
Czy dla dzieci, które nie znają innej rzeczywistości niż ta równolegle tocząca się cyfrowo, jest problemem, że ich rodzice są aktywni w sieci i wrzucają ich zdjęcia?
Jeśli pytasz mnie o dane, to na razie mamy stosunkowo mało analiz prowadzonych na tzw. social media babies. To dzieci, których życie realizowane było też w internecie, bez ich woli, prowadzili je za nie ich rodzice. Mało wiemy na temat długofalowych konsekwencji, bo te dzieci dopiero wchodzą w dorosłość - widziałam dotąd jedne długofalowe badania, prowadzone w Stanach Zjednoczonych.
Ale kiedy na warsztatach zapytałam ostatnio młodych, czego o ich prawach powinni nauczyć się dorośli, to pierwsze, o czym powiedzieli i co zdominowało rozmowę, było ich prawo do prywatności. Mówili o tym, że nie powinni umieszczać w sieci ich zdjęć ani informacji o nich. Musisz być gotowa na to, że podczas tej rozmowy otworzymy puszkę Pandory, ponieważ mało jest osób, które nigdy nie pokazały dziecka w sieci, jest to więc temat emocjonujący.
Żeby nie było, nie będę pierwszą, która rzuci kamieniem. Dla mnie również nie od razu było jasne, że pokazywanie w sieci dziecka nie jest fair wobec niego. Dopiero z upływem lat wykształciłam w sobie coś, co określam mianem cyfrowego sumienia.
A jeśli pytamy nasze dziecko, czy możemy wrzucić jego zdjęcie, a ono się zgadza?
To nie jest żadne uzasadnienie. Wręcz przeciwnie! To nadużycie i manipulacja, dlatego że całkiem małe dzieci nam ufają, wierzą, że chcemy dla nich dobrze. Owszem, pytamy je o zgodę, ale z intencją, żeby się zgodziły. Dlaczego nastolatek się nie zgadza? Bo jest bardziej świadomy, bo mu się nie podoba, że "starzy" będą go pokazywać w sieci.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje>>
Są rodzice, którzy mówią, że mają prawo dysponować wizerunkiem dziecka.
Owszem, prawo autorskie mówi o tym, że w przypadku nieletnich decydują o nich rodzice lub opiekunowie prawni, ale to nie jest jedyny kodeks, który nas obowiązuje. Jest jeszcze Kodeks rodzinny i opiekuńczy, który mówi, że możemy dysponować prawami dzieci, ale zawsze musimy to robić z myślą o konsekwencjach obecnych i przyszłych. To nie jest tak, że prawo pozwala nam na dowolne dysponowanie wizerunkiem dziecka.
Czy gdy wrzucamy zdjęcie nagiego dziecka na plaży, bo się tak słodko tapla i ma taką śliczniutką pupeczkę, myślimy o konsekwencjach? I nie mówię tu nawet o tym, co pedofile robią z takimi zdjęciami w sieci, ale o samych dzieciach, które dorastają i mają świadomość, że gdzieś te zdjęcia krążą.
Pamiętam, że w moim rodzinnym albumie była fotografia, na której mam półtora roku i jestem goła. Bardzo się wstydziłam. Tego, że kolejni goście przychodzą i je oglądają. Później, kiedy byłam nastolatką, wciąż tak się czułam.
Z drugiej strony - świat nie jest czarno-biały. Jeśli spojrzymy na zdjęcia, które pomagają zebrać fundusze na leczenie dziecka, to pojawia się pytanie, po jakie narzędzia bym sięgnęła, by ratować własne dziecko? To są jednak wyjątki.
Po co więc wrzucamy zdjęcia dzieci na nasze profile w mediach społecznościowych?
