
Podawał się za fryzjera. Miał około 35 lat, kasztanowe włosy i oczy. Wzrostu był raczej średniego (170 cm) i tęgiej budowy ciała, co wyraźnie widać na zdjęciach. Argentyńscy policjanci określili jego wykształcenie jako "małe", charakter społeczny jako "średni" (cokolwiek mieli na myśli), a całą postać – z kanciastą lapidarnością stróżów prawa – sklasyfikowali jako "niemoralną". Było to dyplomatyczne określenie, biorąc pod uwagę fakt, że dotyczyło alfonsa z wyrokami za napad rabunkowy, handel narkotykami i przynależność do nielegalnych stowarzyszeń. Dossier z taką zawartością przywędrowało z Buenos Aires w ślad za Józefem Zysmanem niedługo po tym, jak w lipcu 1931 roku wrócił do Warszawy.
"Napoleon" – jak zwała go sutenerska brać, zapewne przez wzgląd na aparycję – chciał kontynuować proceder w szemranych zaułkach żydowskiej Woli i Muranowa. Nie było go jednak w kraju kilkanaście lat, dlatego musiał poszukać nowych wspólników. To trwało. By nie tracić oszczędności na lokum, zamieszkał kątem u swojej siostry Łai Cegiełki w kamienicy przy Targowej 59/11. Wieczorami zapewne nawiązywał znajomości w półświatku, a w ciągu dnia pomagał szwagrowi Aronowi Wróblowi w handlu końmi.
Przez pierwsze miesiące policja dosłownie nie spuszczała go z oka. Zysman był jednym z nielicznych alfonsów związanych ze Stowarzyszeniem Varsovia vel Cwi Migdal – kryminalnym ziomkostwem Żydów sutenerów w Buenos Aires, którzy zdecydowali się wrócić w rodzinne strony. O masowych aresztowaniach i procesie członków tej okrytej czarną legendą organizacji od 1930 roku trąbiła prasa na całym świecie. Temat często trafiał na łamy dzienników także w II RP, skąd wywodziła się większość z przeszło setki skazanych. Żydowskie gazety pisały o tym zjawisku z troską i wstydem. Inne, zwłaszcza te o profilu antysemickim, raczej ze złośliwą satysfakcją, gdyż Żyd handlujący żywym towarem należał do archetypicznych figur ich propagandy. Słowem – o sprawie było głośno. Co więcej, polska policja otrzymała od kolegów z Argentyny dziesiątki teczek żydowskich sutenerów i rajfurek, by w razie ich pojawienia się nad Wisłą wiedziała, kogo należy bacznie obserwować.
Już na początku 1932 roku stołeczna prokuratura wszczęła przeciwko "Napoleonowi" prewencyjne śledztwo – może po to, by zmusić recydywistę do ponownego wyjazdu z kraju. Był podejrzany o handel żywym towarem. Funkcjonariusze obojga płci z VI Brygady Policji Państwowej – zwanej oficjalnie "społeczno-obyczajową", a nieoficjalnie "żydowską" – zaczęli wokół niego węszyć. Posterunkowa Zofia Męczyńska co rusz przeprowadzała wywiady z praskimi sąsiadami Zysmana, szukając śladów jego nielegalnej aktywności. Nękano go rewizjami. Bez skutku. Nie natrafiano na nic, co nadawałoby się do aktu oskarżenia przeciwko alfonsowi. W związku z tym policjanci zdjęli go z celownika. Kilka miesięcy później okazało się, że uczynili to pochopnie. Józef Zysman bowiem tylko się przyczaił.
Właśnie tacy ludzie – żydowscy chłopcy z Warszawy, Łodzi czy Odessy – na początku XX wieku utworzyli w Buenos Aires potężną sutenerską mafię. Żerując na biedzie, desperacji i naiwności kobiet z Europy Środkowej, często współwyznawczyń, niektórzy z nich dorobili się fortun idących w miliony dolarów. Oto opowieść o wzlocie i upadku Stowarzyszenia Varsovia vel Cwi Migdal, które niezmiennie od dziesięcioleci inspiruje literatów, a ostatnio coraz częściej jest badane przez historyków.
Podążajmy więc za "Napoleonem" od samej kołyski.
