Rodzina
Ksenia Potępa z rodziną (fot. Materiały prasowe) (Ksenia Potępa z rodziną (fot. Materiały prasowe))
Ksenia Potępa z rodziną (fot. Materiały prasowe) (Ksenia Potępa z rodziną (fot. Materiały prasowe))

Nie da się pisać książki o dzieciach, jednocześnie się nimi zajmując. Jeśli więc jesteście rodzicami i w waszej głowie zaczyna kiełkować zazdrosna myśl, że jakaś kobieta opiekuje się dwójką dzieci, równocześnie pisząc i ilustrując, podczas gdy wy nie macie czasu zjeść śniadania, to możecie już przestać się zastanawiać, co robicie ze swoim życiem nie tak.

Nie mam żadnej supermocy. Doprowadzam męża do rozpaczy, tworząc w każdej wolnej chwili i nadużywając argumentu: "Nie mogę, piszę książkę". Dodatkowo zawsze mogę liczyć na pomoc swoich dzieci, które z niegasnącym entuzjazmem chcą pisać i rysować razem ze mną, skutecznie zaburzając mój proces twórczy i przedłużając po-stawanie każdego tekstu o jakieś sto godzin.

Często łapię się na tym, że gdy przeglądam media społecznościowe, dołują mnie rodzice, którzy tak dużo robią, podczas gdy ja tylko trzymam dziecko. Odkryłam, że bardzo pomaga mi dzielenie się moimi rodzicielskimi przeżyciami w rysunkowej formie. A przede wszystkim pomagają mi głosy innych rodziców, którzy ze zdziwieniem przyznają, że też tak mają, że napotykają podobne problemy, a ich dzieci w ten sam sposób testują granice ich cierpliwości.

Nie znajdziecie w tej książce instrukcji obsługi ani poradnikowych treści. Chciałam opowiedzieć wam o tym, jak pomimo tego, że rodzicielstwo nie zawsze jest łatwe, potrafi być zabawne. Jeśli nawet żadna z opisanych przeze mnie ekscytujących rodzicielskich przygód nie wyda się wam znajoma, to konkluzja: "Jak dobrze, że moje dziecko tak nie robi", też daje dużo satysfakcji.

Często łapię się na tym, że gdy przeglądam media społecznościowe, dołują mnie rodzice, którzy tak dużo robią, podczas gdy ja tylko trzymam dziecko (fot. Piotr Stach)

Mam na imię Ksenia (maj 1992), jestem mamą dwóch potworków: Myszy (sierpień 2016) i Małej (marzec 2019), a także żoną Staszka (styczeń 1989). Kieruję się zasadami bezstresowego wychowania. Nie stresuję się rosnącą górą prania, pomidorówką na obiad co drugi dzień, prasowaniem i pobazgranymi ścianami. Nie stresuję się tym, że moje star-sze dziecko od czasu do czasu udaje, że jest pieskiem, i szczeka (a nawet tym, że chciało kiedyś jeść z psiej miski), ani tym, że zdarza mi się wyjść do ludzi z nogami popisanymi flamastrem. Pozwalam sobie jeść słodycze, krzyczeć i płakać, kiedy tego potrzebuję, za to (raczej) nie zdarza mi się kopać ludzi po kostkach w komunikacji miejskiej.

(...)

Nie mogę, trzymam dziecko

Matki już tak mają. Czasem chciałyby zjeść śniadanie, a te naprawdę szalone marzą nawet o ciepłej kawie. Maluchy za to chcą być noszone na rękach. Nie tylko chcą, one wymagają noszenia na rękach, najlepiej cały czas. I w tym miejscu rodzi się konflikt wręcz tragiczny. Bo jak tu zjeść i nie nakruszyć dziecku na głowę? Ale też jak nie przymierać głodem w oczekiwaniu, aż maluch zrobi się odkładalny? Rodzicielstwo, szczególnie to wczesne, ma to do siebie, że trzeba w nie włożyć bardzo dużo zaangażowania i cierpliwości. W zamian dostaje się obślinioną bluzkę i pół wymamlanej chrupki.*