To będzie bolesne, co powiem, ale prawda jest taka, że w ten sposób zaspokajamy potrzebę zwrócenia uwagi innych osób. Jesteśmy dumni z dziecka i chcemy się nim pochwalić - nie ma w tej potrzebie nic złego, także ją mam. Ale gdy upubliczniamy wizerunek najmłodszych, musimy sobie szczerze powiedzieć, że kierują nami w tej sytuacji wyłącznie nasze potrzeby, nie potrzeby albo dobro dziecka. Stacey Steinberg celnie mówi o prawie każdego człowieka do opowiadania swojej historii. My dzisiaj odbieramy naszym dzieciom prawo do opowiedzenia ich własnej historii. Bo tu chodzi nie tylko o prawo do decydowania o tym, co chcemy o sobie powiedzieć światu, lecz także o to, czego nie chcemy powiedzieć nikomu.
Osobnym tematem jest kupczenie wizerunkiem dzieci, które są używane do prowadzenia profili parentingowych i budowania na nich przez rodziców pozycji. Świadomie stosuję tu słowo "używane". Niektóre maluchy są wręcz słupami reklamowymi - dzieci pokazują produkty w ramach współpracy reklamowej rodzica.
To oczywiście nie jest norma i pewnie wśród twoich i moich znajomych nie ma takich osób, ale w ekstremalnych przypadkach zdarzają się rodzice, którzy nie tylko pokazują dzieci, lecz także na swoich profilach sprzedają pakiety ich zdjęć, na przykład 12-letniej dziewczynki ćwiczącej akrobatykę. Pakiet to ekskluzywne zdjęcia, których nie ma na profilu.
Brzmi jak opcja subskrypcji na OnlyFans, tyle że z dziećmi!
Tak, a intencje kupowania takich pakietów możemy sobie tylko wyobrażać. Istnieje na przykład zjawisko baby role playing, które polega na kradzieży tożsamości dziecka. Najprościej opisać je tak: pedofil przyczaja się na profilu dorosłego i sukcesywnie pobiera każde zdjęcie przedstawiające syna czy córkę, które się na nim pojawia. Tworzy osobny profil pod zmienionym imieniem dziecka i prowadzi na nim niedwuznaczne rozmowy z innymi pedofilami. Takie rzeczy się zdarzają i trzeba to mieć na uwadze, gdy używa się wizerunku najmłodszych w sieci.
Dzieci wykorzystywane są także jako tzw. baby washing, czyli kiedy pojawiają się oskarżenia wobec jakiejś osoby, często zaczyna ona wrzucać do mediów społecznościowych fotografie z rodziną. Dziecko użyte jest jako tarcza, która ma wysyłać komunikat: "to mój kochany tata, te bzdury, które o nim wypisują, to nie może być prawda, tylko popatrzcie, jak się o mnie troszczy".
Nadużywanie dzieci to fala, która musi się przewalić, żeby dojrzało w nas sumienie cyfrowe -zarówno u jednostek, jak i w całym społeczeństwie. Nowe technologie nas zaskoczyły, weszliśmy do internetu z dużym zaufaniem. Są lekcje, które musimy po prostu odrobić, i potrzebujemy do tego czasu na autorefleksję.
Jak wcześnie dzieci debiutują w mediach społecznościowych?
Często już w życiu płodowym. Wrzucane są pozytywne testy ciążowe, zdjęcia USG. Do tego wielu ginekologów i ginekolożek buduje często wizerunek z użyciem dzieci pacjentek na swoich profilach. Zresztą łamią w ten sposób prawo, bo żeby wykorzystać zdjęcia dziecka, trzeba mieć zgodę obojga rodziców. Nie tylko leżącej z zaszytym brzuchem lub pokiereszowanym kroczem mamy, która jest w sali porodowej w pozycji podległości i zależności, lecz także ojca.
Mało tego, rodzice powinni być dokładnie poinformowani o miejscach, w których lekarz użyje zdjęcia. Nie sądzę, by było to częstą praktyką. Po komentarzach pod takimi kadrami widzę, że wielu dorosłych czuje się wyróżnionych, że lekarz pokazuje ich dziecko na publicznym profilu i wykorzystuje je de facto do budowania swojej popularności. Z punktu widzenia etyki, szacunku wobec drugiej osoby jest to smutne zjawisko uprzedmiotowienia młodego człowieka jako trofeum i własności dorosłego.