Hewry z Muranowa
Choć druga połowa XIX stulecia stanowiła ponury okres w realizacji polskiej idei niepodległościowej, dla samej Warszawy były to złote czasy dynamicznego rozwoju. Kwitł przemysł, głównie metalurgiczny, rósł handel. Miasto stało się ważnym węzłem kolejowym. Pojawiły się elektryczność, gaz, kanalizacja i tramwaje. W latach 1864–1914 populacja miasta zwiększyła się niemal czterokrotnie – z 244 do 885 tys. mieszkańców. Blisko 40 proc. stanowili Żydzi. Dominowali przede wszystkim na Muranowie. W trójkącie wyznaczonym ulicami Miłą, Okopową i Dziką zamieszkiwała najuboższa ludność dzielnicy: rzemieślnicy, bazarowi handlarze i bezrobotni. Jak wspominał Bernard Singer, autor książki "Moje Nalewki", był to rewir niebezpieczny, gdzie wchodziło się na własne ryzyko. W jednym z tamtejszych domów, pod adresem Smocza 54, 14 stycznia 1896 roku przyszedł na świat Józef Zysman, syn Moszka i Mindli z domu Pomper.
Jego rodzina z pewnością miała kryminalne tradycje. Na liście skazanych za przynależność do Cwi Migdal bowiem znalazło się oprócz naszego bohatera jeszcze pięciu Zysmanów: Mordka, Icchak, Mejer, Abraham i Leon. Choć nazwisko nie należało do wyjątkowo rzadkich, najprawdopodobniej nie był to przypadek. Organizacja Cwi Migdal była nasycona rodzinnymi klanami. Możemy domniemywać, że w sutenerski proceder wciągnęli Józefa bracia lub kuzyni. W każdym razie "mistrzów" i "mistrzyń" tego fachu w ówczesnej Warszawie nie brakowało. Wraz z rozwojem metropolii bujnie rozkwitł także rynek usług seksualnych. U progu XX wieku funkcjonowały tu setki legalnych i nielegalnych domów schadzek, w których mogło pracować nawet kilka tysięcy kobiet (jeszcze w latach 80. XIX wieku tylko tych zarejestrowanych świadczących usługi seksualne było przeszło 1,4 tys.). Większość lupanarów, może nawet 90 proc., miała żydowskich właścicieli. Nie był to lokalny fenomen – trzy czwarte wszystkich przybytków rozkoszy w zaborze rosyjskim należało właśnie do mężczyzn wyznania mojżeszowego.
Dominacja w środowisku alfonsów powodowała, że wyznawcy judaizmu byli niejako predysponowani do opanowania pokrewnej branży – międzynarodowego handlu żywym towarem. Na przełomie XIX i XX wieku, w apogeum ich przestępczej aktywności, tworzyli tak zwane hewry, jak w jidysz nazywano gangi, które zajmowały się przerzutem Żydówek i Słowianek z Europy Środkowo-Wschodniej do domów publicznych za granicą. Dominowały dwa kierunki. Pierwszy wiódł na południe: przez Odessę do Konstantynopola, a dalej do portów Lewantu i Kairu. Drugi na zachód: przez Niemcy lub Francję do Ameryki Południowej, przede wszystkim do Brazylii i Argentyny.
Józef Zysman wyruszył z Warszawy tym ostatnim szlakiem najprawdopodobniej w 1913 roku. Czy już wtedy należał do hewry? Czy może miał dopiero terminować przy bardziej doświadczonych braciach lub kuzynach? Czy eskortował jakąś biedną uprowadzoną dziewczynę? Tego się nie dowiemy. Pewne jest natomiast – jednoznacznie wskazują na to dokumenty i poszlaki – że po dotarciu do Buenos Aires chłopak ze Smoczej podążał włącznie drogą występku.
Oralne eldorado
Gdy familia Zysmanów pojawiła w metropolii nad La Platą, Argentyna osiągała właśnie historyczny szczyt ekonomicznej prosperity. Zawdzięczała go prowadzonemu na gigantyczną skalę, niezwykle wówczas dochodowemu eksportowi płodów rolnych, głównie mięsa i pszenicy. Rozwijała się znacznie dynamiczniej niż Australia, Kanada czy nawet USA. Jeśli chodzi o dochód narodowy per capita, doszlusowała aż do poziomu Francji i Niemiec. Nic więc dziwnego, że przyciągała masy emigrantów z biedniejszych części Starego Kontynentu, przede wszystkim z Hiszpanii, Włoch i Europy Wschodniej. Byli to głównie młodzi samotni mężczyźni.
