
Materiał zawiera drastyczne opisy
Front w zachodniej Francji gdzieś w środku zmagań I wojny światowej. 20-letni senegalski strzelec Alfa N’Diaye przeżywa załamanie po śmierci swojego najlepszego przyjaciela Mademby Diopa. Znali się od najmłodszych lat, pochodzili z jednej wioski. Mademba skonał w męczarniach na jego rękach, po tym jak niemiecki żołnierz rozpruł mu brzuch bagnetem. Alfa, nie mogąc poradzić sobie z bólem i gniewem po stracie druha, popada w obłęd. Codziennie pod wieczór przeczołguje się na zrytą pociskami "ziemię niczyją", oddzielającą francuskie i niemieckie linie okopów. Dostaje się na jej środek, po czym zastyga w bezruchu, udając trupa. Po zmroku, gdy ostrzał z obu stron ustaje, wielu zabłąkanych w dziennych natarciach niemieckich żołnierzy zaczyna się przekradać z powrotem ku swoim pozycjom. Alfa poluje na nich. Dopada ich pojedynczo, podcinając im znienacka nogi maczetą. Następnie wrzuca do najbliższego leja po pocisku i wiąże. Gdy zupełnie bezbronne ofiary odzyskują przytomność, Senegalczyk wypruwa im wnętrzności, "patrząc, jak z ich oczu ucieka życie", a potem podrzyna im gardło. Finałem makabrycznego rytuału jest odcięcie ręki zmarłego. Senegalczyk zabiera ją do okopu jako trofeum.
Początkowo biali oficerowie i towarzysze z oddziału chwalą Alfę za brawurowe nocne wypady. Gdy jednak powraca z czwartym krwawym trofeum, koledzy uznają go za czarnoksiężnika. Odsuwają się od niego. W okopach zaczynają o nim krążyć niestworzone historie. Docierają do francuskich oficerów. Barbarzyńskie okrucieństwo Alfy, tak pożądane przez armię w czasie natarć, zaczyna budzić przerażenie i odrazę. Atmosfera wokół niego gęstnieje...
Tak zaczyna się powieść Davida Diopa pod tytułem "W nocy krew jest czarna" ("At Night All Blood is Black" – w Polsce, w tłumaczeniu Jacka Giszczaka, ma ją wydać Cyranka). W tym roku zrobiło się o książce głośno, gdy francusko-senegalski pisarz otrzymał za nią prestiżową międzynarodową Nagrodę Bookera. Przypomniano sobie ponownie o kolejnym kontrowersyjnym rozdziale dziejów kolonializmu – udziale mieszkańców Afryki Zachodniej w walkach na europejskiej arenie I wojny światowej.
Francja jako jedyne wówczas mocarstwo nie wahała się rzucić swoich czarnoskórych poddanych w tak dużej liczbie na pierwszą linię walk przeciw żołnierzom wroga. Dziesiątki tysięcy z nich nigdy nie wróciło do ojczyzny, oddając życie za swoich ciemiężycieli. Tych, którzy przetrwali, nie spotkały specjalne wyróżnienia. Wręcz przeciwnie – sama ich obecność w Europie wywołała już po wojnie rasistowską nagonkę prasową o niespotykanym zasięgu. Z "rasy wojowników" stali się "bestiami", "czarnym wstydem".
Rasy "męskie" i "kobiece"
Wielkie imperia kolonialne nie mogłyby powstać bez zastępów "tubylczych" formacji wojskowych. Dzięki nim – żołnierzom rekrutującym się z arabskich, afrykańskich i azjatyckich ludów – europejskie potęgi poszerzały zamorskie terytoria, a następnie utrzymywały nad nimi panowanie. W różnych okresach i natężeniu wykorzystywali je między innymi Brytyjczycy, Niemcy, Włosi, ale przede wszystkim Francuzi.