W gruncie rzeczy nie jest trudno dojść do takich wniosków. Wystarczy na chwilę się zatrzymać i uruchomić wrażliwość. Nawet nie trzeba być rodzicem. Zaimponowała mi aktorka Magdalena Koleśnik, która w wywiadzie u Łukasza Knapa zwróciła uwagę właśnie na to, że publikowanie zdjęć dzieci jest naruszeniem ze strony dorosłych.
Czy media społecznościowe nie mogą być wirtualnym odpowiednikiem realnych znajomych? Jeśli konto jest zamknięte, obserwujących jest setka - głównie rodzina i bliscy? Czy to także może być niebezpieczne i naruszające dla dzieci?
Dobrze, że zadajesz to pytanie, bo na sharenting [zbitka angielskich słów share (dzielić się) i parenting (rodzicielstwo) - przyp. red.] warto spojrzeć także z tej pozytywnej strony. Staram się ze zrozumieniem podejść do obecności rodziców w sieci i nie przeczę, że można wrzucać treści odpowiedzialnie. Zamknięty profil, na którym mamy zaufane osoby, jest miejscem, gdzie możemy pokazywać swoje życie, w tym zaryzykować pokazanie dziecka.
Chociaż pamiętam sytuację, kiedy lata temu, gdy jeszcze czasem publikowałam na zamkniętym dla znajomych profilu zdjęcia dzieci, wrzuciłam zabawną fotkę synka i moja bliska koleżanka je udostępniła u siebie. Odbyłyśmy wtedy dość niemiłą rozmowę, bo nie była w stanie pojąć, co złego zrobiła. I ja rozumiem jej niezrozumienie. Moje niezadowolenie było dla niej czymś nowym, bo niby dlaczego się nie cieszę, skoro inni zobaczyli i polajkowali moje dziecko. Z jej perspektywy powinno mi być miło. Dlatego potrzebujemy społecznie przepracować kwestię praw dzieci w środowisku, żeby upowszechnić wrażliwość na takie kwestie.
Bywa tak, że celebryci nie wrzucają zdjęć dzieci, a później zaczynają i tłumaczą, że te zapytały rodziców, czy oni się ich wstydzą, że ich nie pokazują.
Dla mnie to sygnał, że samoocena tych dzieci oparta jest na widoczności w internecie. Najgorsze, co możemy zrobić, to zaszczepiać już w najmłodszych latach przekonanie, że wartość córki czy syna i to, czy są oni dla nas ważni, zależy od tego, czy się nimi chwalimy w internecie. Dorośli, którzy budują zasięgi na pokazywaniu swoich dzieci, będą wymyślali mnóstwo argumentów, by uzasadnić pokazywanie synów i córek.
Tu jednak było jakieś zatrzymanie - granica między niepokazywaniem a pokazywaniem i powód zmiany decyzji. Są przecież dzieci, które są integralną częścią rodzinnego biznesu, którym jest internetowa marka osobista rodzica.
Wiesz, to znowu jest zniuansowana sprawa. Znam rodzinę, która dzięki temu znacznie poprawiła swój status majątkowy. To znaczy z życia za najniższe krajowe nagle znaleźli się w sytuacji, w której mogli zbudować dom i zabezpieczyć dzieciom przyszłość. Ale umówmy się, to są jednostkowe przypadki.
Mamy bowiem drugą stronę tego medalu, czyli profile prowadzone przez dorosłych, gdzie bohaterem jest dziecko obwieszone produktami sponsorów lub promujące markę rodzica i wtedy nie ma przeproś, że jest gorszy humor, bunt dwulatka czy jelitówka. Wbijacie się w te sweterki od sponsora i ustawiacie do zdjęcia. I jeśli życie dziecka przez lata podporządkowane jest aktywności internetowej rodzica, to jest po prostu koszmar.
