
W chwili wejścia nazistów do Polski miała dziewiętnaście lat i w planach studia dziennikarskie w Warszawie. Była nauczycielka języka polskiego wciągnęła ją do konspiracji. Alicja nie zastanawiała się nawet pięć minut. Pochlebiało jej to. Była dobrą łączniczką. Nie panikowała.*
Kiedy zabrali ją na Pawiak, też nie straciła zimnej krwi. Miała dziecięcą urodę i skutecznie udawała pierwszą naiwną. Najtrudniej było w czasie kwarantanny. W celi na trzy osoby siedziało siedemnaście. Więzienie i obóz na całe życie utrwaliły w niej strach przed tłumem.
Uciążliwe przesłuchania, niepewna przyszłość – a ona potrafiła myśleć też o tym, jak się jej włosy układają. Irytowała tym koleżanki. Dla nich więzienie było miejscem, gdzie należy myśleć o ojczyźnie, nie fryzurze. A dla niej właśnie to był sposób na przeżycie.
– Z ludźmi, w najtrudniejszych momentach życia, zostają pewne rzeczy. Ze mną została ta potrzeba wyglądania – opowiada z uśmiechem.
Zawsze szukała lusterka, a jak nie było lusterka, to szyby. A jak nie było szyby, to kałuży. A jak nie padało, można było się przejrzeć w cudzych oczach. Ubranie mogło być bardzo skromne, brudne, zniszczone. Lecz nie materialność była najważniejsza. Ważne było samo zauważanie potrzeby. Nawet kiedy nie można było umalować się, uczesać, mieć ładnego stroju, to pragnienia tych wszystkich rzeczy nigdy, przenigdy nie umiała wyłączyć.
Po pół roku, w tym samym ubraniu, w którym została aresztowana, trafiła do bydlęcego wagonu, który ruszył w górę mapy Polski. Czyli nie do Auschwitz – ucieszyły się przewożone. Alicja w podróży cieszyła się też, że aresztowali ją w starym płaszczu, a nowy, ulubiony, pozostał w domowej szafie. Będzie jak znalazł na później. Bo musi być później. Ani przez moment w to nie zwątpiła.
Pierwsze, co pamięta z przyjazdu do Ravensbrück, to jezioro. Piękne, olbrzymie, okolone lasem. Była też wierzba zwisająca gałęziami ciężko nad taflą. To jezioro przez lata będzie napełniać się trupami i prochem z krematorium, które zostanie nad nim wybudowane. Szczególnie pod koniec istnienia obozu, kiedy będą zwozić tu kobiety ze wszystkich kacetów, przeznaczone już tylko na śmierć.
W chwili przyjazdu Alicji jest wrzesień 1941 roku. W przydziale dostaje: pasiakową sukienkę i bluzę – na zimę, na lato zaś sukienkę jasnogranatową, do tego białą chustkę i drewniaki. Według rozkazów jest jeszcze lato. W pierwszą noc na bloku przytula nogami koleżankę, która marznie bardziej od niej.
Ten szczególik niedawno do niej wrócił. Tak to się dzieje: wracają drobne, pojedyncze obrazy, jak koraliki. Nigdy nie wiadomo, kiedy to się stanie. A bywa, że cały nanizany naszyjnik wspomnień nagle się rozsypie i żadnego nie można znaleźć. Koraliki wpadają w szczeliny pamięci zbyt głęboko.
Na początku żyć w obozie jest bardzo ciężko. Dziewczyny czasem szepczą między sobą, że tu i tak luksus, bo są koce i pościel, papier toaletowy, a w paczkach z domu przychodzą szczoteczki do zębów i marmolada. Ale praca jest mordercza.
Obóz się rozbudowuje i dziewczyny całymi dniami podają sobie cegły, aż ich dłonie stają się czerwone od krwi. Alicja nie może się nigdy ogrzać. To dręczy ją bardziej niż głód. Do dzisiaj zawsze potrzebuje ciepła.
Kilka miesięcy później przychodzi wybawienie. W połowie 1942 roku Polka ze Śląska, niejaka Stanisława Schönemann, namawia komendantkę obozu Johannę Langefeld, żeby otworzyć pracownię artystyczną, Kunstgewerbe, na potrzeby pracowników obozu. Pracownia zatrudnia głównie Polki, które odtąd będą rysować, malować, rzeźbić i wytwarzać dekoracyjne przedmioty. W obozie zaczyna kwitnąć kultura. Alicja zostaje zatrudniona przy wyrobie butów ze słomy. Nie ma pojęcia ani o szyciu, ani o szewstwie, ale bardzo chce mieć pracę pod dachem.
