Historia
Anna Kołakowska na Wyspie Króla Jerzego, 1983 lub 1984 r. (fot. Edward Kołakowski)
Anna Kołakowska na Wyspie Króla Jerzego, 1983 lub 1984 r. (fot. Edward Kołakowski)

Wreszcie kobieta pojechała na zimowanie!*

Kiedy u schyłku arktycznego lata 1984 roku Joanna Pociask-Karteczka [na Spitsbergenie zajmowała się kartowaniem hydrograficznym; dzięki zebranym materiałom napisała i obroniła doktorat - przyp.red.] wracała do Polski, kilkanaście tysięcy kilometrów dalej na południe trwała antarktyczna zima. W stacji Arctowskiego przebywała 8. wyprawa, której do końca zimowania i powrotu do Polski pozostało jeszcze kilka miesięcy. W składzie ekspedycji razem ze swoim mężem Edwardem pracowała Anna Kołakowska, pierwsza Polka, uczestniczka wyprawy całorocznej, która przekroczyła magiczną granicę do tamtej pory oddzielającą letników od zimowników. Tych, którzy w stacji polarnej pracowali latem, od tych, którym przyszło w Arktyce lub Antarktyce spędzić okrągły rok. Kobiety do 1983 roku były tylko w pierwszej grupie.

Znów pomogło uruchomienie poczty pantoflowej: wyszukiwanie wspólnych znajomych i łączenie ze sobą nazwisk. W końcu jest – na razie anonimowy – numer telefonu skreślony na szybko na brzegu notesu. Któregoś wieczoru po drugiej stronie zgłasza się ciepły głos.

Anna Kołakowska w 2020 roku ma osiemdziesiąt dwa lata, mieszka w Szczecinie i bardzo chętnie opowie mi o tym, jak pojechała na to przełomowe zimowanie.

Najwyraźniej się sprawdziłam, bo po zakończeniu wyprawy powiedziano mi, że stacja stoi dla mnie otworem. Czuję, że otworzyłam możliwość takich wyjazdów dla innych kobiet – mówi Anna Kołakowska, kiedy po kilku rozmowach telefonicznych udaje nam się połączyć online. Dobrze się widzimy i słyszymy. Kubek herbaty, którą naprędce zaparzyłam, stoi obok laptopa i marnie imituje atmosferę spotkania na żywo.

Na zdjęciu pamiątkowym 8. wyprawy, które odnalazłam na ulicy Ustrzyckiej w dawnej siedzibie Instytutu Biologii Antarktyki PAN, siedzi tuż obok męża Edwarda. Ma czterdzieści sześć lat, jasne kręcone włosy do ramion i uśmiech od ucha do ucha. Brak zimowej czapki koledzy z wyprawy będą jej później wypominać. Bo jak na podstawie takiego zdjęcia ich żony miałyby uwierzyć, że w Antarktyce naprawdę było zimno?

Wejście do głównego budynku stacji (fot. Acaro / CC BY-SA 3.0 / Wikipedia Commons) , Kości wieloryba przed stacją (fot. Acaro / CC BY-SA 3.0 / Wikipedia Commons)

Patrzę w oko kamery i po drugiej stronie odnajduję ten sam uśmiech. Pytam Annę Kołakowską, jak to się stało, że pojechała na Wyspę Króla Jerzego.

– Rozmowa trwała z pięć minut. Stanisław Rakusa-Suszczewski, kierownik Zakładu Ekologii PAN, który organizował wyprawy antarktyczne, zapytał, czy nie boję się jechać. Odpowiedziałam, że nie, a doświadczenie pracy z mężczyznami było dla mnie codziennością. Mój mąż na wyprawie miał się zająć analizą białek, a ja lipidów. W Antarktyce przeprowadziliśmy pogłębioną analizę przemian biochemicznych zachodzących w świeżo złowionym krylu traktowanym jako ewentualny surowiec do przerobu technologicznego. Ładnie się to uzupełniało. Myślę, że moja płeć miała drugorzędne znaczenie – opowiada Anna Kołakowska i dodaje z uśmiechem, że pierwsza kobieta na wyprawie całorocznej wcale nie była takim szokiem dla pozostałych uczestników, jak mogłoby się wydawać.

W 1983 roku, kiedy wyruszała do Antarktyki, była pracownikiem naukowym Wyższej Szkoły Rolniczej w Szczecinie z tytułem doktor habilitowanej. W tym samym roku otrzymała stanowisko kierownika Zakładu (później Katedry) Towaroznawstwa i Oceny Jakości, które piastowała do 2008 roku. Na czas trwania wyprawy dostała urlop. Pierwszy wyjazd do Antarktyki porównuje do pierwszej miłości – na zawsze pozostał w sercu.