Ktoś może powiedzieć, że w reklamie tradycyjnej dzieci też występują.
Rzecz w tym, że jest zdecydowana różnica pomiędzy pojedynczym występem w reklamie tradycyjnej, który jest dla dziecka przygodą, a życiem w swego rodzaju "Truman Show", które funduje mu rodzic w mediach społecznościowych. Do tego reklama tradycyjna jest obwarowana prawnie: trzeba podpisać wielostronicową umowę, która określa pola eksploatacji wizerunku, gdzie on może być użyty, na jaki czas. I przede wszystkim tych reklam nie komentują obcy ludzie w sieci.
Mam doświadczenie pracy agencyjnej i widywałam dzieci, które pozowały przed obiektywem. I był to dla mnie zawsze przykry widok. Najgorzej było na castingach, gdy niektóre z nich ciągle łypały oczkiem, czy rodzic jest zadowolony. A bywały takie matki i ojcowie, którzy nie kryli braku aprobaty, jeśli te nie dawały z siebie wszystkiego. Zastanawiam się - jako matka trójki dzieci - jak musi wyglądać zapanowanie rodziców nad zdjęciami robionymi w domu. Bo takich współprac reklamowych przy zasięgowych kontach może być sporo. Znając realia życia w rodzinie, na pewno nie jest sielankowo - muszą być nerwowe sytuacje, gdy najmłodsi nie chcą współpracować. Dziecko ma swoją naturalną aktywność i gdy widzę te kukiełki pozujące z wystudiowaną miną do kolejnych ujęć, myślę, jaka tresura musi dziać się w domu. Dlatego powtórzę: w przypadku zarabiania na pokazywaniu dzieci w mediach społecznościowych mamy do czynienia z przymusową pracą.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje>>
Czuję, że moje cyfrowe sumienie się kształtuje - teraz właściwie głównie wrzucam konie, siebie i psa. Mam też autorefleksję, że kilku postów dzisiaj bym nie zamieściła. Moje drugie macierzyństwo było dla mnie trudne emocjonalnie i postowanie traktowałam jako odbicie sobie tych chwil. Dzisiaj głównie dostrzegam w tym shaming, czyli zawstydzanie dziecka.
Super, że masz taką autorefleksję. Też mam na koncie takie posty, większości z nas zdarzyło się pewnie wyrzucić z siebie frustrację. Dlatego zależało mi, aby w książce zwrócić uwagę także na dobre strony sharentingu. Dzielenie się rodzicielstwem w mediach społecznościowych daje wentyl bezpieczeństwa. I może nam się tam ulać, mamy możliwość napisać: "Ja pierniczę, awantura o to, że woda była za mokra". Chcemy poczuć ulgę podzieleniem się tym, że dziecko obudziło się rano wściekłe z okrzykiem: "Chcę iść na cmentarz!". To akurat moja historia. (śmiech) Nie biczowałabym się za takie wrzutki. To nie jest to samo co popularne na TikToku oblewanie dziecka zimną wodą i nagrywanie jego reakcji. Jest cienka granica pomiędzy memizacją rodzicielstwa, żeby poczuć wspólnotę doświadczeń, a prowokowaniem sytuacji, które mają zdobyć uznanie publiki w internecie.
Co może pomóc w tworzeniu się cyfrowego sumienia rodzica?
Zaczęłabym od zdania sobie sprawy z tego, że dziecko ma swoją godność, jest osobnym człowiekiem i nie jest naszą własnością. Zresztą Parlamentarny Zespół Praw Dziecka i Instytut Praw Dziecka im. Janusza Korczaka zainicjowały działania na rzecz zmiany określenia "władza rodzicielska" na "opieka rodzicielska". Czy to nie jest piękne?