W pewnym momencie w Buenos Aires na jedną kobietę przypadało więcej niż dwóch mężczyzn. W mieście wytworzył się duży popyt na usługi seksualne. Nie były one tanie. Jak podaje badacz Mir Yarfitz, autor książki "Nieczysta imigracja. Żydzi i seksbiznes w złotej erze Argentyny", w latach 20. średni koszt seksu, przeważnie oralnego, wynosił tyle, ile przeciętna robotnicza dniówka. Statystycznie jedna kobieta obsługiwała od 15 do 20 klientów dziennie. Nawet po oddaniu sutenerowi czy madame najczęściej połowy zarobków mogła prowadzić dostatnie życie i jednocześnie oszczędzić pieniądze na przebranżowienie się (co też nierzadko się zdarzało).
Rajfurzy obojga płci, którzy żerowali na pracy seksualnej, odnaleźli w Argentynie prawdziwe eldorado. Jedni – szczególnie dotyczyło to miejscowych – zatracali się w hulankach i swawolach, żyjąc "na bogato", z dnia na dzień. Inni oszczędzali pieniądze, by po kilkunastu latach z zebranym kapitałem wycofać się z interesu. Jeśli byli emigrantami, często wracali do kraju pochodzenia, by zainwestować w legalny biznes.
Więksi gracze, mający po kilka lupanarów, prowadzili się jak rasowi burżuje: nabywali wille ze służbą, samochody z szoferami i posyłali dzieci do najlepszych szkół. I brylowali na salonach elit. Ten sam proceder nie zapewniłby im podobnego poziomu życia w ówczesnej wyuzdanej i zamożnej Francji, nie wspominając o Rumunii czy Polsce. Dlatego metropolia nad La Platą przyciągała sutenerów i ich "białe niewolnice" jak magnes, stając się wkrótce na łamach światowej prasy odpowiednikiem Sodomy i Gomory. Gros odpowiedzialności za ten wizerunek ponosili wschodnioeuropejscy przestępcy, tacy właśnie jak Zysman Żydzi aszkenazyjscy, a więc pochodzący ze wschodniej i środkowej Europy, którzy od początku wielkich migracji do Argentyny opanowali znaczną część tamtejszego rynku usług seksualnych. Nieprzemijającym, acz niezbyt sympatycznym znakiem ich podbojów na tym polu jest fakt, że do dziś słowo "polaca" – czyli po hiszpańsku "Polka" – jest synonimem kobiety lekkich obyczajów.
Varsovia nie da się lubić
Od ostatnich dekad XIX wieku wyznawcy religii mojżeszowej napływali do Argentyny szerokim strumieniem, uchodząc przed biedą i nastrojami pogromowymi z Rosji. Ich diaspora powiększała się o kilkanaście tysięcy przybyszów rocznie, by w 1920 roku sięgnąć poziomu 150 tys.
Już z pierwszymi falami żydowskich migrantów pojawił się silny desant sutenerów i kobiet, na których zarabiali. Liczby wskazują jednoznacznie, że dla Argentyńczyków od początku musiało to być zauważalne. W 1895 roku w Buenos Aires mieszkało raptem 753 wyznawców judaizmu. W tym samym okresie 164 Żydów aresztowano za stręczycielstwo i handel żywym towarem, a 229 Żydówek pracowało w legalnych lupanarach. Pod koniec lat 20. w niemal dwumilionowej już wtedy metropolii mieszkało około 100 tys. Żydów. Blisko jedną trzecią zarejestrowanych w mieście pracownic seksualnych, czyli mniej więcej 5 tys., stanowiły żydowskie kobiety z Europy Wschodniej.
Dla raczej pobożnej mojżeszowej społeczności taka liczba współwyznawców zaangażowanych w haniebny proceder była poważnym problemem moralno-wizerunkowym. Z jednej strony próbowali więc mu przeciwdziałać. Organizacja Ezres Noshim przeczesywała statki przypływające z Europy w poszukiwaniu młodych Żydówek podróżujących samotnie lub w szemranym towarzystwie, by je uratować "od piekła lupanaru". Z mizernym skutkiem – przechwytywali raptem kilka kobiet rocznie. Z drugiej strony całkowicie wyrzucili tysiące ludzi tworzących seksbiznes poza nawias społeczności. Określali ich hebrajskim mianem tmeim, czyli "nieczystych". Nie przyjmowali ich do swoich synagog i szpitali, pozbawili prawa do pochówku na należących do gminy cmentarzach. Tym samym paradoksalnie przyczynili się do skonsolidowania żydowskiego półświatka nad La Platą. Stało się to za sprawą pewnego warszawiaka.
