
To niezwykłe, że nie kwestionujemy, kiedy prawidłowo rozwijające się dwumiesięczne dziecko samo, najedzone, odpada od piersi. Bez sprzeciwu szanujemy jego sytość.
Owszem, tym bardziej niezwykłe, że zaufanie nagle znika, kiedy dziecko zaczyna jeść inne pokarmy. Jakbyśmy uznawali, że wraz z pojawieniem się papek musimy wkroczyć z naszą kontrolą i decyzyjnością.
Przy dziecku karmionym piersią dorośli mają niewielką kontrolę. Nie widzimy, ile mleka niemowlę wypiło, chyba że zważymy je przed karmieniem i po nim. Dziecko decyduje, kiedy je, gdzie je, ile je i jak je.
Tak, dziecko o sobie samo stanowi. To jest bardzo trudne zwłaszcza dla rodziców, którzy mają w sobie dużo lęku, przekładającego się na potrzebę kontrolowania, sprawdzania, upewniania się, czy wszystko jest OK. Są rodzice, którzy z tego powodu woleliby karmić butelką z odciągniętym pokarmem, bo na butelce jest miarka, widać, ile dziecko zjadło.
Rozszerzanie diety, czyli wprowadzanie produktów poza mlekiem matki, jest pierwszym momentem – szczególnie jeśli dziecko karmione było piersią – kiedy widzimy, że żywienie dziecka jest skomplikowane, jest do niego jakaś tajemnicza instrukcja. Zapominamy, że jej część jest zakodowana w naszym dziecku. Ono wie najlepiej, kiedy jest głodne, a kiedy syte.
Przyznaję, że powielałam przy moich dzieciach wszystkie koszmarki związane z ich karmieniem, przekazywane zapewne od pokoleń. Samolociki lecące do buzi, "daj, nakarmię cię", "łyżeczka za zdrowie pieska"...
Rodzic do stołu, przy którym w krzesełku siedzi dziecko, podchodzi z bagażem swoich doświadczeń, potrzeb, lęków, emocji. Może bać się, że dziecko je za mało i nie będzie się prawidłowo rozwijało, czuć złość, bo przy stole spotyka się z odmową malucha, frustrację, że to, jak dziecko je, nie pokrywa się z wyobrażeniami rodzica, czy w końcu bezsilność, kiedy nie wie, jak wesprzeć dziecko w jedzeniu.
Ważne, żeby zdawać sobie sprawę z tego, co wynieśliśmy z domu, co jest dla nas ważne, a co trzeba zrewidować, bo wcale nie było dla nas dobre, wspierające.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje>>
Jak zweryfikować i zrewidować wyniesione z domu przyzwyczajenia?
Zastanowić powinno zachowanie dziecka – odmowa siadania do stołu, jego reakcje: płacz, złość, chowanie się. Jeśli tak się dzieje, prawdopodobnie naszym zachowaniem zniechęcamy je do jedzenia. A temu sprzyja zmuszanie dziecka do jedzenia: zabieranie mu widelca i karmienie go przez osobę dorosłą, przetrzymywanie przy stole, "dopóki nie zje warzyw", czy stosowanie wybiegów – puszczanie bajek, które odwracają jego uwagę od posiłku. Jeśli dziecko czuje się źle przy stole, to znak, że nasza strategia jest nieskuteczna.
Moje dzieci są już starsze, więc łatwiej rozmawiać mi o ich potrzebach. Czuję zawód, kiedy widzę, że po szkole ich śniadaniówki wracają z zawartością. Dlatego dopytuję, co było nie tak z jedzeniem, które im przygotowałam. Raz okazało się, że owoce i warzywa w śniadaniówce wracały, bo po jej otwarciu wyglądały nieatrakcyjnie. Odkąd wykładam pojemniczek ręcznikiem papierowym, owoce nie wracają. Te zasady są w ogóle dość skomplikowane, bo jak ser żółty na kanapce, to z papryką, jak ciemny chleb, to z ogórkiem kiszonym. Ale ku chwale zjedzonej kanapki warto się gimnastykować z jej przygotowaniem.