Do 1914 roku zarządzane z Paryża terytoria, łącznie z metropolią, rozciągały się na powierzchni ponad 10 mln kilometrów kwadratowych, a zamieszkiwało je około 100 mln ludzi. W cieniu trójkolorowych sztandarów znalazły się między innymi polinezyjskie archipelagi, Madagaskar, znaczna część Indochin oraz większa część Afryki Zachodniej i Maghrebu. Pod nimi przeciwko chińsko-wietnamskim siłom w Tonkinie w latach 80. XIX wieku walczyli za Francję algierscy żuawi. Senegalscy strzelcy zaś u boku białych żołnierzy uczestniczyli w podboju Dahomeju i Madagaskaru w następnej dekadzie.
Kolonialne oddziały były dowodzone przez garstkę francuskich oficerów i podoficerów. Po dziesięcioleciach gromadzenia obserwacji podkomendnych z różnych podbitych nacji na początku XX wieku stworzyli oni klasyfikację "ras wojowników", czyli uszeregowali grupy etniczne wedle ich przydatności na polu walki.
"Tunezyjczycy są zniewieściali, Algierczycy męscy, ale to Marokańczycy są urodzonymi żołnierzami" – głosiło popularne powiedzenie wśród francuskich wyższych szarż. Jeszcze mniej subtelnie, w rasistowskim duchu epoki opisywano mieszkańców Afryki Subsaharyjskiej. Ogólnie uważano ich za prymitywne istoty – nadpobudliwe seksualnie, okrutne i niezdolne do racjonalnego myślenia. Niemniej w niektórych ludach dostrzegano większy potencjał niż w innych.
Wojskowi szczególnie cenili nacje z francuskiej Afryki Zachodniej, zamieszkujące tereny takich dzisiejszych państw, jak Senegal, Mali i Burkina Faso. Najwyżej w ich rankingu znajdowali się Bambarowie – jako "odważni i lojalni" – oczko niżej sklasyfikowano Wolofów – "inteligentnych, sprytnych, ale często próżnych". Ale innymi rekrutami, jak Tukulerzy lub Fulanie, też nie pogardzano. To z nich zaczęto już w latach 50. XIX wieku formować kolonialne oddziały zbiorczo określane mianem strzelców senegalskich.
Z punktu widzenia decydentów w metropolii takie rozwiązanie miało wiele korzyści. Przede wszystkim koszty wyszkolenia, wyekwipowania i żołdu dla czarnoskórego żołnierza były o połowę niższe niż w przypadku poborowego z Bretanii czy z Artois. Ponadto Afrykanie, co naturalne, dużo rzadziej padali ofiarą chorób tropikalnych. Dlatego Francuzi wykorzystywali strzelców senegalskich głównie do służby w garnizonach i kampanii na obszarze im najbliższym, tj. na terenie Afryki Zachodniej i Środkowej. Sporadycznie angażowano ich w operacje na innych frontach działań, na przykład w Maroku lub Madagaskarze.
Tuż przed I wojną światową rządy europejskich metropolii były mocno podzielone w kwestii masowego wcielania afrykańskich poddanych w szeregi swoich armii. Niemcy uważali, że zbrojenie "tych barbarzyńców" może spowodować upadek kolonialnych imperiów "białej rasy" na Czarnym Lądzie. Natomiast sama prasowa sugestia, że wrogowie Rzeszy mogą wysłać nad Ren czarnoskóre pułki, wywołała wśród opinii publicznej wielkie wzburzenie. Brytyjczycy podzielali niemiecką opinię, ale ich rasizm względem Afrykanów nie był aż tak hałaśliwie demonstrowany. Woleli ich wykorzystywać jako tragarzy, na odcinku militarnym polegając raczej na żołnierzach z Indii – Sikhach czy Gurkhach. Francuzi poszli zupełnie inną drogą.
Najpierw była teoria. W 1910 roku płk Charles Mangin opublikował książkę zatytułowaną "Czarna siła". Na jej kartach dowodził, że 40-milionowa Francja ze spadającym przyrostem naturalnym może mieć w przyszłości kłopoty w zmaganiach z "liczniejszym wrogiem" (czytaj: Niemcami, z populacją przekraczającą 60 mln). Proponował więc, by zakwaterować w Algierii potężną armię złożoną z zachodnioafrykańskich żołnierzy, gotową w każdej chwili do użycia po drugiej stronie Morza Śródziemnego. Idea ta zyskała aprobatę w kołach rządowych. Przeprowadzono akcję rekrutacyjną. W jej wyniku zgłosiło się jedynie 15 tys. ochotników.