Lewek Migdał, bo o nim tu mowa, przyszedł na świat w 1852 roku. Ten grubawy łysiejący wąsal należał do aszkenazyjskich rajfurów pionierów na argentyńskiej ziemi. W 1906 roku razem z kilkoma ziomkami z Warszawy, jak Maks Goldberg czy Bernard Gutwein, powołał do życia Stowarzyszenie Varsovia. Oficjalnie organizacja miała zajmować się wzajemną pomocą, a przede wszystkim pełnić funkcję bractwa pogrzebowego. W tym celu – w kooperacji z innymi "wykluczonymi" Żydami, imigrantami z Maroka – zakupiła działkę pod cmentarz w istniejącej do dziś dzielnicy Barracas al Sur. Nieoficjalnie stowarzyszenie stało się platformą współpracy żydowskich sutenerów i madame z Buenos Aires. Z czasem, już po śmierci ojca założyciela w 1908 roku, opanowało ono co najmniej jedną trzecią tamtejszego rynku usług seksualnych. Wedle szacunków badaczy w szczycie potęgi, czyli w latach 20., do przeszło 400 członków Varsovii należało ponad 2 tys. domów publicznych.
Aszkenazyjska mafia miała przewagę nad głównymi konkurentami Francuzami. Przede wszystkim jej zgrane hewry kontrolowały szlaki przerzutowe żywego towaru z dużych miast i sztetli Polski, ale także z Węgier czy Rumunii. Wbrew prasowym mitom większość kobiet nie była werbowana do pracy w argentyńskich domach publicznych podstępem, na przykład pozorowanym ślubem, po którym ofiarę wywożono za granicę. To bieda sprawiała, że wiele kobiet "wolało talerz zupy z rąk rajfura", jak pisał Albert Londres w reportażu "Droga do Buenos Aires".
Członkowie Varsovii byli znacznie bardziej zgrani niż inne sutenerskie organizacje. Podstawę stanowiło wzajemne zaufanie. Rekrutowali wyłącznie Żydów, często spośród rodziny lub kolegów z rodzinnego miasta. Warszawa, jak wynika z moich badań, mogła być miejscem urodzenia nawet połowy z nich.
Stowarzyszenie nie musiało obawiać się nalotów policji na swoje nielegalne przybytki. Korumpowali funkcjonariuszy z Buenos Aires, wypłacając stałe "pensje" komu trzeba, na co ich konkurenci nie wpadli. Dzięki temu mogli pracować spokojnie, bez aresztowań i innych zakłóceń. Starali się być dyskretni, unikali awantur czy używania przemocy. Do "brudnej roboty", w tym "uspokajania" krnąbrnych pracownic, wynajmowali ludzi z zewnątrz. Inwestowali w rozwój seksbiznesu, m.in. kupując nieruchomości przeznaczone na lupanary. Niektóre "fabryki miłości" wymagały sporych nakładów, jak chociażby opisywane przez Alberta Londresa fałszywe kino w portowej dzielnicy La Boca, gdzie na ekranie wyświetlano pornograficzne filmy, a muzyka grała tylko po to, by zagłuszać odgłosy zbliżeń w separatkach. Gros lokali członków stowarzyszenia znajdowało się w dzielnicy żydowskiej, położonej w kwartale ulic Junin, Córdoba, Rivadavia i Callao. Dziś jest to północno-wschodnia część śródmiejskiej Balvanery. I były one dużo bardziej kameralne niż wspomniane kino – w jednym mieszkaniu najczęściej pracowała jedna lub dwie kobiety.
Symbolem prosperity Varsovii stała się wybudowana w połowie lat 20. okazała dwupiętrowa siedziba w stylu art déco. Znajdowała się przy reprezentacyjnej Avenida Córdoba. Urządzono ją luksusowo – same żyrandole kosztowały po 5 tys. dolarów. W budynku oprócz biur znajdowały się bar i synagoga. Jeden z miejscowych rabinów nie miał więc zgryzu, gdy w dniu uroczystego otwarcia budynku prowadził przez ulice miasta kondukt alfonsów i pracownic lupanarów, trzymając w rękach zwoje Tory. Według argentyńskiej policji potem w tym "domu modlitwy" urządzano wyuzdane bachanalia, w których główną rolę grały debiutantki w branży.
