty pod nową budowlę, pompy muszą nieustannie pracować; inaczej na drugi dzień okaże się, że z dziury w ziemi powstało przez noc jeziorko. Budynki trzeba więc stawiać na palach, kiedyś drewnianych. W XVII wieku pochodziły one głównie z polskich i litewskich puszcz. Aby dom się nie zawalił, pal musiał mieć przynajmniej dwanaście metrów, a do wbicia go w grunt potrzebowano czternastu chłopa. Na jeden dom zaś szło zwykle od sześćdziesięciu do stu dwudziestu pali (choć nowy ratusz wymagał ich prawie czternaście tysięcy). To przez nie miasto nieustannie porusza się i pracuje. Gdy tylko zmienia się poziom wody w gruncie, górne części pali wysychają, a nawet, w kontakcie z powietrzem, zaczynają gnić. Dom nachyla się wtedy wdzięcznie nad ulicą.
Najczęściej jednak przyczyna jest inna, prozaiczna. Dawne holenderskie domy miejskie były wąskie i wysokie, gdyż podatek katastralny płacono od szerokości fasady – szły one za to w głąb. Ich szerokość zależała od zakupionej działki, a ta mierzyła zwykle od osiemnastu do dwudziestu sześciu stóp amsterdamskich, czyli od około pięciu do siedmiu metrów. Budynki miały wewnątrz szeregi gęsto rozplanowanych pomieszczeń, zakamarków i ciasnych korytarzyków oraz schodów tak wąskich i stromych, że – jak już pisałem – nie dało się wnosić po nich większych mebli ani towarów. Na szczytach fasad umieszczano więc haki pozwalające na wciąganie dobytku przez okna, co dodatkowo ułatwiało lekkie nachylenie frontowej ściany. Haki te są zresztą używane aż do dziś.
Dawne amsterdamskie kamienice zachwycają różnorodnością fasad. Najstarsze są proste, ceglane, ze szczytami o trójkątnym kształcie. Średniowieczną tradycję długo kontynuują szczyty przypominające schodki. Od około 1630 roku domy stają się coraz bardziej wyrafinowane, ale nadal po protestancku oszczędne i proste. Pojawiają się szczyty z "szyjami", najwyższymi partiami budynku ostro wystrzelającymi w górę. Jeśli po bokach szyi dodać woluty, powstanie tak zwany dzwon. To mój ulubiony typ. Białe kamienne woluty i stiuki nałożone na fasady sprawiają wrażenie, jakby ktoś ubrał domy w peruki albo przybrał je szczodrą porcją bitej śmietany. W XVIII wieku wraca prostota, elegancka rezydencja ma mieć u góry równy gzyms – i nic więcej.
Amsterdam to chyba jedyne miasto na świecie, w którym tak gęsto od kłamczuchów. Kłamczuch (leugenaar) oznacza architektoniczny trik, mający na celu poprawę proporcji budynku lub sprawienie, by ten wyglądał na większy i droższy. Dodawano więc fałszywe górne kondygnacje, za którymi nie było pokoi, czy wprawiano okna do nieistniejących pomieszczeń. Tropienie kłamczuchów to jedna z moich ulubionych rozrywek, gdy chodzę nad kanałami.
*Fragmenty książki "Pocztówka z Mokum. 21 opowieści o Holandii" Piotra Oczki