Latem 1914 roku zaczęła się I wojna światowa. Po kilku miesiącach Francuzi zorientowali się, że konflikt szybko się nie skończy. Ich straty narastały lawinowo. Dlatego wprowadzili w swoich koloniach przymusowy pobór do wojska.
W Afryce Zachodniej akcja miała dwa oblicza. Łagodne, Blaise’a Diagne’a – pierwszego czarnoskórego polityka, który zasiadł we francuskim parlamencie. Otoczony strzelcami senegalskimi w galowych mundurach jeździł po wioskach i miasteczkach regionu, przekonując ludność do służby "obronie Francji". Robił to w zgodzie ze swoim sumieniem. Wierzył bowiem, że dzięki temu można doprowadzić do masowej emancypacji jego krajan. Jednocześnie francuska administracja stosowała bezwzględne metody. Zbuntowane wioski, które nie chciały dostarczyć wymaganej kwoty rekrutów, palono, zabierając gospodarzom zbiory i bydło. Część regionu pogrążyła się przez to w chaosie – wybuchały bunty, masy uchodźców tułały się po pustkowiach – ale kolonialne władze osiągnęły swój cel. Do błotnistych okopów zachodniej Francji wysłano do 1918 roku przeszło 140 tys. zachodnioafrykańskich młodzieńców.
Czarna krew
Pierwsi strzelcy senegalscy trafili do Francji jeszcze w 1914 roku. Oprócz kompletnie odmiennego krajobrazu, klimatu, architektury zaskoczyło ich coś jeszcze. Biała ludność, tak zdystansowana w koloniach, witała ich z otwartymi ramionami. Bakary Diallo – jedyny afrykański żołnierz, który opublikował wojenne wspomnienia w formie książki – opisywał, że gdy jego oddział przybił do portu w Sète, wiwatowały na jego cześć tłumy mieszkańców. Sklepikarze i restauratorzy obdarowywali ich jedzeniem, napojami i papierosami. Nierzadko ktoś krzyknął do nich, by "obcięli parę niemieckich łbów". Na co Senegalczycy tylko serdecznie się uśmiechali, pokazując przypięte do pasa maczety.
Wielu Francuzów, na co dzień im życzliwych, posługiwało się w jakimś stopniu rasistowskimi kliszami. W niepewnej wojennej atmosferze po prostu lepiej się czuli ze świadomością, że "barbarzyńcy" dosłownie zmasakrują ich przeciwników. Miało to odbicie w propagandzie. Na jednym z francuskich plakatów tej doby widać czarnoskórego piechura przebijającego bagnetem Niemca i jednocześnie zadającego mu pytanie: "Chcesz, żebym cię zjadł upieczonego czy surowego?". Ale walka psychologiczna i krzywdzące stereotypy rasowe to jedno. Gorzej, że francuscy oficerowie nierzadko popychali afrykańskich podkomendnych do frontowych zbrodni.
Ale po kolei.
Strzelcy senegalscy uczestniczyli we wszystkich ważniejszych bitwach frontu zachodniego. Bili się i nad Marną, i nad Sommą, i w przełomowych zmaganiach wiosny 1918 roku. Nie szkolono ich w ogóle w zakresie obsługi nowoczesnej broni – karabinów maszynowych, moździerzy czy artylerii. Uznawano, że są nazbyt "prymitywni", by podołać temu zadaniu. Z punktu widzenia francuskich wojskowych mieli inną właściwość, mianowicie "niedorozwinięty system nerwowy". I dlatego afrykańskie oddziały wykorzystywano na froncie jako formacje szturmowe, ruszające na okopy wroga jako pierwsze.