Język tworzy rzeczywistość i to, w jaki sposób o czymś mówimy, definiuje nasze myślenie o tym. Mózg operuje bowiem na pewnych skryptach, schematach. Określenie "władza" stawia najmłodszych w pozycji czyjejś własności, podwładnego, którym możemy sobie zarządzać, jak nam się podoba. Otóż nie możemy. Jak powiedział Janusz Korczak: "Nie ma dzieci, są ludzie". Mali, wymagający naszej opieki. A opieka - w przeciwieństwie do władzy - to nie siła i autorytarność, ale czułość i odpowiedzialność.
Wracając więc do tematu cyfrowego sumienia, jeśli koniecznie chcemy pokazywać dziecko w internecie, to upewnijmy się, czy jest to dla niego bezpieczne: czy nie oznaczamy jego lokalizacji, czym ułatwiamy jego namierzenie.
Nie chodzi o to, żeby wpadać w paranoję, że na każdym rogu czekają porywacze, ale nie zaszkodzi być po prostu ostrożnym. Kolejna sprawa - postawienie się w roli córki czy syna i zastanowienie się, czy dziecko nie czułoby się zawstydzone, gdyby zobaczyło taki post. Warto także wyraźnie zakomunikować znajomym, żeby nie udostępniali zdjęć naszych dzieci, bo opublikowane są z określonymi ustawieniami prywatności.
Szczerze ci powiem, że czasem trochę zazdroszczę innym tego sharentingu. Ze względu na mój zawód nie mogę tego robić, chociaż miałabym czasami ochotę znajomym pokazać, jak słodkie są moje dzieci. Zostają mi komunikatory i wiadomości prywatne.
Założenie zupełnie prywatnego konta nie byłoby rozwiązaniem?
Pewnie byłoby, ale ja jestem raczej na ścieżce uwalniania się od mediów społecznościowych, a nie wytyczaniu w ich ramach objazdów.
A czy istnieje rewers sharentingu, czyli sharehood? Gdy to rodzice są przedmiotem zainteresowania własnych dzieci?
Ciekawe określenie, ale rzeczywiście, to działa też w drugą stronę. Rówieśnicy mogą podśmiewać się z mamy w bikini, którą zobaczyli na Facebooku, komentować między sobą. Prowadzę warsztaty wśród uczniów w szkołach i oni mnie natychmiast wyszukują w sieci. Wiem, że niektóre koleżanki mojej córki śledzą mnie na Instagramie. Dzieci nas obserwują. I mogą mieć problem z treściami, które publikujemy, nie tylko z tymi, na których są one same. Nasze rodziny zaczynają żyć równolegle w sieci, są tam wielopokoleniowo. To już przestaje być miejsce, gdzie możemy być trochę inni. Bo zaraz nas tam dopadnie komentarz w stylu "Ciocia jest z ciebie dumna" albo trzeba się będzie tłumaczyć przy rodzinnym stole ze swoich poglądów, które woleliśmy ukryć.
A może jesteśmy generalnie otwarci i ufni w social mediach? Może tu także tkwi przyczyna dzielenia się dzieciowymi treściami?
Nie mam pewności, czy to jest rzeczywiście otwartość i ufność, czy raczej nieświadomość i brak rozwagi. Z badań dr Anny Brosh z Uniwersytetu Śląskiego wynika, że rodzice publikujący zdjęcia dzieci mają raczej otwarte profile. Teraz zrobiło się wokół tej otwartości głośniej za sprawą niemieckiej kampanii społecznej. Widzimy w nim postarzoną przez AI dziewczynkę. Ma żal do rodziców, że tyle jej zdjęć i nagrań jest w internecie. Wideo pokazuje, czemu mogą służyć skradzione zdjęcia, nagrania, dane - łącznie z trafieniem do kolekcji zdjęć pedofilskich.
Być może to zachęci do rozmowy o problemie, chociaż wątpię. Trudno prowadzić dialog z poziomu poczucia winy. Dlatego staram się unikać określenia "wina" i mówię raczej o "odpowiedzialności". Spróbujmy podejść do tego tak, że każdy z nas zrobił kiedyś coś głupiego w sieci, więc pogadajmy szczerze, jak zacząć od nowa, bez usprawiedliwiania tego, co było, ale też osądzania.