Mam jednak wrażenie, że ciągle za mało rodziców docenia, jakim dobrodziejstwem jest trzymanie dziecka na rękach. I nie chodzi mi o zbawienny wpływ takich praktyk na rozwój mózgu niemowlęcia czy o zaspokajanie potrzeby bliskości. Wiadomo, to też jest super, ale nie aż tak genialne jak uzyskanie najlepszej wymówki świata: "Nie mogę, trzymam dziecko". Muszę wysuszyć pranie, posprzątać kuchnię, wynieść śmieci. Właśnie że nie! Nie muszę, bo nie mogę. Z dzieckiem na rękach się nie da, a przecież nie odłożę go, bo będzie mu przykro.

Powiem więcej! Nie trzeba rozmawiać przez telefon z namolnymi ankieterami. Wystarczy szybka gadka (koniecznie sykliwym szeptem) o tym, że dziecko właśnie zasnęło na twoich rękach, i nikt nie ma sumienia ciągnąć tej bezsensownej rozmowy.

Co prawda nie rozwiązuje to problemu zimnej kawy ani tym bardziej kruszenia jedzeniem na głowę dziecka, ale daje malutkie poczucie sprawiedliwości. Bo miło przecież pomyśleć, że na każdą sytuację, w której nie mogę czegoś zrobić, bo trzymam dziecko, przypada przynajmniej jedna sytuacja, w której nie muszę czegoś robić, bo trzymam dziecko.

Ktoś powie, że to lenistwo. Ja mówię, że to spryt, zaradność i umiejętność adaptacji do trudnych warunków. Trzeba z tego przywileju korzystać, póki się da. W trzymanie pięciolatka może jeszcze ktoś uwierzy, ale z nastolatkami może być już trudniej. I przecież to nie tak, że nic nie robię. Trzymam dziecko! Jeśli je odłożę, a ono się obudzi, to i tak nic nie zrobię. A tak to mam szansę odpocząć, a dziecko się wyśpi. Wszyscy wygrali. No może oprócz prania. Ale kto by się przejmował praniem?

Rodzicielstwo, szczególnie to wczesne, ma to do siebie, że trzeba w nie włożyć bardzo dużo zaangażowania i cierpliwości (fot. Piotr Stach)

Tak się składa, że byłam jedną z tych matek, które z zaskoczeniem odkryły, jak trudne jest rodzicielstwo. A przecież pracowałam wcześniej z małymi dziećmi, powinnam była chociaż coś podejrzewać.

Wygląda też na to, że musiałam mieć zakodowane przekonanie, że dobra mat-ka to ta wszechogarniająca. Przyznam, że przed urodzeniem Myszy zdarzyło mi się pomyśleć: "Jak można nie radzić sobie z zajmowaniem się dzieckiem i domem, przecież to nie może być trudne". Teraz trochę mi głupio z tego powodu, ale myślę też, że sporo tu namieszał powszechny mit o za-wsze silnej matce. Niełatwo żyć w poczuciu, że jest się jedyną nieogarniającą rodzicielką. Dlatego dobrze wiedzieć, że nie jest się w tym samemu. Może wyjawię wam wielką tajemnicę, ale inne mamy też tak mają.

Teraz wiem, że silna mogę być wtedy, kiedy mam na to ochotę, a kiedy nie mam, to lekko zdrętwiała noga i nieposprzątana kuchnia są niewielką ceną za możliwość beztroskiego posiedzenia na tyłku.

(...)

Zabawki

Zabawki, które mamy w domu, podzieliłabym na dwie kategorie: te, którymi chcę, żeby bawiło się moje dziecko, i te, którymi rzeczywiście się bawi. Owe dwa zbiory mają część wspólną, ale niestety niewielką.

W szał kupowania wpadłam jeszcze przed narodzinami Myszy. Trudno oprzeć się wtedy tym słodkim oczkom i miłym misiowym mordkom. Każdy napotkany pluszak wygląda jak przyjaciel dziecka na całe życie. Później było już tylko le-piej. Z pomocą babci, cioć i wujków zasypaliśmy niemowlę grzechotkami, matami i gryzakami.