Pytanie dzieci o zdanie jest bardzo ważne, aktualizowanie ich preferencji żywieniowych, sprawdzanie, dlaczego nie chcą jeść. Przecież dziecko nie postanawia nie jeść bez powodu. Czasami problemem jest czas – przerwa śniadaniowa jest za krótka. Bywa tak, że inne dzieci w szkole jedzą odmienne produkty niż nasze dzieci i córka czy syn czują się zawstydzane lub wyśmiewane. Może trzeba pójść na kompromis: dodać gotowy produkt kilka razy w tygodniu – paczkę ciasteczek, kilka żelków, mus w saszetce. Pamiętajmy jednak, że dziecko ma też prawo po prostu czegoś nie chcieć zjeść, nie musimy zawsze wiedzieć dlaczego.
Czepiamy się "dziwactw" naszych dzieci, a pewnie każdy z nas ma albo miał jakieś żywieniowe uprzedzenia. Pamiętam z dzieciństwa, że nie znosiłam ryżu, bo dostawałam ugotowany na sypko, a rozgotowany uwielbiam. Kaszki w domu nie lubiłam, bo miała grudy, a babcia przecierała na sitku, więc u niej się zajadałam.
Powinniśmy dać dzieciom prawo do odmowy jedzenia, do ich własnych preferencji, modyfikacji posiłków. Musimy dać też dzieciom prawo do błędów żywieniowych – że zjedzą za dużo albo za mało, że objedzą się słodyczami. Naszym zadaniem nie jest ochronienie dziecka za wszelką cenę przed tego typu pomyłkami. Dzieci mają prawo do decydowania o swoim ciele.
Jednocześnie to my jesteśmy stróżami, decydujemy o podstawie diety naszego dziecka. Dbamy o to, żeby na stole były zbilansowane, różnorodne, smaczne produkty, estetycznie podane, kolorowe, zachęcające. My stawiamy na stół jedzenie, zapraszamy do niego dziecko i czekamy cierpliwie, aż będzie gotowe, by w pełni w posiłku uczestniczyć. Metaforycznie, bo dziecko potrzebuje czasu, by nauczyć się jeść różne produkty, ale i dosłownie, bo czasem trudno mu oderwać się od zabawy czy innych aktywności.
Będąc na straży, korzystamy także z pomocy ekspertów, jeśli zauważymy u dziecka trudności sensoryczne, na przykład zwiększoną lub obniżoną wrażliwość na bodźce czy problemy z gryzieniem.
Najbardziej znane, a trwające sześć lat badania dr Clary Davis, pediatry z Chicago, pokazały, że dzieci potrafią doskonale się samoregulować – samodzielnie bilansować swoje zapotrzebowanie na energię i składniki odżywcze. Jej analizy kontynuowała psycholożka rozwojowa dr Leann Birch. Ciekawiła ją zwłaszcza kompensacja kaloryczna dzieci – kiedy zjedzą bardziej niż zwykle sycący i kaloryczny obiad, kolację intuicyjnie zjedzą mniej obfitą.
To mechanizm, który dorośli odczytują jako niepokojącą nieprawidłowość. Widać to u dzieci, które mało jedzą w przedszkolu czy w szkole. Wychodzą z placówki i są turbogłodne, jedzą dużo wieczorem.
Nam się wydaje, że się objadają, zjadają za późno, a to organizm wystawia korektę, bo wcześniej dziecko zjadło za mało i trzeba w ramach dnia dołożyć jedzenia.
W przypadku dzieci zasada nienajadania się na noc nie obowiązuje. Głodne dziecko zje większą kolację, poprosi o dokładkę. I ma do tego prawo.
Dorośli też mają tę zdolność. W czasie świąt jest dużo jedzenia – przez trzy dni zjadamy więcej i bardziej kalorycznie niż zazwyczaj. Kiedy kończą się święta, wracamy do domu i przez kilka dni jemy mniej, nie jesteśmy głodni. To efekt samoregulacji – korygujemy w ten sposób tygodniowy bilans kaloryczny.