Jesteśmy pierwszym pokoleniem wychowującym dzieci z social mediami. Nie mamy doświadczeń z dzieciństwa, przez które moglibyśmy przefiltrować, co jest dobre, a co złe.
Nie wiemy, jak to jest, jak 'starzy' pokazują cię w sieci - kto wie, jakie mielibyśmy refleksje, gdyby pokazywali. Z tego powodu mamy prawo popełniać różne błędy. Ważne, żeby dzięki nim weryfikować pewne sprawy, dzięki nim się rozwijać.
A może- jak kiedyś stwierdziliśmy w rozmowie z Jarkiem Kanią z Ojcowskiej Strony Mocy - social media babies machną na to ręką, bo wszyscy będą mieli zdjęcia z gołym tyłkiem w sieci i będą sobie musieli z tym pokoleniowo poradzić?
Dzisiaj, kiedy większość społeczeństwa korzysta z mediów społecznościowych, nie można mówić o jednej tendencji. Jest ich wiele i wszystkie mają swoich odbiorców, bo ludzie mają różne potrzeby. Do której króliczej nory pójdziemy, taką twarz sharentingu zobaczymy. Możemy zajrzeć do tych mam, które sprzedają zdjęcia swoich córek, ale także do społeczności, które się wspierają i sprawiają, że łatwiej znosić trudy rodzicielstwa. Sama takim grupom zawdzięczam bardzo dużo z początków macierzyństwa, w tym kilka wieloletnich już przyjaźni.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje>>
Czy są społeczeństwa mające większe doświadczenie od Polaków w używaniu mediów społecznościowych, dzięki którym można określić kierunek, w jakim korzystanie z nich zmierza?
Co prawda Stany Zjednoczone są kolebką mediów społecznościowych, ale platformy społecznościowe popularyzują się w takim tempie, że te różnice szybko się zacierają. Obserwuję debatę publiczną i wyraźnie widać, że zarówno poszczególne państwa, jak i Unia Europejska zaostrzają politykę wobec branży nowych technologii w kierunku ochrony dzieci w internecie i podkreślania ich praw. W Polsce 20 września będzie podpisywana Karta Praw Dziecka w biznesie zwracająca uwagę na konieczność szanowania ich praw w przestrzeni publicznej.
Nowe technologie ciągle się rozwijają. Po 30 latach jesteśmy dopiero gotowi w ogóle zadawać sobie pewne pytania, wyciągnąć wnioski z pierwszych badań podłużnych - prowadzonych przez wiele lat na tych samych osobach - i znajdować odpowiedzi. Na ile nowe technologie są destrukcyjne? Co zmieniają? Czy tę bardzo naruszoną przez sieć w okresie dojrzewania samoocenę można jeszcze uratować? Czy to, że dziecko miało kontakt z pewnymi destrukcyjnymi treściami, zaważy na jego życiu? Odpowiedzi na te pytania będziemy na pewno szukać w nauce. Czy będą jeszcze aktualne, gdy je dostaniemy? To się okaże.
Autopromocja: książka "Wychowanie przy ekranie" do kupienia w formie elektronicznej w Publio >>>
Magdalena Bigaj. Twórczyni i prezeska Fundacji Instytut Cyfrowego Obywatelstwa, medioznawczyni, badaczka i działaczka społeczna. Doświadczona mówczyni i edukatorka higieny cyfrowej i profilaktyki e-uzależnień - od kilku lat prowadzi szkolenia dla szkół i pracodawców. Autorka książki "Wychowanie przy ekranie".
Ola Długołęcka. Redaktorka. Czujnie obserwuje ludzi i przysłuchuje się ich rozmowom. Chodzący spokój i zorganizowanie. Wieloletnia wielbicielka Roberta Redforda.