"[Oficerowie] traktowali nas jak psy myśliwskie, gotowe, by rzucić się na zwierzynę" – pisał Diallo. Ich brawura i umiejętności w walce wręcz robiły wrażenie na białych wojskowych. W lipcu 1915 roku nad Sommą jeden z oficerów posłał kompanię Senegalczyków, by zdobyli umocnioną niemiecką pozycję na wzgórzu. Większość została skoszona ogniem karabinów maszynowych, ale 40 ocalałych dotarło do celu i wycięło w pień obrońców za pomocą swoich coupe-coupe, jak nazywali maczety. O całym zdarzeniu obserwowanym przez setki par oczu krążyły potem legendy.
Senegalczyków nazywano "czyścicielami okopów", bo nie brali jeńców. A francuscy oficerowie nie próbowali zapobiegać zbrodniom, wręcz przeciwnie – za podobne wyczyny dekorowali ich medalami, a czasem nawet awansowali. Nie wyżej jednak niż do rangi porucznika, gdyż większość Senegalczyków pozostawała niepiśmienna, a w dodatku posługiwała się jedynie uproszczoną formą francuskiego, zwaną petit-nègre.
Żeby cieszyć się z zaszczytów, trzeba było przeżyć, a szansa na to w przypadku żołnierzy afrykańskich była znacznie mniejsza niż w przypadku francuskich. Jak podaje prof. Joe Lunn w książce "Memoirs of the Maelstrom", w latach 1917–1918 kolonialne oddziały ponosiły dwa razy większe straty niż pozostałe. Przed ofensywą na Chemin des Dames rozpoczętą w kwietniu 1917 roku gen. Robert Nivelle pisał wprost: "Nie oszczędzać czarnej krwi, by uratować białą". Efekty były widoczne już po pierwszych kilku szturmach, gdy liczba zabitych Afrykanów sięgała nawet 45 proc. ogólnych strat. W senegalskich pułkach doszło wtedy do buntu – około 200 żołnierzy odmówiło wyjścia na pozycje. Początkowo dowództwo zamierzało ich rozstrzelać za niesubordynację. Ostatecznie jednak jakiś przytomny oficer wskazał, że może to doprowadzić do masowej rebelii jednostek kolonialnych, i odmówił wykonania rozkazu. Przyznano mu rację.
Zakazany owoc
Senegalczycy bardzo źle znosili europejską zimę, dokuczliwą zwłaszcza w wilgotnych okopach. Często chorowali, a przede wszystkim cierpieli z powodu odmrożeń i puchnięcia stóp. Dlatego po doświadczeniach z przełomu 1914 i 1915 roku Francuzi zaczęli w zimniejszym okresie roku, od października do lutego, wysyłać strzelców na zaplecze frontu, na tak zwane obozy zimowe. Znajdowały się one głównie na cieplejszym południu kraju – w Gaskonii, Langwedocji i Prowansji. Po codziennych musztrach Afrykanie mieli dużo czasu, by poznać lepiej francuskich cywilów. Niektórych, a raczej niektóre, dużo bliżej, niż życzyłyby tego sobie władze.
W odróżnieniu od swoich białych kolegów żołnierze z Afryki Zachodniej nie mieli prawa odwiedzać rodzin. Niektórzy nie widzieli najbliższych przez trzy lata, inni aż przez pięć lat. W zamian mieli okazję przyjrzeć się z bliska codziennemu życiu Francuzów. Afrykanie – przyzwyczajeni do obserwowania białych głównie w rolach zarządców i oficerów – byli zdziwieni, gdy ujrzeli całe rzesze fizycznie pracujących chłopów i robotników, którzy w dodatku, tak jak oni, często nie potrafili czytać ani pisać. Egalitarne tradycje i brak zakorzenionych uprzedzeń rasowych sprawiały, że po przełamaniu początkowej nieufności między strzelcami a francuskim ludem nawiązały się przyjazne stosunki.
O ile z mężczyznami przy różnych trunkach i papierosach ciemnoskórzy żołnierze mogli fraternizować się do woli, o tyle ich relacje z białymi kobietami podlegały ograniczeniom i nadzorowi ze strony władz. Mogli korzystać do woli z wojskowych burdeli, w których pracowały Europejki. Ale już związki miłosne z "szanowanymi obywatelkami", które nie były rzadkim zjawiskiem, starano się torpedować, by "utrzymać prestiż francuskich kobiet", a tym samym uchronić kolonialną hierarchię przed erozją. Czyniono to, na przykład cenzurując listy Senegalczyków do kochanek lub po prostu je konfiskując, gdy zawierały jednoznacznie erotyczne treści.