Gdyby dzieciom dać wolną rękę w jedzeniu – słodyczy, słonych produktów, fast foodów – czy ta samoregulacja by rzeczywiście zadziałała?
Myślę, że do momentu, w którym dzieci tego typu produkty traktowałyby jak zwyczajne jedzenie, a nie reglamentowane, zakazywane, takie, którym są nagradzane, to tak. Problemem jest to, że do przekąsek i słodyczy dochodzą aspekty psychologiczne związane z tym, kiedy je jemy, dlaczego po nie sięgamy, jak bardzo są dostępne w każdym sklepie, jak atrakcyjnie opakowane. Dorośli jedzeniem zajadają stresy, nagradzają się, pocieszają, odbijają sobie samoograniczenia wynikające z diet, które stosują. I tego samego nieświadomie uczymy dzieci, gdy wręczamy im słodkości w prezencie, w ramach nagrody za dobre oceny, zabieramy na fast foody, by wynagrodzić im brak czasu i uwagi, lub odbieramy im prawo do deseru za karę, gdy nie zjedzą warzyw na obiad.
Kiedy i jak pojawia się wartościowanie jedzenia?
To rodzice i opiekunowie są pierwszym wzorem, to my mówimy: "warzywka są zdrowe", "cukier jest zły", "od tego się tyje", "to jest śmieciowe jedzenie". My wartościujemy dziecku jedzenie.
Trudno się odciąć od podziału na dobre i złe jedzenie, który ewidentnie funkcjonuje we współczesnym świecie. Możemy dzieciom pokazywać, że nasze ciało potrzebuje różnych produktów, nie stygmatyzować, kiedy dziecko zje produkty, które my uważamy za mniej zdrowe.
Czyli podział na dobre i złe jedzenie jest nieprawdziwy? Chipsy są równie dobre jak warzywa?
Nie warto dzielić jedzenia na dobre i na złe. Ono ma różną wartość odżywczą i różną liczbę kalorii. W naszej diecie znajdzie się miejsce na różne produkty, ale miejsce będzie dla nich odmienne. Wiadomo, że warzywa powinny stanowić element każdego posiłku, a chipsy można zjeść raz na jakiś czas, w mniejszej ilości. Warzywa i owoce są podstawą naszej diety, a słodycze jej dodatkiem.
Pokazujmy dzieciom, że warto jeść różnorodnie, bo dzięki temu ciało dobrze funkcjonuje. Deser czy podwieczorek to mniejszy posiłek, ale nie jest mniej ważny niż śniadanie.
Jak radzić sobie z dziećmi, które zdaniem rodziców chciałyby jeść tylko słodycze?
Warto zrobić rachunek sumienia, bo jeśli dziecko zjada wyłącznie kanapki z dżemem, naleśniki i placki z cukrem, to może to być konsekwencją naszych wcześniejszych strategii, między innymi namawiania do jedzenia czy zbyt szybkiej rezygnacji z proponowania wartościowych produktów. Mądrze korzystać z produktów smakowitych, czyli z dużą zawartością cukru lub soli, uczymy dzieci przede wszystkim przez przykład: to, jak często je kupujemy czy sami je jemy, jak dużo miejsca zajmują w naszej szafce. Nie bójmy się też dziecku odmówić, gdy czujemy, że nie chcemy już podawać słodkości, ale tłumaczmy to raczej ogólnymi zasadami, na przykład tym, że chcemy, żeby miało apetyt na kolację, albo że dziś już jedliśmy coś słodkiego. Unikajmy natomiast argumentów zdrowotnych, typu: słodycze są niezdrowe, wypadną ci od nich zęby, utyjesz.
Czy rozwiązaniem jest jeden, ustalony, "dzień słodyczy"?
Rzadko się taki pomysł sprawdza, bo najczęściej prowadzi on do tego, że dziecko w tym czasie zjada bardzo dużo słodyczy. Dobrym nawykiem w przypadku słodyczy i słonych przekąsek jest nieobjadanie się nimi. Dlatego kolejność obiad, a po nim deser sprawia, że mamy mniej miejsca na deser.
