
IBM zajął na potrzeby meczu kilka pięter położnego w Midtown Manhattan wieżowca Equitable Center. Główny system Deep Blue miał być na miejscu, w pokoju otoczonym większą ochroną niż jakiekolwiek pomieszczenie w Pentagonie. Według Newborna podłączono do niego systemy zapasowe, które mogły płynnie przejąć funkcje komputera. Jeden znajdował się w Yorktown Heights, drugi, mniejszy, w tym samym budynku.*
Obecny Deep Blue działał na bazie nowego modelu superkomputera, który był dwukrotnie szybszy od poprzednika oraz zawierał jeszcze więcej stworzonych przez Hsu udoskonalonych szachowych układów scalonych: było ich aż 480 i osiągały maksymalną szybkość obliczeniową 200 milionów pozycji na sekundę. Znacznie później czytałem, że ta nowa wersja pokonywała starą w stosunku trzy do jednego w meczach treningowych, jednak gdybym dowiedział się o tym przed meczem, niewiele by mi to powiedziało. Nawet jeśli kolejna wersja tego samego programu nie zostanie znacząco poprawiona, to przy podwojeniu szybkości stanie się znacznie mocniejsza od swojego poprzedniego wcielenia; ale tego, jak dobrze jakaś maszyna spisuje się w grze przeciwko innym maszynom, nie da się w prosty sposób przełożyć na to, jak dobrze pójdzie jej w konfrontacji z arcymistrzami.
(…)
Losowanie odbyło się 1 maja w Equitable Center. To stara szachowa tradycja pozwalająca ustalić, kto będzie grał białymi w pierwszej partii. Zazwyczaj organizatorzy wykorzystują losowanie jako okazję do nadania odrobiny lokalnego kolorytu samej procedurze. Gdy nie ma żadnych dodatkowych rekwizytów, o tym, kto gra jakim kolorem, rozstrzyga się w ten sposób, że jeden gracz trzyma ukryte w dłoniach za plecami pionki obu kolorów, a drugi wybiera rękę. Jeśli trafi na tę, w której jego przeciwnik trzyma białego pionka, dostaje białe. Nuda. Przez te wszystkie lata brałem udział w najdziwniejszych metodach wybierania koloru, jakie tylko można wymyślić. Urządzano losowania z kulami jak w totalizatorze, ze zwierzętami, tancerkami i iluzjonistami. Podczas turnieju rozgrywanego w 1989 roku w szwedzkim mieście Skellefteå gracze stanęli naprzeciwko szesnastu sztabek szczerego złota. Do każdej z nich przyczepiono inny numer, po czym cała szesnastka szachistów zbliżyła się do sztabek i każdy z nas miał podnieść jedną, by odkryć swoją pozycję startową. Widząc, jak niektórzy mocują się z ciężarem złota, przygotowałem się, chcąc spróbować podnieść swoją przy użyciu jednej ręki. Nie udało mi się to jednak, więc musiałem użyć obu, jak inni – i w tym właśnie momencie zobaczyłem, że dwa razy ode mnie starszy węgierski arcymistrz Lajos Portisch podnosi swoją sztabkę jedną ręką bez najmniejszych oznak wysiłku. W 2002 roku grałem szybki mecz z Karpowem przy nowojorskim Times Square. Losowaniem zajmował się niezwykły iluzjonista i miłośnik szachów David Blaine: wydawało się, że chce to zrobić w staromodny sposób, używając dwóch pionków. Ale oczywiście pionki ciągle znikały i rozpadały mu się w dłoniach!