Z całej czeredy sutenerów związanych ze stowarzyszeniem największe pieniądze zarobiła kobieta, zresztą rodem z Warszawy. Estera Cohen, zwana Esterą Milionerką, zaczynała pod koniec XIX wieku, pracowała na ulicy i okradała śpiących klientów. Pokaźnego majątku dorobiła się jako nałożnica kilku bogaczy. Gdy przeszła na "emeryturę", zaczęła inwestować w nieruchomości i lupanary. Z olbrzymimi sukcesami – na początku lat 30. jej fortunę szacowano na 3 mln ówczesnych dolarów (dziś byłoby to około 47 mln).
Ciemne chmury nad Varsovią zbierały się już od końca lat 20. Najpierw polski poseł w Argentynie Władysław Mazurkiewicz wymusił na stowarzyszeniu zmianę nazwy, by "nie hańbiła imienia stolicy Rzeczypospolitej". Przemianowano je na Cwi Migdal, ku czci pierwszego prezesa. Później w organizację uderzył prawdziwy grom. Znalazła się bowiem nieustraszona Rachela Liberman, gotowa zeznawać przeciwko swoim prześladowcom, i jeden nieskorumpowany komisarz policji, który był gotów jej pomóc – Julio Alsogaray. Gdy dołączył do nich jeszcze uczciwy i praworządny sędzia, przez środowisko żydowskich sutenerów przeszła fala aresztowań. W 1930 roku ujęto przeszło setkę członków stowarzyszenia, w tym Esterę Milionerkę i Józefa Zysmana. Skazano ich za przynależność do "niebezpiecznej organizacji" na kilka miesięcy więzienia.
Proces spowodował rozpad Cwi Migdal. Niemal 300 osób, czyli większość członków stowarzyszenia, uciekło przed aresztowaniem do innych krajów Ameryki Południowej, głównie do pobliskiego Urugwaju. Część po odsiedzeniu wyroków została po prostu wydalona, ale wielu powróciło do Argentyny, w niektórych przypadkach także do wyuczonego procederu.
Klęski "Napoleona"
Józef Zysman należał do niebezpiecznych recydywistów – siedział wcześniej za rozbój i handel narkotykami, prawdopodobnie kokainą. Dlatego wydalono go z Argentyny do Urugwaju. Jako jeden z niewielu byłych członków Cwi Migdal zdecydował się wrócić do Polski.
Po kilkunastu miesiącach wymuszonej przerwy pojawił się na ulicach Warszawy. Oficjalnie prowadził ze szwagrem skład mebli na Pradze, na co okazywał policji konieczne licencje i dokumenty. Jednocześnie z niejakim Nachamanem Brynem, starszym kolegą ze Smoczej, i jego kochanką Złatą Rozental zaczął prowadzić na Złotej 34/1 niewielki dom schadzek. Ostatecznie funkcjonariusze wpadli na jego trop w grudniu 1937 roku. Trzy miesiące później aresztowano go i w ramach walki ze zdegenerowanym elementem wysłano do obozu w Berezie Kartuskiej, tak jak wielu warszawskich alfonsów.
Zwolniono go po kilku miesiącach ze względu na zły stan zdrowia. Zaawansowana kiła, choroba zawodowa sutenerów, spowodowała u niego niedowład prawej ręki. Niedługo po powrocie do stolicy spotkała go tragedia – zmarła jego dopiero co poślubiona żona Fajga Cyk. Jeszcze w listopadzie 1940 roku, gdy Niemcy wznosili mury getta, żył na pewno. Mieszkał na Dzikiej 32. Potem ślad po nim się urywa.
Pisząc tekst, korzystałem przede wszystkim z książki Mira Yarfitza "Impure Migration. Jews and Sex Work in Golden Age Argentina", a także nadesłanych przez niego dokumentów. Posiłkowałem się też informacjami od Jose Luisa Scarsiego, argentyńskiego specjalisty od dziejów Cwi Migdal, a także następującymi pozycjami: "Polacy, Żydzi i mit handlu kobietami" Aleksandry Jakubczak, "Droga do Buenos Aires" Alberta Londresa w tłumaczeniu Kazimierza Rychłowskiego, "Trafficking in Women (1924–1926). The Paul Kinsie Reports for the League of Nations" (t. II).
Wojciech Rodak. Redaktor i publicysta. Pasjonat szeroko pojętej historii i muzyczny koneser (od DJ Premiera do Jordiego Savalla). W przeszłości związany m.in. z dziennikiem Polska The Times i miesięcznikiem Nasza Historia. Obecnie współpracuje na wielu polach z Ośrodkiem KARTA, a także z Gazetą Wyborczą.
TU ZNAJDZIE SIĘ REKLAMA