Ograniczenie może prowadzić do podkradania, jedzenia w tajemnicy. Lepiej więc odpuścić, rozluźnić zasady, jeżeli słodycze stały się produktem zakazanym, a przez to bardzo pożądanym.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje>>
Nasz mózg kocha słono, tłusto i słodko?
Tak, ewolucyjnie produkty kaloryczne, tłuste, pyszne były nam potrzebne. Gdybyśmy się cofnęli w czasie o 10 tysięcy lat, to zjedzenie takiego dania byłoby świetną decyzją, pozwalającą przetrwać. Dzisiaj takie decyzje są mniej zasadne, bo jedzenia mamy w bród, ale mózg – także dzieci – wcale nie przestał kochać słono, tłusto i słodko. Ale na pocieszenie – kocha też różnorodność, a to daje nadzieję, że i dzieci będą chętnie sięgać po różnorodne pokarmy.
Piszecie, że w przyzwyczajaniu dzieci do nowych smaków trzeba być cierpliwym, ale i dawać wentyl bezpieczeństwa – na talerzu obok nowego produktu powinno się znaleźć coś znanego i lubianego, co na pewno dziecko zje.
By cieszyć się jedzeniem, dziecko musi się czuć przy stole bezpiecznie: wiedzieć, że znajdzie produkty, które jest w stanie zjeść, i że nikt nie będzie go zmuszać do jedzenia czy próbowania. Dziecko jednak chce się też rozwijać. Potrzebuje wyzwań, poczucia, że wierzymy, że jest w stanie czegoś spróbować. Dlatego obok bezpiecznego pokarmu, na przykład makaronu czy pieczywa, powinny pojawiać się też inne produkty. Całkiem nowe lub w nieco zmienionej formie, na przykład sos pomidorowy z dodatkiem ciecierzycy.
Moje dzieci największym entuzjazmem witają śniadania à la wielkanocne – z różnymi produktami ułożonymi na półmiskach do samodzielnego wyboru.
Bardzo polecamy bufetową formę posiłków. I podział odpowiedzialności: my decydujemy, kiedy jest posiłek, co podamy i w jakiej atmosferze go zjemy. Dziecko wybiera, co zje, i kończy jeść, kiedy jest najedzone. Im więcej damy mu wolności w podejmowaniu decyzji – czy wędlinę zje na kanapce, czy osobno, co zje pierwsze: ogórka czy pomidora, czy w ogóle zje ryż – tym większe szanse, że dziecko zrobi to, na czym nam zależy – będzie próbowało nowych dań.
Generalnie jedzmy częściej razem. Przy rodzinnym stole miejsce ma to, co najpiękniejsze – bycie razem, dzielenie się jedzeniem, tworzenie z nim pozytywnej relacji. Oczywiście rodzinne posiłki nie będą idealne. Bo talerz będzie nie ten, banan miał być nieobrany, a sos pobrudził ziemniaki. Przez jakiś czas będzie ciężko, ale wspólne jedzenie może stać się przyjemnością, która łączy.
Nie ma się też czego bać, jeśli co piątek robimy sobie wieczór filmowy, zamawiamy pizzę i oglądamy całą rodziną film na kanapie. Z punktu widzenia dietetyki nawyk jest kiepski. Z perspektywy dobrych relacji z jedzeniem – dobry.
Kuszący jest rodzicielski święty spokój osiągany przy zgadzaniu się na wszystkie postulaty dziecka. Znam historię przedszkolaka, który codziennie przez rok jadł schabowego, purée ziemniaczane i mizerię.
Takie podejście określamy mianem permisywnego - gdy lęk przed tym, że dziecko nie zje, będzie głodne, niezadowolone, nie będzie się rozwijać, jest tak silny, że rezygnujemy z naszej roli przewodników przy stole. W ten sposób zamykamy dziecko w smakach. To tak, jakbyśmy unikali spacerów po lesie, bo dziecko się dwa razy czegoś przestraszyło. A powinniśmy - pomimo trudności - oswajać dziecko z rzeczywistością, rozwijać jego umiejętności.