Pamiętam, że po powrocie do Polski jeździliśmy do pracy taką trasą, żeby było widać statki. Kiedy na nie patrzyłam, myślałam sobie, że natychmiast bym wsiadła. Trzeba było tylko jakąś szczoteczkę do zębów skombinować. Została we mnie tęsknota – uśmiecha się lekko.

Wyposażenie na wyprawę dostała takie jak wszyscy zimownicy – za duże skarpety, podkoszulki męskie z długimi rękawami… Czasem wystarczyło je podwinąć, a czasem przywyknąć do nie swojego rozmiaru. Za to szpilki i spódnica z przydziału nie były – w bagażu uwzględniła je kobieca przezorność.

Na stacji było sporo imprez, było w końcu wiele różnych okazji. Na imieniny wkładałam spódnicę i buty na obcasie. Utarło się, że pierwszy taniec tańczyłam z solenizantem. Niełatwo nam było jako małżeństwu na tej wyprawie, ale Edward mnie strzegł, miałam w nim oparcie – opowiada Anna Kołakowska. I wspomina, że kiedy raz wyprasowała mężowi koszulę, pozostali koledzy ostentacyjnie wyszli z mesy.

Nie była adresatką dwuznacznych komentarzy, a współzimownicy odnosili się do niej z szacunkiem, ale w izolowanym środowisku w warunkach polarnych wytworzyła się specyficzna atmosfera, w której żaden z mężczyzn nie powinien być wyróżniany. Nawet jeśli to był mąż.

Pingwiny na Wyspie Króla Jerzego (fot. Shutterstock)

Koledzy mówili, że jestem najpiękniejsza na całej Wyspie Króla Jerzego. Co mieli mówić, w końcu oprócz mnie nie było na stacji żadnej innej kobiety – śmieje się. – Ale Dnia Kobiet nie obchodziłam. Nie chciałam być wyróżniana, byłam takim samym uczestnikiem wyprawy jak inni. Kobietom świadomym i samodzielnym feminizm nie jest potrzebny – dodaje.

Codzienność całorocznego funkcjonowania w stacji polarnej do tej pory dostosowanego tylko do mężczyzn dawało o sobie znać w najdrobniejszych szczegółach. Anna Kołakowska wypraną bieliznę suszyła u siebie w pokoju – niektóre części damskiej garderoby w ogólnej suszarni mogłyby wzbudzać niekoniecznie zdrowe emocje. Kosmetyki? Tylko podstawowe; brak odpowiedniego kremu przypłaciła odmrożeniami twarzy, których skutki dokuczały jej długo po powrocie do kraju. Toalety i łazienki trudno było uznać za koedukacyjne, pozostawało cierpliwie czekać na szarym końcu, aż wszyscy zainteresowani załatwią swoje potrzeby – oprócz niej na zimowaniu było jeszcze trzynaście osób. I wreszcie – nie chcąc się wyróżniać, pracowała tak samo jak inni, nie uchylając się nawet od przenoszenia ciężkich skrzyń podczas rozładunku statku. Dlatego z Antarktyki oprócz pięknych wspomnień przywiozła problemy z kręgosłupem.

Ale takich symbolicznych punktów związanych z pierwszą wyprawą Anny Kołakowskiej do Antarktyki jest więcej. Kolejnym jest… kilka par majtek. Kupione w Ameryce Południowej w drodze powrotnej do kraju za dolary zarobione podczas rocznego pobytu, dla przeciętnej Polki w 1984 roku były towarem luksusowym. Teraz zarówno zakup, jak i wysokość tamtego wynagrodzenia nie oszałamiają. Dają jednak obraz, jak wyglądała polska rzeczywistość na początku lat osiemdziesiątych.

(…)

Każdy szukał ze mną kontaktu, potrzebował rozmowy; czasem chciał się wyżalić, a czasem po prostu porozmawiać. Kucharz potrafił zaciąć się w palec, żebym mu zrobiła opatrunek – opowiada Anna Kołakowska. – Wiele wiedziałam o rodzinach, żonach moich kolegów, czuli potrzebę, żeby mi o tym opowiadać. Tymczasem dla mnie bycie wieczną powierniczką cudzych trosk było bardzo obciążające psychicznie.

– Jak sobie pani z tym radziła? – pytam.

– Kiedy już nie mogłam, to siedziałam i pisałam dziennik. Ale najczęściej wychodziłam na zewnątrz i wrzeszczałam – głośno i do woli, bo nie było tego słychać – odpowiada.

Ale były też miłe sytuacje – takie jak ta, kiedy na urodziny kolega podarował jej gwiazdkę z nieba. Mogła sobie wybrać tę, która jej się najbardziej spodobała. Albo kiedy dostali od Chilijczyków z pobliskiej stacji badawczej świeże jajka w prezencie. Skarb w środku zimowania. Dla każdego było po jednym, więc każdy snuł plany, jak je przyrządzi. Kolejna okazja do takiej konsumpcji miała być dopiero po powrocie do kraju. A tu jeden z kolegów zrobił na tym jednym jajku ajerkoniak i dał jej w prezencie. Mimo to bycia tą jedyną ponownie już nie chciała doświadczać.