(…)
Podkreśla jednak, że każdy obóz miał swoją specyfikę. Ravensbrück został wymyślony specjalnie dla kobiet i kobiety nim zarządzały. Przestała bać się strażniczek, kiedy zdała sobie sprawę, że chociaż ich role w obozie są przeciwstawne, to jednak wszystkie są kobietami zupełnie tak samo jak ich ofiary. Niektóre ze strażniczek były zaburzone, jak mówi Alicja: fatalne jakieś wariatki, cierpiące z powodu rozmaitych życiowych perypetii, które następnie odreagowywały na podopiecznych.
W większości jednak widziała, jak w odbiciu, podobne do swoich gesty i troski. Na posady najczęściej trafiły przez przypadek, szukając szansy na przygodę czy lepsze życie, i czuły się w swoich rolach niewygodnie.
Nie pamięta już, jak wyglądały. Zlewają jej się w jedną postać. Chyba nosiły żakiety i krótkie spódnice do wysokich butów. Ale pamięta dokładnie to uczucie – zrozumienie dla ich losu. Świadomość ich strachu. Czasem z nimi rozmawiała. Starała się wejść z nimi w rodzaj komitywy, żeby pomóc sobie i koleżankom. W obozie, jak mi tłumaczy, dzięki zaradności można było wystarać się o lepsze posady, lepsze warunki, mieć tak zwane chody. To była ekstremalna, ale wciąż codzienność.
Popijam herbatę w lipcowe popołudnie siedemdziesiąt parę lat później i staram się to sobie wyobrazić. Od razu przychodzi mi do głowy, że takie ekstremum wielu doprowadziło jednak do natychmiastowej decyzji o odrzuceniu życia, a wielu do podjęcia takiej decyzji po wojnie. A ja właśnie patrzyłam na byłą więźniarkę, która zgodziła się, żeby tytuł jej biografii nie zawierał słów: "piekło", "lęk", "zło", ale brzmiał: Czesałam ciepłe króliki.
Alicja śmieje się, że ma dużą odporność na nieszczęście. Zdecydowała, że nie będzie rozważać, dlaczego tak się męczyła i cierpiała. Kiedy człowiek myśli tylko o tym, co go zabija albo chciało zabić, to jest koniec. Ona zaś nie chce się sama niszczyć.
Cały czas staram się zrozumieć, skąd ta jej zdolność. Nie umie mi wytłumaczyć. Mówi tylko, że taki miała chyba talent życiowy, że chciała przeżyć, nie krzywdząc nikogo. To podkreśla. Nigdy w obozie nie wystąpiła przeciwko komukolwiek i podobnie później, po wojnie. Nie żywiła chęci zemsty. Nie karmiła niechęci. Nie chciała po prostu przeżyć. Chciała dobrze przeżyć.
Postanowiła więc zapamiętać przyjaźń. Dobre gesty. Ratujące myśli. To wszystko, co było własne – a nie terror. Kawały. Piosenki. Sukienki. To, jak smakowała marmolada. Tort z chleba. Wiersz od koleżanki. Ukrywanie dodatkowej pary majtek pod poduszką. Życie mimo wszystko. Alicja wie, że można opowiadać o obozie, mówiąc tylko o rzeczach straszliwych. Ale ona nie potrafi wydobyć z siebie tej straszności. Kiedy zaczyna mówić, wychodzi jej opowieść o tym, jak była młodą dziewczyną. O nadziei.
- Przecież to nie jest prawda, że człowiek tylko wył z rozpaczy od rana do wieczora i wyrywał sobie włosy. Gdyby tylko wył z rozpaczy od rana do wieczora, to przecież by nie przeżył. Szukał pociechy jakiejś, rozrywki, radości, żeby tę codzienność ustroić – tłumaczy Alicja.
– Ustroić? – pytam zdziwiona.
– Tak. Trzeba było znaleźć sobie jakąś przyjemność. Wydaje się, że w trudnej chwili jako pierwsze odrzucimy błahe rzeczy, których normalnie nie zauważamy. Drobnostki takie, niewarte wspomnienia. A to jest największa nieprawda. Te drobnostki to właśnie są kamienie milowe do przetrwania – dopowiada.