W Nowym Jorku wyglądało to trochę spokojniej. Razem z C.J. Tanem stanęliśmy przed dwoma identycznymi pudełkami z ukrytymi w nich bejsbolówkami drużyny New York Yankees: jedna była biała, druga czarna. Wybrałem sobie pudełko i okazało się, że czapka w środku jest biała – jak przystało na obrońcę ludzkości! Odwrotnie niż to było w pierwszym meczu, rewanż miałem zacząć białymi. Nie było to bez znaczenia, przynajmniej teoretycznie, ponieważ w tamtych okolicznościach wolałbym kończyć, grając dwie z ostatnich trzech partii białymi, tak by lepiej wykorzystać to, czego zdążę się dowiedzieć w pierwszych partiach. Pierwszy mecz dowiódł, że granie białymi w ostatniej partii może dawać również przewagę taktyczną – w zależności od wyniku meczu. Jeśli przeciwnik ma tyle samo punktów lub mniej, podczas swojej ostatniej kolejki gry białymi znajduje się pod olbrzymią presją, by to wykorzystać. Poza tym w rzeczywistości oddawałem znaczną część swojej przewagi wynikającej z grania białymi, ponieważ na początku chciałem grać ostrożne debiuty – dlatego biorąc pod uwagę całą tamtą sytuację, wolałbym zaczynać od czarnych.
Ten dzień w końcu nadszedł. Na miejsce przybyły setki dziennikarzy, by na żywo relacjonować mecz. Również widownia była pełna. Uścisnąłem dłoń Hsu przy szachownicy i otoczony przez strzelającą fleszami armię fotografów próbowałem oczyścić umysł z wszelkich rozproszeń. Czułem ulgę, mogąc w końcu grać w szachy i przekonać się wreszcie, ile warta jest ta maszyna. Z radością odnotowałem, że brzemię obrony ludzkości nie sprawiło, by moje bierki stały się zauważalnie cięższe.
Rozpocząłem partię, przesuwając skoczka na skrzydle królewskim na pole f3, tak jak to robiłem we wszystkich swoich partiach granych białymi w pierwszym meczu. To elastyczny ruch, pozwalający obu stronom na wiele transpozycji, idealny do wysondowania przeciwnika. Był to element mojej strategii "antykomputerowej" – stosowałem ją wtedy z równą przykrością, z jaką teraz o tym piszę. Zdecydowanie bardziej wolałbym zagrywać te same ostre debiuty, którymi zazwyczaj rozpoczynałem partie z takimi przeciwnikami, jak Karpow czy Anand, wolałbym skonfrontować swoje przygotowanie z komputerem mającym dostęp do biblioteki równie nieskończonej, jak biblioteka Borgesa.
Ale musiałem też być praktyczny. Chciałem wygrać, a nie zejść ze sceny, choćby towarzyszący temu blask chwały był nie wiedzieć jak zaszczytny. Dzięki ćwiczeniom prowadzonym z dużo słabszymi programami widziałem, że ostre jak brzytwa pozycje, które wolałbym wybierać w grze przeciwko któremukolwiek człowiekowi na świecie, w konfrontacji z Deep Blue mogą przysporzyć mi kłopotów. Byłem pewny, że w fazie otwarcia nic mi nie grozi – swoje przygotowanie do tego dnia wystawiłbym przeciwko każdej drużynie arcymistrzów na świecie. Jeśli jednak chodzi o kontynuację moich zasadniczych wariantów, to w starciu z Deep Blue pojawiały się dwa duże problemy.
Po pierwsze, możliwość sięgnięcia do otwartej bazy danych, by zwyczajnie powtórzyć z niej odpowiednie posunięcia, i doskonała pamięć wszystkich moich partii dawały maszynie bezpieczne przejście do gry środkowej, w której celowała. Dlaczego miałbym pozwalać, by maszyna doszła do 20 posunięcia, grając tak dobrze jak Karpow (ponieważ dosłownie powtarzałaby ruchy Karpowa)? Frederic pokazał mi komercyjne książki debiutów, które w pewnych wariantach szły tak głęboko, że dochodziły praktycznie do końcówki. Jeśli Deep Blue naprawdę potrafił grać na poziomie mistrzostw świata, to chciałem, by dowiódł tego przez myślenie, a nie przez odgrywanie moich własnych partii (tyle że w rozgrywce przeciwko mnie). Miałem nadzieję, że wykorzystam jego brak zdolności planowania czy też gry strategicznej dzięki temu, że jak najszybciej wyprowadzę go poza granice jego książki, chociażby moja pozycja nie była obiektywnie silna. Nawet gdybyśmy później dokonali transpozycji z powrotem do wariantów głównych, jak to się kilka razy zdarzyło, zyskałbym przy okazji przynajmniej jakieś pojęcie na temat preferencji maszyny.