Kiedy tylko córka zaczęła się przekręcać na brzuch i interesować otaczającym ją światem, ja weszłam w fazę kupowania drewnianych klocków i układanek. Jak nietrudno się domyślić, takiemu maluchowi klocki służyły głównie do rozrzucania ich wokół siebie. Za to układanki idealnie nadawały się do oblizywania. Teraz mamy bardzo dużo niekompletnych układanek i zagubionych klocków.

Podczas gdy ja szukałam pięknych zabawek edukacyjnych, mój mąż z równym zaangażowaniem realizował własną wizję, przeglądając strony sklepów internetowych oferujących drony, zdalnie sterowane samochody i kolejki elektryczne. Moim zdaniem niemowlę nie potrzebuje wyścigówki na pilota, ale jeśli spojrzeć na to z szerszej perspektywy, klocki są mu tak samo zbędne. Przynajmniej mąż dobrze się bawi i z nikim nie musi dzielić.

Dzieci kierują się w swoich wyborach odmienną logiką. Myślę, że na pierwszym miejscu znajdują się w ich hierarchii zabawki głośne. Im więcej robią hałasu, tym lepiej. Warto, żeby zawierały jeszcze ja-kiś irytujący element świetlny. Następne w kolejności są zabawki, na które my, dorośli, nigdy nie zwrócilibyśmy uwagi: pluszowe ludziki z wielką głową albo inne zupełnie niepozorne i zazwyczaj niezbyt ładne wyroby.

Dzieci kierują się w swoich wyborach odmienną logiką (fot. Piotr Stach)

Jest jednak osobna kategoria przedmiotów, przy których mogą się schować jakiekolwiek specjalnie do tego celu wyprodukowane zabawki. W rankingu moich dzieci zdecydowanie wygrywają kamienie, patyki, torebki po prezentach, łyżki i garnki. Znakomicie sprawdzają się też rozsypane ryż albo mąka. I oczywiście absolutni ulubieńcy: kosz na śmieci i muszla klozetowa.

Na szczycie mojej osobistej czarnej listy znajdują się zabawki grające oraz te złożone z (nazbyt) dużej liczby elementów. Przypadkiem mamy w domu okaz spełniający oba kryteria: łódź recytującą wierszy-ki, kiedy dopasujesz zwierzątko do odpowiedniego otworu. Z tym że zwierzęta nie są warunkiem koniecznym, rymowanki uruchamiają się również po naciśnięciu guzika w otworze. Wierszyki można włączać bez końca, naciskając przycisk raz za razem - wybitny pokaz DJ-ki. W całej karierze tego podłego testera rodzicielskiej cierpliwości zwierzęta w pełnym składzie spotkały się chyba tylko dwa razy - przy rozpakowaniu tego wspaniałego prezentu i ten jeden jedyny raz, gdy udało nam się wyciągnąć lwa spod kanapy i jednocześnie nie zgubić krowy. Znajdowała się owca, to znikała żyrafa, później następny pasażer dezerterował i tak w kółko. A to niejedyne zalety tego cudu techniki! Łódka ma niesamowitą właściwość włączania się sama z siebie w najbardziej nieoczekiwanych momentach, najczęściej w kompletnej ciemności, w środku nocy. Nie muszę chyba mó-wić, że to jedna z najulubieńszych zabawek w naszym domu.

Pozostaje mi tylko pocieszać się myślą, że wszystkie te zabawki mają dawać radość dziecku. A to jest przecież najważniejsze.

Chyba że mówimy o fletach i bębenkach. Jeśli ktoś kupuje mojemu dziecku w prezencie instrument, to wiem, że po prostu mnie nienawidzi.

*Fragmenty książki "Nie mogę, trzymam dziecko" Kseni Potępy

Ksenia Potępa, autorka książki 'Nie mogę, trzymam dziecko' (fot. Piotr Stach)