I jako przykład przytacza historię pewnej sukienki. To było już pod koniec funkcjonowania obozu. Pasiaki się wtedy skończyły, wydawano tylko odzież cywilną, coraz gorszej i gorszej jakości. Obóz zaczynał przypominać skład szmat. A Niemcy przestali już tak pilnować przestrzegania regulaminu. Coraz trudniej było stwierdzić, na czym niby ten regulamin ma polegać. Na ubraniach cywilnych trzeba było nosić wymalowany czerwoną farbą pas, ale jak się odpowiednio zakombinowało, wystarczał znak kredą. Niektórym udawało się nawet dostać ubranie bez żadnego znaku. To był pewien erzac wolności.
Pewnego dnia Alicja zauważyła romską dziewczynę w przepięknej, barwnej sukience w kwiaty. Poszła za nią. Taka cudna sukienka, w takie cudne kwiaty. Musiała ją mieć.
Przekonała dziewczynę do dobicia targu i kupiła to cudo za porządny kawałek chleba. Czy to było rozsądne? A dlaczego nie? Sprawiło, że poczuła się szczęśliwa. Kiedy Alicja zamyka oczy, to widzi obóz raczej w kolorach szaroniebieskich. Dużo szarego płótna, wypłowiałych tkanin, trochę pasiaków, niebieskie sukieneczki, wszystko o prostych krojach, które określa jako sportowe. A sukienka tej Romki była taka wyraźna, jaskrawa, piękna! Kiedy o tym mówi, twarz jej jaśnieje.
Nie pamięta, co się z sukienką potem stało. Nie przywiozła jej z obozu. Wróciła za to z wełnianym płaszczem, beżowym, na podszewce, z futrzanym kołnierzem. Pochodził z magazynu odzieży pożydowskiej. Jeszcze pachniał cudzymi perfumami, kiedy wiozła go ze sobą pod pachą. Był ciężki i grzał niemiłosiernie. A właśnie zaczął się maj, pierwsze upały, wszystkie więźniarki w krótkich rękawkach. Lecz trzeba było myśleć perspektywicznie. Przecież kiedyś nadejdzie zima. Nosiła go potem przez kolejne lata, dopóki się nie zniszczył. Nie myślała o nim, że jest obozowy, odebrany. Był ciepły i ładny – to się liczyło. Jak na tamte czasy, wręcz luksusowy. Oglądamy zdjęcie, które znalazło się także w książce Zaborka. Alicja w futrzanym płaszczu, czapka uniwersytecka, z pieskiem. Bardzo szykowna.
Z Ravensbrück przywiozła też materiał, z którego uszyła sobie potem elegancką nocną koszulę. Obozowa koleżanka Ola Stauer znalazła zwój jedwabiu w magazynie rzeczy zrabowanych – nie więźniarskich, a nowych, głównie z Francji. Kolorowy i w kwiaty, jak tamta sukienka Romki. Alicja wiedziała od razu, że kiedy przyjdzie jej znów żyć w normalnym świecie, nie może w niego wkraczać jak obdartus. Nie zgadzała się z tymi, które uważały odwrotnie – że należy wyglądać jak najgorzej, pokazać od pierwszego wejrzenia, jak bardzo się cierpiało.
(…)
Teraz więc ma dla mnie najważniejsze. Niech ta rada koniecznie się znajdzie w książce, podkreśla. I zaczyna objaśniać.
– Spotyka panią dramat polegający na utracie wolności i samostanowienia. Nie wie pani, kiedy to się skończy, ale musi pani się temu oprzeć i doczekać zmiany. Niech sobie pani to naprawdę wyobrazi. Może nam się dziś wydawać to wręcz nierealne. Ale ja pani powiem: to nie był żaden kosmos, żadne piekło. To też było życie. I proszę zapamiętać, że przez jakikolwiek dramat by pani przechodziła, nie wolno przestać robić najprostszych rzeczy. Trzeba się myć. Trzeba się ubrać i uczesać. Choćby nie wiem jak człowiek był znużony i udręczony. To jest pani potrzebne nie tylko po to, żeby pani przeżyła, ale też po to, żeby pani chciała żyć później. No i trzeba podejść do wszystkiego normalnie. Wszystkiego można się nauczyć, kiedy się chce. Nikt pani nie zabierze woli. Czy ja te buty ze słomy umiałam wcześniej szyć? A mistrzynią w tym zostałam. Nie dopuściłam do siebie, że nie dam rady. Kiedy będzie pani miała takie podejście do znoju i trudności, to zawsze pani wygra. Na tym polega sztuka życia.
Alicja Gawlikowska-Świerczyńska zmarła w grudniu 2020 roku. Miała 99 lat. Niech spoczywa w pokoju.
*Fragmenty książki "Historie osobiste" Karoliny Sulej. Książka do kupienia w Publio