Dlatego na drugie zimowanie Kołakowscy pojechali razem z Wiesławą Jachimiak. W 1976 roku ukończyła Wydział Rybactwa Morskiego i Technologii Żywności Akademii Rolniczej w Szczecinie. Potem pracowała na stanowisku asystenta w Zakładzie Technologii Żywności, którego kierownikiem był Edward Kołakowski. Uczestniczyła w badaniach dotyczących chemii i technologii kryla antarktycznego, więc jej doświadczenie i umiejętności były jak znalazł.

Codzienność całorocznego funkcjonowania w stacji polarnej do tej pory dostosowanego tylko do mężczyzn dawało o sobie znać w najdrobniejszych szczegółach (fot. Shutterstock)

Przyglądam się pamiątkowemu zdjęciu całej 10. wyprawy. Wszyscy w takich samych zimowych ubraniach, mężczyźni od razu rzucają się w oczy ze względu na zarost. Kołakowska z nieodłącznym uśmiechem, który znam z innych fotografii, Jachimiak w okularach słonecznych przykrywających prawie połowę twarzy. Na innym zdjęciu tajemnicę, kim jest postać w czerwonej kurtce rozpaczliwie zasłaniająca ręką twarz przed uderzeniami wiatru, ujawnia dopisek Anny Kołakowskiej: „Załączone zdjęcie przedstawia Wiesławę Jachimiak wracającą z laboratorium do stacji przy silnym wietrze. Zabezpieczaliśmy jej powrót, ustawiwszy się szeregiem, żeby nie minęła budynku, bo była mgła i silny wiatr. O jego sile świadczy wygięcie masztów obok Samolotu".

Dzwonię któregoś wieczoru do Wiesławy Jachimiak. Niestety, rozmowa jest krótka. Wspomnienie antarktyczne było piękne, ale pozostało nieodwołalnie już tylko w przeszłości.

Wracam do historii Anny Kołakowskiej.

Pod koniec drugiego zimowania, pod datą 28 maja 1986 roku, zapisała w swoim dzienniku: "Piękny zimowy dzień. Ukazało się blade prześwitujące słońce nad zatoką od strony półwyspu Kellera. Wznosi się coraz wyżej, oświetlając góry lodowe na zatoce. Światło załamuje się na lodzie i wygląda wszystko jak nieziemski wschód słońca. Trochę science fiction, trochę mój dawny niezapomniany sen".

Bardzo dużo pracowała naukowo, razem z mężem stanowili zgrany duet badawczy. Godziny spędzone w laboratorium lub na Zatoce Admiralicji, gdzie łowili kryla do badań w celu jego potencjalnego zastosowania w technologii żywności, zaowocowały solidną listą publikacji, kilkoma patentami i wypromowanymi pracami magisterskimi.

Za bardzo ważne osiągnięcie spowodowane moimi badaniami podczas wypraw uważam stwierdzenie, że kryl antarktyczny jest najlepszym źródłem niezbędnych dla naszego organizmu kwasów tłuszczowych omega-3. Dlatego, że te cenne kwasy są zawarte w fosfolipidach, czyli w najlepiej przyswajalnej formie, i są chronione przed utlenianiem dużą zawartością karotenoidów w krylu – opowiada badaczka.

W 1980 roku uzyskała stopień doktor habilitowanej, a po powrocie z pierwszego zimowania stanowisko docenta. W 1990 roku przyznano jej tytuł profesora. Za swoje osiągnięcia naukowe została w 2002 roku nagrodzona Zachodniopomorskim Noblem. Jest naukowcem z powołania.

Stopnie naukowe nigdy nie były moim głównym celem. To się działo w sposób naturalny, bo ciężko pracowałam, ciągle gromadziłam nowe materiały. Po prostu robiłam cały czas to, co mnie interesowało – opowiada Anna Kołakowska.

Żegnamy się serdecznie. Po zakończeniu rozmowy przez dłuższą chwilę się uśmiecham.

***

Któregoś dnia dostaję telefon.

Chciałam pani podziękować – mówi Anna Kołakowska. - Razem z mężem całe życie bardzo dużo pracowaliśmy i nigdy nie było dobrego momentu, żeby wrócić do naszych wspomnień z Antarktyki. Od paru tygodni przeżywamy nasze wyprawy na nowo, ciągle coś ciekawego znajdujemy w starych papierach. To pani zasługa.

*Fragmenty książki "Polarniczki. Zdobywczynie podbiegunowego świata" Dagmary Bożek