Utrudnianie korespondencji nie zdawało się na wiele, gdy owocem związku międzyrasowego było dziecko, a konsekwencją ślub. Już po wojnie takie pary starano się wszelkimi środkami administracyjnymi zniechęcić do osiedlenia się w Afryce. Znów chodziło o to, by "nie dawać tubylcom złego przykładu". I nie zaludniać kolonii Mulatami, uważanymi za "z gruntu buntowniczych".
Czarny wstyd
W toku I wojny światowej na froncie zachodnim poległo około 30 tys. strzelców senegalskich. Znakomita większość pozostałych została odesłana z powrotem do Afryki Zachodniej, gdzie ich zdemobilizowano. Niektórzy mimo obiekcji władz pozostali w Europie. Wśród nich znalazł się między innymi Bakary Diallo. Otrzymał francuskie obywatelstwo za męstwo na polu walki, ale żołdu – w tej samej wysokości, w jakiej pobierali go jego biali koledzy w identycznej randze – już się nie doczekał. Tak wyglądała realizacja obietnic składanych przez kolonizatorów kilka lat wcześniej, gdy byli w potrzebie.
Czarni weterani, powróciwszy do domów, wprowadzili poważny zamęt. Z jednej strony zachowywali się lekceważąco wobec wodzów i starszyzny – nazywali ich "ignorantami". Z drugiej strony bardziej krytycznie niż reszta Afrykanów patrzyli na rządy Francuzów. Nie na tyle jednak, by nie dać się przekupić pewnymi przywilejami i posadami: policjantów, tłumaczy, urzędników. Z czasem wielu z nich stało się podporami systemu kolonialnego.
Jednak nie wszystkie pułki senegalskie wycofano z Europy zaraz po ustaniu walk. Na mocy traktatów kończących I wojnę światową Francuzi wprowadzili wojska okupacyjne do Nadrenii, między innymi po to, by zagwarantować sobie wypłatę przez Niemcy olbrzymich reparacji. W masie wysłanych tam jednostek znalazło się kilka formacji zachodnioafrykańskich. Reakcję na ten fakt można było przewidzieć. W 1920 roku niemieckie gazety i politycy rozkręcili międzynarodową nagonkę pod hasłami "czarnego horroru" i "czarnego wstydu". Zaangażowani w nią propagandyści pisali, że obecność "dzikich afrykańskich żołnierzy na germańskiej ziemi ma pogłębić ich upokorzenie". Oskarżali Senegalczyków, zupełnie bezpodstawnie, że masowo gwałcą kobiety i dzieci.
Rasistowska kampania oszczerstw zyskała poparcie amerykańskich segregacjonistów, części brytyjskich imperialistów, a nawet progresywnych intelektualistów, takich jak pisarze Herbert George Wells i George Bernard Shaw. Francję potępiano za wykorzystywanie "troglodytów" do nadzorowania "cywilizowanych ludzi". Międzynarodowa presja sprawiła, że Paryż wycofał afrykańskie oddziały z Nadrenii na początku lat 20. Ale w drodze po władzę naziści, żerujący na postwersalskim poczuciu krzywdy Niemców, nieraz poruszali wątek "czarnej hańby" w przemówieniach.
Wiemy, jak to się skończyło.
Pisząc tekst, korzystałem między innymi z książek: "At Night All Blood is Black" Davida Diopa, "Black Shame" Dicka van Galena Lasta i Ralfa Futselaara, "White War, Black Soldiers" Bakary’ego Dialla i Lamine’a Senghora.
Wojciech Rodak. Rocznik 1984. Redaktor i publicysta. Pasjonat szeroko pojętej historii i muzyczny koneser (od DJ Premiera do Jordiego Savalla). W przeszłości związany m.in. z dziennikiem Polska The Times i miesięcznikiem Nasza Historia. Obecnie współpracuje na wielu polach z Ośrodkiem KARTA, a także z Gazetą Wyborczą.