Piszecie w książce także o intencjonalnym oszukiwaniu. Dopiero jako 30-latka zaczęłam jeść śledzie - przypadkiem, bo myślałam, że zafarbowana na różowo ryba to był łosoś. Jako nastolatka ze smakiem spałaszowałam "mielonego na grzance", bo mama przemilczała, że to był w istocie móżdżek cielęcy, którego na sto procent bym nie tknęła.
To inne sytuacje, bo nikt nie próbował pani podać śledzi czy móżdżku pod przykrywką innego produktu. To nie był przemyt, celowa chęć oszukania pani, nie zapytała pani wprost, czy to na pewno mielony. Kiedy zostaniemy złapani na oszustwie, dziecko straci do nas zaufanie, będzie jeszcze bardziej czujne przy jedzeniu.
Moja ciotka, kiedy była dzieckiem, była zmuszana do jedzenia, godzinami siedziała nad obiadem, upychając jedzenie po kieszeniach. Ja raz miałam taką sytuację – po tym, jak wyrzuciłam fasolkę po bretońsku do kosza, za karę nie mogłam obejrzeć premierowego odcinka "Smurfów". Fasolki nienawidzę do dzisiaj.
Badania pokazują, że jedzenie, do którego byliśmy w dzieciństwie przymuszani, jest później na stałe przez nas źle kojarzone. A im więcej jest produktów jedzonych pod przymusem, tym dłuższa lista jedzenia, do którego będziemy zrażeni.
Co jest większym problemem u dzieci: niejedzenie czy jedzenie za dużo?
Jeśli spojrzymy na rozwój dziecka, to do pewnego wieku, na przykład siódmego roku życia, chcemy, żeby jadło więcej i chętniej, a potem, by jadło mniej. Często więc zaczyna się od "ale zjedz jeszcze łyżeczkę", a kończy na "dlaczego znowu jesz słodycze?". To oczywiście uproszczenie, ale najlepsze, co możemy zrobić dla dziecka, to od początku wspierać jego samoregulację.
Z jednej strony mam świadomość, że waga nie jest definiującą nas cechą, z drugiej jednak czytam raporty o tym, że w Polsce jest coraz więcej dzieci otyłych, a nadwaga negatywnie wpływa na ich zdrowie.
Przyczyną wzrostu masy ciała może być fakt, że w dzieciństwie dziecko było namawiane do jedzenia, może ma dużą wybiórczość żywieniową i najpierw trzeba oswoić je z nowymi pokarmami. Może nauczyliśmy je skupiania się na ciele: słyszało od rodziny, że wygląda nie tak, jak byśmy chcieli – i tu jest miejsce na zmianę podejścia. Może dziecko czuje się źle ze swoją aktywnością fizyczną, nie było superaktywne i dostało w szkole informację, że w typowych WF-owych sportach nie jest dobre, i z nich rezygnowało.
Co zrobić, kiedy widzimy nadwagę u dziecka?
Nadal nie wiemy, co zrobić, żeby ludzie chudli, bo diety przynoszą krótkotrwały efekt. Wiemy, że odchudzanie dzieci i nastolatków jest jednym z największych predyktorów, czyli czynników sprzyjających otyłości. Najgorsze, co możemy zrobić, to zaordynować dietę odchudzającą.
Zdaję sobie sprawę, że idę teraz pod prąd, ale wszystko, co mówię i co piszemy w książce, jest poparte badaniami. Nieskuteczność diety w przypadku dorosłych wydaje się nikłym problemem w porównaniu z możliwymi konsekwencjami jej stosowania u dzieci i nastolatków. Wyniki pięcioletniego badania EAT, przeprowadzonego w Stanach Zjednoczonych Ameryki w latach 1997–2004, wskazują na alarmującą tendencję (Neumark-Sztainer i in. 2007) – nastolatki, które podejmowały próby odchudzania, były dwukrotnie bardziej narażone na rozwój nadwagi w ciągu kolejnych pięciu lat niż te, które nie stosowały diety.