Po drugie, wiele z moich ulubionych debiutów prowadziło do ostrych, otwartych pozycji. Od takich wariantów bliżej by było do sytuacji, w których Deep Blue grał na poziomie trzech tysięcy punktów, a dalej do pozycji zamkniętych, wymagających lawirowania, w których grał znacznie gorzej. Nawet gdyby zespół IBM-u poprawił rozumienie pozycyjne maszyny w takim stopniu, jak to utrzymywał (a faktycznie wydawało się, że tak jest), to i tak sądziłem, że mam większe szanse w antykomputerowym bagnie niż w walce pozycyjnej na otwartej przestrzeni. Dokonanie tego wyboru było dla mnie dosyć bolesne. Z natury jestem nieustępliwy, zarówno przy szachownicy, jak i gdzie indziej. Nie mogę jednak powiedzieć, że była to zła decyzja, dlatego tylko, że przegrałem mecz.
Jednym z błędów "narracyjności" w analizie partii jest coś, co nazywamy "analizowaniem zgodnym z wynikiem". To znaczy: skoro zwycięzca wygrał, to znaczy, że wykonywał dobre posunięcia; skoro przegrany przegrał, to znaczy, że popełniał błędy i tak dalej. Gdy zna się wynik partii, zanim zacznie się ją analizować, bardzo trudno nie patrzeć bardziej krytycznie na posunięcia gracza, który ostatecznie przegrał – nawet jeśli być może taki krytycyzm nie był zasłużony. Jeśli się wie, że przegrałem rewanż z Deep Blue, łatwo uznać wszystkie moje decyzje za błędy, podczas gdy każdą powinno się oceniać z jak największym obiektywizmem. Oczywiście, jeśli ktoś przegrał partię albo mecz, oznacza to, że popełnił błędy, ale powinniśmy też pamiętać, że – jak pisał amerykański autor szachowy I.A. Horowitz – "1 zły ruch przekreśla 40 dobrych".
Moja antykomputerowa strategia zaprocentowała w pierwszej partii, choć nie w sposób rozstrzygający. Kontynuowałem otwarcie Rétiego, które z powodzeniem wykorzystałem poprzednio przeciwko maszynie, i ostatecznie przeszliśmy do pewnej powszechnie znanej pozycji, co do której mogłem mieć pewność, że Deep Blue nadal znajduje się w ramach swojej książki debiutowej. Wtedy, w ruchu dziesiątym, odszedłem od wcześniejszego schematu, decydując się na posunięcie, które wstydziłbym się wykonać, gdybym grał przeciwko człowiekowi. Zamiast normalnego pchnięcia pionka sprzed króla o dwa pola i zdobycia w ten sposób przestrzeni w centrum, poruszyłem się nim nieśmiało tylko o jedno pole, unikając kontaktu z czarnymi. Był to ruch celowo pasywny, niemal wyczekujący, pozostałość starej sztuczki Davida Levy’ego: zobaczmy, czy da się tak wmanewrować komputer, by osłabił własną pozycję, gdy zostawi się go bez konkretnych celów.
I oto okazało się, że to możliwe! Następny ruch komputera niepotrzebnie spowodował słabość wokół jego króla. Zamiast wykorzystać moją uległą grę, Deep Blue nie wiedział, co zrobić z podarowanym mu przeze mnie dodatkowym czasem. Pamiętajmy, że było to pierwsze dziesięć posunięć, jakie ktokolwiek spoza obozu IBM-u kiedykolwiek widział w wykonaniu Deep Blue. Dla mnie był to dobry znak, świadczący, że maszyna wciąż musi się czegoś nauczyć. Pytanie brzmiało, czy ja będę umiał dać jej tę nauczkę. Udawanie niemrawego mogło zachęcić ją do paru miernych posunięć, wiedziałem jednak, że jeśli zamierzam wygrać, w pewnym momencie będę musiał przejść do ofensywy.