Jeżeli dziecko ma nadwagę, warto wybrać się do lekarza i sprawdzić, czy syn lub córka nie ma insulinooporności, zaburzeń hormonalnych, czy nie trzeba podać leków stabilizujących metabolizm. Interwencja powinna być na szeroką skalę i obejmować całą rodzinę. Wszyscy w jej ramach powinni zmienić nawyki żywieniowe – jeść razem, bez pośpiechu, różnorodnie. Do tego wspólnie aktywnie spędzać czas i robić to z przyjemnością.
Jeżeli jedynym mierzalnym efektem tego, czy udało nam się zmienić nawyki żywieniowe, będzie schudnięcie dziecka, to zawsze będzie to forma diety i podziała na krótką metę.
Jakie powinny być efekty dobrze zmienionych nawyków żywieniowych?
W idealnym świecie taka rodzinna interwencja, dzięki której trwale zmieniamy nawyki, sprawia, że zatrzymujemy rozwój nadwagi. Dzięki temu dziecko powinno z niej wyrosnąć. Ale na takie szeroko zakrojone działanie trzeba mieć czas i pieniądze – nadwaga częściej występuje u osób o niższym statusie socjoekonomicznym. Trzeba także pomóc dziecku poczuć się dobrze w jego ciele.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje>>
Czyli co powiedzieć, kiedy syn z nadwagą zapyta: "Mamo, czy ja jestem gruby?".
Dopytałabym, co dla dziecka oznacza „bycie grubym".
"Mam fałdy na brzuchu i piersi jak u dziewczyn".
Odpowiedziałabym, że ludzie są różni i mają różnie wyglądające ciała – jasne lub ciemne włosy, są niscy lub wysocy. Ale drążyłabym, co nadwaga dla syna oznacza, jak chciałby zmienić swoje ciało.
Jak bardzo naszym zachowaniem jesteśmy w stanie ochronić dziecko przed presją wszechobecnej kultury diety?
Nastolatek i dorosły będzie ulegał modom żywieniowym, ale jeśli uda nam się w dzieciństwie zbudować mocny, zdrowy trzon ogólnego podejścia do jedzenia – tego, żeby słuchać ciała, że nasze potrzeby są ważne – będziemy mieć narzędzia, żeby się przed nią obronić. Dziecko zabezpieczą przed rozwojem nadwagi i otyłości, ale też zaburzeń odżywiania i zachowań ryzykownych, takich jak łykanie tabletek przeczyszczających.
W jakim punkcie kultury diety jesteśmy?
Powoli, ale bardzo powoli, zaczynamy ją kwestionować. Teoretycznie coś się zmienia, bo mniej się mówi o typowych dietach odchudzających. Ale mam wrażenie, że to wciąż jest przebieranie starej kukły w nowe szaty.
Nie chciałabym zostać źle zrozumiana. To, co jemy, ma znaczenie, nasze wybory żywieniowe są ważne. Ale na jedzenie nie powinniśmy patrzeć tylko przez pryzmat składników odżywczych i liczby kalorii ani mieć w tej kwestii pełnego luzu.
Zuzanna Wędołowska. Dietetyczka i psycholożka. Zaraża spokojem i zaufaniem do tego, że istnieje dziecięca potrzeba dobrego odżywiania się. Przychodzi ze wsparciem tam, gdzie rodzice zaczynają wątpić, czy potrafią i są w stanie dobrze karmić swoje dzieci. Prowadzi stronę internetową "Szpinak robi bleee", dzięki której wspiera rodziców w żywieniu dzieci, a także stara się koić lęki dorosłych oraz pokazywać im, jak na jedzenie patrzą ich dzieci.
Ola Długołęcka. Redaktorka o zróżnicowanych zainteresowaniach tematycznych. Ciekawią ją relacje między ludźmi, a zwłaszcza różnice międzypokoleniowe, lubi pisać o trendach, modach i zjawiskach. Kolekcjonuje zasłyszane historie i toczy boje podczas autoryzacji wypowiedzi, kiedy rozmówcy chcą "wygładzać" swoje najbardziej wyraziste opinie.